Wszystkie śmierci Elisabeth
i
Elisabeth Kübler-Ross, kolaż z rysunkiem Daniela Mroza
Opowieści

Wszystkie śmierci Elisabeth

Maria Hawranek
czyta: Nina Harbuz
Czyta się 19 minut

„Umierania nie należy się bać. Może być ono bowiem najwspanialszym doświadczeniem waszego życia” – twierdziła Elisabeth Kübler-Ross. I choć można nie podzielać tego poglądu, jej zasługi dla ludzi umierających pozostaną nieśmiertelne.

Nie przewidywała dla siebie takiego życia nawet w najśmielszych marzeniach. A i tak te marzenia były przecież bardzo śmiałe. Elisabeth Kübler przychodzi na świat w Zurychu 8 lipca 1926 r. jako pierwsza z trojaczków. Jej ojciec to poważny i surowy człowiek, wicedyrektor największej w mieście firmy dystrybuującej artykuły biurowe. Kocha muzykę i góry. Mama jest znakomitą gospodynią, gotuje, robi na drutach, uprawia ogród.

Elisabeth waży niecały kilogram. Doktor mówi, że to ona pokazała siostrom drogę i że w związku z tym mama nigdy nie będzie musiała się o nią martwić. Elisabeth całe życie jednak czuje, że jako „jednokilogramowe nic”, jeden z trzech zlewających się ze sobą bytów, ciągle musi udowadniać, że ma prawo żyć. Dziewczynki noszą imiona na E, dostają te same prezenty, śpią w takich samych łóżkach, noszą te same ubrania. Nawet na nocniku Elisabeth musi siedzieć tak długo, aż siostry skończą (pilnuje tego starszy brat). W autobiografii wyznaje: „Co do mnie bycie jedną z trojaczków było koszmarem. […] Nie miałam własnej tożsamości”.

Bardzo szybko ją sobie stworzy.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Tej nocy odejdę

Po kilku latach Küblerowie przenoszą się z Zurychu do wsi Meilen nad jeziorem, do domu położonego na wzgórzu. Elisabeth spędza dzieciństwo blisko przyrody, która już zawsze będzie dla niej ważna.

Jako kilkulatka odkrywa książkę o życiu w afrykańskiej wiosce. Od tej pory uparcie marzy o czarnej lalce. Tak bardzo, że traci zainteresowanie całą dotychczasową kolekcją, którą dzieliła z siostrami.

Pewnego razu idzie z ojcem na wyścigi konne i by lepiej widzieć gonitwę, siada z przodu na mokrej trawie. W szpitalu ląduje z zapaleniem płuc. Na sali leży z wątłą dziewczynką, której nikt nie odwiedza. Któregoś dnia dziewczynka mówi do niej: „Tej nocy odejdę”. I uspokaja ją: „Wszystko będzie dobrze, anioły czekają na mnie, nie martw się”. Gdy nazajutrz Elisabeth widzi puste łóżko, w głębi duszy uśmiecha się na myśl o tym, że tylko ona zna tajemnicę dziewczynki. „Wiedziałam, że odeszła do lepszego świata” – pisze w autobiograficznej książce Koło życia.

Na rekonwalescencję wraca do domu już z czarną lalką pod pachą, pierwszą tylko na własność. Jest szczęśliwa, choć całe dnie musi spędzać w fotelu. Jak pisze, działają na nią najlepsze na świecie lekarstwa: opieka, troska, miłość. I oczywiście kilka czekoladek.

Rodzina najpierw nazywa ją Meisli – wróbelek, a potem Museli – myszka. W domu mówi się w Schweizerdeutsch, szwajcarskiej odmianie niemieckiego. Oba przydomki odnoszą się do jej charakteru – dziewczynka nie potrafi usiedzieć w miejscu.

Jej dwa kolejne spotkania ze śmiercią są bardzo różne. Najpierw umiera dotknięta paraliżem nowa koleżanka z klasy, Suzy. Wkrótce potem znajomy rolnik spada z jabłoni. Kilka dni leży w pokoju wśród kwiatów i rodziny, z łóżka widzi swoje pola i drzewa za oknem. Elisabeth pisze: „uświadomiłam sobie, że […] jeśli miało się jakiś wybór, śmierć nie wydawała się taka straszna”.

Niemal wszystkie wieczory rodzina Küblerów spędza w pokoju muzycznym. Ojciec, aktywny członek klubu narciarskiego, uczy dzieci ballad oraz przetrwania – co roku zabiera je na rytualny wypad w góry: surowe warunki, mało jedzenia. Pewnego roku siostra Elisabeth trafia do szpitala z paraliżem, a ona w jednym z listów do chorej postanawia, że kiedyś zostanie troskliwą lekarką.

Jednak ojciec ma dla niej inne plany – urzędniczą pracę w jego biurze. Elisabeth odpowiada: „Nie, dziękuję”. Wzburzony sugeruje jej, że może w takim razie zostać służącą, i trzaska drzwiami. Po kilku dniach dziewczyna wyjeżdża do pracy na służbę. W domu złej jak z bajki pani co dzień o 6.30 rano musi woskować podłogi, a o północy podawać herbatę. Kiedy po kilku miesiącach na Boże Narodzenie pani nie pozwala jej spojrzeć na choinkę, która jest „tylko dla rodziny”, wychudzona Elisabeth wsiada w pociąg do domu.

Dostaje się na staż w laboratorium szpitalnym. Jest przeszczęśliwa, ­codziennie rano wdycha „najświętszy, najcudowniejszy, najwspanialszy” zapach szpitala. W przeciwieństwie do innych osób nie ma oporów, by pobierać krew od prostytutek cierpiących na choroby weneryczne (wówczas wzbudzały taki strach, jak później zarażeni wirusem HIV). Po zabiegu przysiada na łóżku i godzinami słucha opowieści tych kobiet. Widzi w nich miłe, ciepłe osoby.

Śmierć i motyle

Po wojnie zgłasza się do Interna­tional Voluntary Service for Peace.­ ­Najpierw jedzie pomóc w odbudowie zni­szczonego francuskiego miasteczka Ecurcey, a potem – do Polski, bo obiecała to kiedyś przełożonemu, profesorowi Weitzowi, który w krematoriach stracił całą rodzinę. Dostaje się tam okrężną drogą przez Szwecję, transport w powojennej Europie jest wyzwaniem. By zarobić na podróż, kosi trawę i doi krowy u szwedzkiego rolnika. Jest rok 1947. Ląduje we wsi Lucimia w woj. mazowieckim. W dwuizbowej chacie tworzą zaimprowizowaną przychodnię. Elisabeth jeszcze nawet nie ma matury, a mimo to z dwiema felczerkami, Hanką i Danką, usuwa odłamki, amputuje, przyjmuje porody.

Pewnej nocy przychodzi kobieta z trzyletnim chłopcem w tyfusowej gorączce. Dziecko co chwilę traci przytomność. Tej nocy Elisabeth pracuje sama w przychodni, nie ma żadnych leków. Ten chłopiec to 13. dziecko żydowskiej matki – całą resztę, wraz z mężem, kobieta straciła w Majdanku. Najbliższy szpital jest w Lublinie, idą tam piechotą całą noc. Nie ma miejsc, lekarz nie chce chłopca przyjąć. Elisabeth go przekonuje. Po trzech tygodniach znajduje zawiniątko z ziemią. To błogosławiona ziemia – podziękowanie od matki za to, że lekarka ocaliła jej ostatnie dziecko. Zawiniątko wróci z Elisabeth do Szwajcarii.

Ale zanim wyruszy ona do domu, do którego dotrze wycieńczona, ważąc 38 kg, chce zobaczyć na własne oczy obóz koncentracyjny. Jakoś zrozumieć. Przyjeżdża do Majdanka. Wchodzi do baraków i patrzy na wydrapane – paznokciami? kamieniami? – inicjały. A potem zauważa na ścianach motyle. Do dziś nie zachował się żaden z nich, niektórzy wątpią w ich istnienie. Elisabeth pamięta dokładnie: „Były wszędzie, gdzie tylko spojrzałam. […] w każdym baraku, do którego weszłam”. Przez następne 25 lat będzie zadawać sobie pytanie, dlaczego motyle. I znajdzie swoją odpowiedź.

W Majdanku spotyka Gołdę, rówieśnicę, która cudem wywinęła się od zagazowania – komora już się nie domykała od nadmiaru ludzi, kazano jej wyjść, a że była na liście straconych, nikt jej potem nie szukał. Gołda postanowiła przebaczyć i kochać. Mówi: „Jeśli mogę zmienić życie jednej osoby, tak że jej nienawiść i chęć zemsty zamienią się w miłość i współczucie, to zasłużyłam na to, by przeżyć”. Elisabeth jest pod jej wielkim wrażeniem.

Psychiatria? Nigdy

Wraca do Szwajcarii. Mimo sprzeciwu ojca wyjedzie na jeszcze jedną misję do Polski, by łączyć dzieci z ich rodzicami. Gdy wraca, ten otwiera jej drzwi, pytając: „Kim pani jest?”, i zaraz je zamyka. Ona – zmarznięta – idzie do restauracji, gdzie spotyka koleżankę. Zamieszka z nią. Z ojcem pogodzi się dopiero po kilku miesiącach.

Wreszcie Elisabeth zdaje maturę, dostaje się na wymarzone studia medyczne. Nad Jeziorem Zuryskim często widuje spacerującego Carla Gustava Junga. Podziwia go, nigdy jednak nie ma odwagi, by podejść. Jest przekonana, że po rozmowie z nim zostałaby psychiatrą, a ta specjalizacja jest na końcu jej listy marzeń.

W trakcie obowiązkowej praktyki na wsi odkrywa, że największą satysfakcję sprawia jej odwiedzanie pacjentów, którzy potrzebują pociechy i przyjaznego towarzystwa. I zauważa, że studia medyczne mają swoje ograniczenia. „Nie uczy się tam także o tym, że współczujące serce może uleczyć prawie każdą chorobę”.

Na studiach poznaje Emanuela („Manny’ego”) Rossa, amerykańskiego Żyda. Wychodzi za mąż, wyprowadzają się do USA, choć pierwotnie chciała wyjechać na kilka miesięcy do Indii, gdzie pracował jej brat.

Jest lipiec 1959 r., gdy zaczyna pracę na oddziale psychiatrycznym w Manhattan State Hospital – było tu akurat wolne miejsce na rezydenturę. Jest zszokowana, jak traktuje się pacjentów, szczególnie tzw. beznadziejne przypadki – schizofreników, którzy od lat mieszkają na oddziale. Bije się ich kijami, poddaje elektro­wstrząsom, szprycuje wysokimi dawkami leków. Jeszcze nie ma pojęcia o psychiatrii, ale czuje, że to okrutne, i walczy o zmianę. Po dwóch latach oddział zaprzestaje najbardziej sadystycznych kar, a większość „beznadziejnych” podopiecznych wiedzie już samodzielne życie poza szpitalem. Elisabeth zostaje psychiatrą, choć czuje, że klasyczna psychiatria nie jest dla niej.

Przeprowadza się z mężem do Chicago, tam zatrudnia się w laboratorium psychiatry i psychoanalityka dr. Sydneya Margolina. Pewnego razu ten wyjeżdża i zleca jej poprowadzenie w zastępstwie wykładu dla studentów. Elisabeth wpada w panikę, profesor to hipnotyzujący mówca. Chce podjąć temat, który dotyczy wszystkich, wybiera więc… śmierć. W czasie pierwszej części wykładu znudzeni studenci żują gumę. Po przerwie zaprasza na podium 16-letnią Lindę, która właśnie umiera na białaczkę. Elisabeth zachęca studentów, by pytali. Nie wiedzą o co. Linda jednak nie potrzebuje pomocy: „Wiecie, jak to jest nie móc marzyć o zdaniu matury? Albo randce?” – pyta i odpowiada.

Po wykładzie zapada cisza. Gdy Elisabeth inicjuje dyskusję, studenci mówią o wzruszeniu, o tym, że ciągle stawiali się na miejscu Lindy. „Teraz reagujecie jak istoty ludzkie, a nie jak naukowcy” – podsumowuje Elisabeth. I dodaje, że może w takim razie będą potrafili leczyć pacjentów ze współczuciem, którego pragnęliby dla samych siebie. Nawet nie przeczuwa, że właśnie zapoczątkowała przełom.

Najboleśniejsza lekcja

Jesienią 1965 r. do jej drzwi puka czterech studentów teologii, którzy słyszeli o wykładzie i chcą porozmawiać z pacjentami o doświadczeniu śmierci. Nie tak łatwo jednak namówić lekarzy, by zezwolili na rozmowy z umierającymi. Stawiają opór, twierdzą, że pacjenci nie mają na takie rozmowy siły. W końcu jeden lekarz rzuca: „Temu to już nic nie zaszkodzi”. Gdy Elisabeth podchodzi do umierającego, pacjent chętnie zgadza się na rozmowę. Ona zapewnia go, że przyjdzie jutro, ze studentami. Wtedy jest już zbyt słaby. Chory umiera godzinę później, nie podzieliwszy się tym, co chciał powiedzieć. „Pierwsza i najboleśniejsza lekcja” – konstatuje Elisabeth.

Znajdują kolejnych pacjentów, wieść się niesie i wielu zgłasza się na ochotnika. Tworzy się formuła niezwykłych seminariów, podczas których w obecności duchownych Elisabeth rozmawia z umierającymi pacjentami o ich doświadczeniach. Rozmowy są intymne, ale za zgodą pacjentów – nagrywane. Za szybą wenecką siedzi audytorium, które im się przysłuchuje, lecz nie peszy pytanych. Wkrótce do seminarzystów dołączają lekarze, pielęgniarki, sanitariusze, rabini, terapeuci różnych specjalności. W seminarium bierze udział m.in. Cicely Saunders – pielęgniarka, która w 1969 r. założy pierwszy holistyczny dom opieki nad umierającymi, Hospicjum św. Krzysztofa w Londynie. Dla wielu uczestników seminaria to przełomowe doświadczenie. Elisabeth pisze o tym tak:

Lekcje, jakich udzielali nam pacjenci, sprowadzały się do tego samego przesłania:

– Żyj tak, byś nie spoglądał wstecz i nie żałował tego, że zmarnowałeś życie.

– Żyj tak, byś nie żałował rzeczy, które zrobiłeś, i nie pragnął postąpić inaczej, niż postąpiłeś.

– Żyj szczerze pełnią życia.

– Po prostu żyj.

Na seminariach Elisabeth rozmawia z ponad 200 pacjentami. Zauważa, że wiele rzeczy, o których opowiadają, powtarza się. Książkę Rozmowy o śmierci i umieraniu, w której opisuje pięć faz godzenia się ze śmiercią, przez jakie zdają się przechodzić wszyscy umierający, a także osoby w żałobie, pisze w dwa miesiące. Opublikowana w 1969 r. ma podtytuł Czego umierający mogą nauczyć lekarzy, pielęgniarki, urzędników i własne rodziny. Elisabeth przełamuje tabu, jakim jest otoczona śmierć w medycynie i poza nią. Pyta: „Im większe postępy robimy w nauce, tym bardziej zdajemy się lękać śmierci, zaprzeczać jej istnieniu. Jak to możliwe?”. Zauważa, że chory może błagać o wypoczynek i godność, a w zamian dostaje krop­lówki, transfuzję i tracheotomię; chciałby, aby choć jedna osoba zatrzymała się przy jego łóżku, ale wokół krąży ich kilkanaście, bardziej zajętych rytmem jego serca i czynnością płuc niż nim jako człowiekiem. I pyta: „Czy przypadkiem to nie nasza postawa obronna, tak rozpaczliwie skupiać się na ratowaniu życia i aparaturze, by nie skupiać się na człowieku i nadchodzącej śmierci, która nazbyt nas przeraża?”.

Elisabeth Kübler-Ross, kolaż z rysunkiem Daniela Mroza
Elisabeth Kübler-Ross, kolaż z rysunkiem Daniela Mroza

Rozmowy stają się bestsellerem, do dziś sprzedano 10 mln egzemplarzy, książkę przetłumaczono na 37 języków. Jest w niemal każdym szpitalu i domu opieki, a pięć etapów godzenia się ze śmiercią – własną oraz innych – staje się aksjomatem i trwale zmienia podejście do umierających.

Teoria Kübler-Ross ma swoich krytyków – twierdzą, że jest intuicyjna, opiera się na opisach doświadczeń pacjentów, a nie na naukowym modelu. Profesor geriatrii Robert J. Kastenbaum uważa, że to produkt okreś­lonej kultury i określonego czasu, który może być niezasadny w innym kontekście. Zarzuca jej, że nie bierze pod uwagę zasobów, presji otoczenia, które mogą robić ogromną różnicę w przeżywaniu śmierci. Inny naukowiec, George Bonanno, zaprzecza istnieniu jakichkolwiek etapów żałoby i uważa obstawanie przy nich za szkodliwe – przeświadczenie, że można je wyróżnić, sprawia, że ludzie, którzy nie przechodzą ich zgodnie z opisem czy kolejnością, mogą się czuć, jakby robili coś nie tak.

Wielu postuluje, by etapów tych nie traktować jak dogmatu. Jednak sama Elisabeth była od tego bardzo daleka: „Po prostu bądź sobą. Jeśli masz ochotę krzyczeć, krzycz, jeśli płakać – płacz. Nie próbuj podążać za podręcznikiem ani nie daj sobie wmówić, co masz robić. Ufaj sobie, swoim własnym, naturalnym emocjom” – mówi w lokalnym show telewizyjnym w Baltimore w 1980 r.

Z niektórymi jej obserwacjami trudno się nie zgodzić: „Byłoby rzeczą bardzo pomocną, gdyby ludzie mówili więcej o śmierci i umieraniu jako nieodłącznych zjawiskach życia, tak jak nikt się nie waha mówić o tym, że jakaś kobieta oczekuje dziecka” – pisze w Rozmowach.

Głosy z zaświatów

Elisabeth staje się pionierką opieki hospicyjnej, która w USA zaczyna się rozwijać w latach 70. Wtedy też intensywnie podróżuje po świecie z wykładami, na które trzeba się z nią umawiać z dwuletnim wyprzedzeniem. Dostaje kilkanaście tysięcy listów miesięcznie. Spotyka się z ludźmi zwykłymi i wielkimi. Na zdjęciu z tego czasu siedzi roześmiana na kanapie z Matką Teresą, piją herbatę.

Niedługo po publikacji książki do Elisabeth przychodzi pani Schwartz. To jedna z jej wcześniejszych rozmówczyń – 10 razy lądowała na oddziale reanimacyjnym i balansowała na granicy śmierci. Z góry – jak mówiła – widziała lekarzy walczących o jej życie. Pewnego razu uznano ją nawet za zmarłą i przykryto prześcieradłem. Gdy po trzech godzinach pielęgniarka weszła do pokoju, by zabrać ciało, okazało się, że pani Schwartz jednak żyje. Jak zauważa Kübler-Ross, kobieta jest zdrowa psychicznie. Ta historia ją prześladuje.

W końcu pani Schwartz jednak umiera. Ale 10 miesięcy później otwiera przed Elisabeth drzwi do jej własnego gabinetu i prosi o rozmowę. Nieco zdezorientowana lekarka podąża za zjawą. Prosi ją, by na dowód swojej obecności napisała na kartce pozdrowienia dla znajomego duchownego. Pani Schwartz robi to i nakłania panią doktor, by kontynuowała swoją pracę nad umieraniem, zaznaczając, że ta dopiero się zaczęła. „Pomożemy pani” – deklaruje i znika.

Od tamtej pory Elisabeth jest przekonana, że „jeśli ktoś nie jest gotowy na mistyczne przeżycia, nigdy w nie nie uwierzy. Kiedy jednak jest otwarty, wówczas nie tylko będzie je miał, ale także uwierzy w ich realność”. Postanawia przeprowadzić serię rozmów z ludźmi, którzy znaleźli się na pograniczu życia i śmierci. Razem ze współpracownikami znajdzie 20 tys. takich osób, z różnych kultur, w wieku od 2 do 99 lat. Na podstawie ich doświadczeń stworzy opis kolejnych faz procesu umierania.

Jej działania i obserwacje są przyjmowane przez niektórych jak objawienie, dla innych to oznaka, że „pani od śmierci” oderwała się od rzeczywistości. Tymczasem Elisabeth pisze książkę Śmierć. Ostatni etap rozwoju. Pewne małżeństwo z San Diego zaprasza ją, by poznała duchy.

Jay i Martha Barham (w książce Elisabeth pisze o nich B.) są w kontakcie z innym światem. Jay jest medium, sprowadza duchy, niedawno założył Kościół Boskości. Zaciekawiona doświadczeniami małżonków Elisabeth pojawia się w ich domu w Escondido w Kalifornii. Za pośrednictwem Jaya spotyka swoją „bratnią duszę” z zaświatów, Salema, który zabiera ją do czasów Jezusa, kiedy to była jedną z jego uczennic, nauczycielką o imieniu Isabel. Przekazuje jej również wiadomość, że nieżyjący już ojciec wie, jak daleko zaszła jego córka. Elisabeth wraca do domu zafascynowana.

Mąż lekarki, Manny – naukowiec – nie może słuchać tego gadania o życiu po śmierci. Córka Barbara też jest sceptyczna, jedynie syn Kenneth okazuje zainteresowanie. Manny jest przekonany, że państwo B. wykorzystują jego żonę. W końcu on i Elisabeth rozchodzą się. Mężczyzna zostaje z dziećmi w domu, a ona wyjeżdża do Escondido do państwa B. Jej duchowy przewodnik Salem pomaga jej tam znaleźć ziemię, którą kupuje przy wsparciu byłego męża w 1977 r. Wśród eukaliptusów – w miejscu, które wskazał jej tropikalny motyl – tworzy ośrodek Śanti Nilaja, Krainę Wiecznego Spokoju, centrum leczenia dla umierających oraz ich rodzin, dla których prowadzi warsztaty. Poprzez inne medium, męża przyjaciółki, zostaje jej powierzona misja: „Czas, byś powiedziała światu, że śmierć nie istnieje”. Głos z zaświatów mówi, że jest do tego odpowiednią osobą, bo należy do świata medycyny i nauki, a przedstawiciele religii niestety nie spełnili pokładanych w nich nadziei. Elisabeth zaczyna więc głosić, że śmierć nie istnieje, a coraz więcej ludzi chce jej słuchać. Sama uzyskuje – jak to nazywa – „kosmiczną świadomość”, która pozwala jej dostrzec życie pulsujące w każdej istocie.

Jej ośrodek rozrasta się, zatrudnia pracowników. Jednak współpraca z państwem B. nagle kończy się w atmosferze skandalu – Jay Barham zostaje oskarżony o molestowanie seksualne uczestników seansów „w ciemnym pokoju”. Ich relacja już wcześniej się psuje. Elisabeth zastanawia się, czy to nie on majstrował przy hamulcach jej samochodu i nie podrzucił jej jadowitego pająka. Pewnego dnia, gdy jest z córką Barbarą na spacerze, na farmie wybucha pożar, prawdopodobnie nie przypadkiem, jednocześnie w kuchni i na stercie drewna przed domem. Pracownicy i dobrzy ludzie pomagają jej uprzątnąć pogorzelisko, w częściowo wypalonym domu co prawda da się mieszkać, ale ogień zostawił po sobie swąd i pustkę.

Nie ma radości bez troski

Do Elisabeth dochodzą plotki o jakimś nowym rodzaju raka, na którego chorują geje. Nikt nie wie nic więcej niż to, że nagle aktywni, zdrowi mężczyźni umierają w zastraszającym tempie. Ktoś dzwoni i pyta, czy przyjmie na swoich warsztatach chorego na AIDS. Elisabeth oczywiście się zgadza, nieświadoma, że właśnie obiera kierunek na kolejne lata życia.

Ma 57 lat, gdy znajduje nowe miejsce na wymarzoną farmę – wioskę Head Waters w Wirginii. Na farmie są krowy, owce, z czasem pojawią się kury, indyki, gęsi, osły i lamy. Z pomocą pracowników i 40 wolontariuszy powstają też budynki, które będą przeznaczone na nowe centrum terapeutyczne, które nazwie Healing Waters (Lecznicze Wody).

Pewnego dnia dostaje list od matki trzyletniego dziecka chorującego na AIDS. „Nie mogę się nim już dłużej opiekować” – wyznaje kobieta. Prosi, by zrobiła to Elisabeth. Listów nadchodzi więcej. Lekarka jest poruszona tym, jak traktuje się dzieci z HIV. W książce przytacza historię dziewczynki, którą od urodzenia trzymano w klatce w pewnym szpitalu w Bostonie. Nie dotykano jej. W wieku dwóch lat nie umiała nawet raczkować.

Postanawia, że założy u siebie hospicjum dla dzieci z tym wirusem. Gdy ogłasza to na jednym z wykładów, okoliczni mieszkańcy protestują oburzeni, że chce sprowadzić śmiertelną chorobę do ich domów. Listy z pogróżkami przychodzą przez lata. Nie pomagają spotkania informujące o tym, co chce zrobić, czym jest AIDS. W 1994 r. wyśniona farma płonie w wyniku podpalenia. Tym razem ogień zabiera wszystkie papiery, pamiętniki jej i jej ojca, zdjęcia, opisy tysięcy przypadków pacjentów. W pierwszej chwili jest zdruzgotana, ale znów szybko staje na nogi. W książce pisze: „Nie ma radości bez troski” oraz: „Nieszczęścia czynią cię jedynie silniejszym. Ludzie zawsze mnie pytają, jaka jest śmierć. Odpowiadam im, że jest wspaniała. To najłatwiejsza rzecz, jaką będą mieć kiedykolwiek do zrobienia. Życie jest ciężkie. Życie jest walką”. I jeszcze: „Lubię powiedzenie: »Gdybyśmy osłonili kaniony przed wichurami, nigdy nie ujrzelibyśmy piękna ich żłobionych urwisk«”.

O pożarach powie kiedyś, że to błogosławieństwo. Była zbieraczką, a dzięki nim nigdy nie musiała się pakować. Czasem tylko tęskni za zdjęciami, ale to nie takie znów istotne.

Dla najmłodszych z HIV znajduje domy poprzez newsletter Śanti Nilaja, który ma 25 tys. subskrybentów. Zarażone wirusem dzieci przyjmuje 350 rodzin.

Naprawdę żyłam

Za namową syna przeprowadza się niedaleko jego miejsca zamieszkania – do Scottsdale w Arizonie. Dom stoi na pustynnym odludziu. Wieczorami Elisabeth leży w wannie i słucha wycia kojotów, patrzy na gwiazdy na niebie. Czuje nieskończoność czasu. Pod kamieniami mieszkają węże, drogę przebiegają króliki.

Już od dawna rozumie, dlaczego więźniowie obozów koncentracyjnych rysowali na ścianach motyle. Jest przekonana, że kiedy umieramy, porzucamy swoje ciała jak motyle wyłaniające się z kokonu, a następnie przechodzimy przez kolejne etapy życia po śmierci. „Jeśli ludzie są gotowi i wszystkie sprawy są pozałatwiane, śmierć może być pięknym doznaniem – powie pod koniec życia w rozmowie z Oprah Winfrey. – Widać w nich to uniesienie, które mają w sobie startujące motyle. Zostaje kokon, ciało. Ludzie robią wokół niego tyle hałasu, pogrzebać, skremować, a przecież to zupełnie bez znaczenia”.

Jest przeciwna uporczywemu podtrzymywaniu życia, ale również eutanazji – kiedy lata wcześniej jej mama prosi ją o tego typu pomoc na wypadek, gdyby stała się „rośliną”, Elisabeth odmawia (tydzień po tej rozmowie matka ma poważny wylew i cztery ostatnie lata spędza w domu opieki, ale niepodłączona do aparatury; Elisabeth długo zastanawia się, dlaczego życie udzieliło mamie takiej lekcji, aż w końcu to też pojmuje).

Jej własna śmierć również przyjdzie do niej etapami, w serii wylewów. Wbrew zaleceniom lekarzy nie przestaje po nich palić, pić kawy i jeść czekolady.

Wylew z 1995 r. jest rozległy. Kolejny rok to walka z nieustającym bólem i ograniczeniami wynikającymi z częściowego paraliżu. Elisabeth wymaga opieki 24 godziny na dobę. Po latach zupełnej niezależności nie może sama dojść do toalety. „Cóż to jest za życie? Marne” – konstatuje.

„Kiedy piszę te słowa, jest styczeń 1997 r. i muszę szczerze powiedzieć, że z niecierpliwością czekam na mój życiowy awans” – pisze w autobiografii. Uważa, że śmierć do niej nie przychodzi, bo wciąż jest zbyt upartą i krnąbrną osobą i musi jeszcze przerobić ostatnią lekcję, porzucić żal i zgorzknienie. Wtedy będzie mog­ła odejść. „Uczę się teraz cierpliwości i uległości […]. Naszym jedynym celem w życiu jest wewnętrzny rozwój. Przypadki nie istnieją”.

Planuje swój pogrzeb: „Rodzina i przyjaciele zjadą się ze wszystkich stron świata, dotrą na pustynię i zacz­ną ją przemierzać, aż natrafią na wielką białą tabliczkę z napisem »Elisabeth« […], pójdą dalej, aż zobaczą indiańskie tipi oraz szwajcarską flagę powiewającą nad moim domem w Scottsdale. Niektórzy będą zasmuceni. Ale inni będą wiedzieć, jak bardzo jestem w końcu spokojna i szczęśliwa. Będą jeść, opowiadać sobie historie, śmiać się, płakać, a w którymś momencie wypuszczą w powietrze dziesiątki napełnionych helem zupełnie nieziemskich balonów. Ja będę już wtedy oczywiście po tamtej stronie”. Za chwilę dodaje: „W wieku 71 lat mogę powiedzieć, że naprawdę żyłam”.

Na ostatniej stronie książki pisze: „Śmierć jest jedynie przejściem z tego życia do istnienia w innym świecie, w którym nie ma już cierpienia ani męki”.

Oprah Winfrey czyta jej autobiografię i przylatuje do Scottsdale, by porozmawiać o umieraniu z „panią od śmierci”, specjalistką od godzenia się z nieuniknionym. Elisabeth, w koszuli i spódnicy w kwiaty, leży w fotelu, raz po raz podciąga nogi. Mówi powoli, z pewną trudnością, z silnym jak zawsze akcentem. Jest spokojna, trochę figlarna. Przyznaje, że po ostatnim wylewie, kiedy siedziała 15 godzin dziennie w fotelu „jak zombi”, każdego dnia i każdej minuty miała nadzieję na śmierć.

„Na jakim etapie jesteś?” – pyta Oprah. „Byłam zła, wściekła. Nie było wyparcia i nie było targowania się z Bogiem. Depresja przyszła po tym. Wtedy zaakceptowałam umieranie, a teraz muszę zacząć od początku. Trudniej jest żyć, kiedy jesteś gotowa na odejście. Jakbyś siedziała w samolocie, a on wciąż by nie startował”.

„Czego się tu nauczyłaś?” „Rób to, co czujesz, że jest słuszne. Co ty za słuszne uważasz, nie inni ludzie. Szybko naucz się mówić: nie”.


Tekst przygotowałam m.in. na podstawie książek: Elisabeth Kübler-Ross, Rozmowy o śmierci i umieraniu (Media Rodzina, 2007); Elisabeth Kübler-Ross, Koło życia (Świat Książki, 2000); wywiadu Oprah Winfrey z 1997 r. dostępnego na YouTubie; artykułów: Elisabeth Kübler-Ross, Krytyczna analiza modelu postaw wobec śmierci i umierania z serwisu ResearchGate.net, Paul K. Maciejewski, Baohui Zhang, Susan D. Block, An Empirical Examination of the Stage Theory of Grief z serwisu JAMA Network, a także informacji zamieszczonych na stronie ekrfoundation.org.

Czytaj również:

Pięć etapów godzenia się ze śmiercią
i
ilustracja: Tomek Kozłowski
Rozmaitości

Pięć etapów godzenia się ze śmiercią

1. Zaprzeczenie

„To nie może być prawda”. „To nie ja”. „Lekarz się pomylił, trzeba powtórzyć badania” – ta reakcja to przejściowy bufor po doznaniu nieoczekiwanego wstrząsu, pozwala pacjentowi na opanowanie się.

2. Gniew 

„Dlaczego właśnie ja, a nie on, ten staruszek? Albo palacz?” – to trudny etap, bo gniew jest kierowany na kogo popadnie. Na lekarzy – nie znają się na swojej pracy; na pielęgniarki – bo przychodzą i przeszkadzają lub nie przychodzą wcale; na rodzinę, w związku z czym wizyty nie są przyjemne, przez co stają się rzadsze i jest jeszcze gorzej.

Czytaj dalej