Księżniczka wiedźmą podszyta
i
Mona Chollet; zdjęcie: Mathieu Zazzo
Wiedza i niewiedza

Księżniczka wiedźmą podszyta

Paulina Małochleb
Czyta się 9 minut

O tym, dlaczego kobiety powinny być czarownicami, o historii prześladowań kobiet oraz kulturze współczesnej, która wciąż ma charakter dyskryminujący, opowiada Mona Chollet, francuska dziennikarka i pisarka, autorka książki Czarownice. Niezwyciężona siła kobiet.

Paulina Małochleb: Z pani książki wynika, że w gruncie rzeczy nasze społeczeństwo w niewielkim stopniu ewoluowało od XVI w. i choć zmieniły się formy przemocy, dalej urządza się polowania na czarownice.

Mona Chollet: Nie zmieniła się patriarchalność naszego społeczeństwa. Polowania na czarownice, trwające od XVI do XVII w., symbolizują ten moment w historii europejskiej, gdy w świetle prawa prześladowano i mordowano dużą liczbę kobiet. Ofiarami stawały się te z nich, które w jakikolwiek sposób, często pozorny, odstępowały od wyobrażonej normy, czyli przede wszystkim kobiety niezależne, samotne, owdowiałe. Podejrzenia budził już sam fakt niepodlegania męskiej władzy, zwiększając tylko ryzyko oskarżenia. Kobiety stały się ofiarami mężczyzn – zarówno tych, którzy je aresztowali, jak i tych, którzy ich nie bronili. Niewielu mężczyzn wstawiało się bowiem za najbliższymi, czy dalszymi krewnymi. Wycofywali się albo ze strachu, albo dlatego, że sami byli przekonani o ich winie. Wydaje mi się, że z kolei dzisiaj przemoc wobec kobiet się sprywatyzowała, zdarza się w sytuacjach, gdy kobieta odrzuca męskie awanse, decyduje się odejść od partnera albo z nim zrywa. To są sytuacje jaskrawe, kiedy przemoc jest oczywista, widoczna.

Żeby jednak doszło do takiej przemocy, musi ją poprzedzić przemoc symboliczna, rodzaj przyzwolenia na przemoc fizyczną.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Tak i taka przemoc w kulturze jest zarazem bardziej podstępna, szkodliwa, a także mniej widoczna. Na tym polega niebezpieczeństwo z nią związane. Objawia się ona w formach mniej oczywistych, na przykład w szeregu negatywnych stereotypów dotyczących kobiet żyjących samotnie – przestawia się je jako rozgoryczone i zdesperowane. Przechowaliśmy kompletnie niezmieniony obraz „starej panny”, zżeranej frustracją seksualną, chociaż dzisiaj odmowa życia w związku nie wiąże się w żaden sposób z koniecznością wstrzemięźliwości seksualnej. A nawet gdyby tak było, to wstrzemięźliwość nie prowadzi do zmian umysłowych, nie powoduje w żadnym razie trwałego uszczerbku na zdrowiu, jaki najczęściej przypisuje się „starym pannom”. Wiele kobiet wierzy, na przekór sobie, w takie deprecjonujące stereotypy i wybiera życie w związku za wszelką cenę, znosi relacje jałowe lub jawnie przemocowe.

Dlaczego postać czarownicy staje się postacią zasadniczą w pani opowieści o historii kobiet?

Czarownice fascynowały mnie od dzieciństwa. Piszę o tym, jak mocno ukształtowała mnie postać Furkoty Odwilżyny, dobrej czarownicy z książki Marii Gripe Dzieci i szklarz. Później czytałam z przejęciem książki Starhawk, neopogańskiej czarownicy z Kalifornii, dziś sześćdziesięcioletniej autorki. Ale nie myślałam jakoś specjalnie o pisaniu na ten temat. Początkowo wahałam się między dwoma zagadnieniami: kobietami, które świadomie rezygnowały z posiadania dzieci oraz kobiecą starością, postrzeganą społecznie w dużo ostrzejszych kategoriach niż starość męską. Zorientowałam się jednak, że oba te tematy spotykają się w postaci czarownicy i poczułam ochotę, by drążyć ten wątek: co pozostało z polowań na czarownice w naszej wyobraźni, w naszych sposobach przedstawiania?

Jakie były konsekwencje polowań na czarownice? Czy wpłynęły one na sposób postrzegania kobiet?

Sądzę, że te wydarzenia zmieniły sposób bycia kobiet w Europie u progu nowożytności. Nieważne, jakie zachowania, uznawane za nienormalne i przestępcze, wiązały się z działaniami kobiet oskarżonych o czarostwo. Zawsze były tylko pretekstem do oskarżenia, a w gruncie rzeczy chodziło o mechanizm wybierania kozła ofiarnego – kobiety. Oskarżenia były powszechne. Od XVI do XVII w. spalono na stosie, jak szacują historycy, od 50 do 100 tys. kobiet. Nie wiemy, ile nie dożyło egzekucji, popełniło samobójstwo ze strachu, ile zmarło w więzieniu, a ile padło ofiarami linczów. Skala podejrzeń oraz oskarżeń spowodowała jednak, że kobiety szybko zaczęły wybierać niewidzialny sposób bycia, bo to dawało szansę na przetrwanie. Były one oskarżane o czary dużo częściej niż mężczyźni. Młot na czarownice, Malleus maleficarum, podręcznik do ścigania czarownic, książka jaskrawo mizoginistyczna, był prawdopodobnie pierwszym bestsellerem w historii druku… Po raz pierwszy wydano go w 1487 r. i wznawiano jeszcze piętnaście razy. W epoce raczkującego druku rozszedł się w nakładzie 30 tys. egzemplarzy, co wydaje się tym bardziej przerażające, że w czasie przesłuchań zadawano pytania opracowane przez jego autorów – Henricusa Institora oraz Jakoba Sprengera. Z konieczności kobiety wybierały uległość, dlatego też sądzę, że w naszym wyobrażeniu „złych kobiet” pozostał ślad z tej epoki: za złe uważa się kobiety samotne, bezdzietne, stare – jakbyśmy mieli przed oczami zalecenia autorów Młota….

Wydaje się, że polowania na czarownice to produkt „ciemnoty” średniowiecza. Pani udowadnia, że to wytwór umysłu nowożytnego, w skrajnych wypadkach sięgający nawet oświecenia: ostatnią czarownicę, Annę Göldi, ścięto w Szwajcarii w 1782 r.

Błędne przypisanie polowań na czarownice do czasów średniowiecza pozwala na zwiększenie dystansu, na umieszczenie ich w okresie, który widzimy jako ciemny, obskurancki. Tymczasem polowania to drugie, mroczne oblicze wielkiej epoki racjonalizmu oraz humanizmu, gdy ludzkość podążała w stronę postępu. Widać wyraźnie, że ta droga odbywała się w dużym stopniu zarówno kosztem kobiet, jak i natury, pojmowanych w podobnych kategoriach przez mężczyzn sprawujących władzę: jako elementy nieporządku, wiążące się z brakiem kontroli, niebezpieczeństwem, niemożliwe do oswojenia i podporządkowania. Zjawisko polowań na czarownice sygnalizuje, że powinniśmy przyjrzeć się postępowi z bliska, sceptycznie. To dzisiaj konieczne, bo znaczenia, jakie świat przypisuje wielkim hasłom renesansu, wciąż podnoszonym – jak humanizm czy racjonalizm – wskazują wyraźnie swe ograniczenia. To widać choćby w zniszczeniach ekosystemu, dokonywanych pod hasłem prymatu człowieka nad przyrodą.

Jak zatem pojmuje pani proces kobiecej emancypacji? Czy jego efekty są trwałe, czy też pojawia się na horyzoncie jakiś nurt myślowy, który może odwrócić jego zdobycze?

Emancypacja to proces, który trzeba stale ponawiać, bo możliwych zagrożeń jest nieskończona ilość. Nigdy nie była ona całkowita, nie dosięgnęła wszystkich kobiet z różnych warstw społecznych. Dlatego, nawet jeśli cofamy się na drodze emancypacyjnej, zachowujemy jej pamięć i nigdy nie startujemy od zera, bo okresy względnego wyzwolenia pozostawiają ślad w naszej pamięci. Wiedza o takim przebiegu historii wydaje się dzisiaj tym ważniejsza, że powinna stawać się wspólna, żeby kolejne pokolenia kobiet nie musiały na nowo odkrywać tego, co ustaliły oraz wypracowały ich poprzedniczki.

Jednym z obiektów pani analizy i krytyki jest dyskurs uprawiany przez ilustrowane pisma kobiece – okazuje się on nadzwyczaj opresyjny oraz patriarchalny, sekuje kobiety, które nie dopasowują się do idealnego modelu. Dlaczego tak się dzieje?

Konserwatyzm tych pism ma długą tradycję, ich nowoczesność jest pozorna. Za pomocą kolorowych obrazków przekazują i wzmacniają one normy społeczne istniejące dużo wcześniej, przejmują kontrolę nad ich przepracowaniem pod chwilowe gusta. Chyba że zmienia się tło epoki. To nie pisma kobiece inicjują zmianę, one mogą za nią jedynie podążać i to zawsze z opóźnieniem. Budują portret kobiety idealnej: młodej, szczupłej, heteroseksualnej, żyjącej w związku, matki. Zawsze podporządkowanej dobru rodziny oraz partnera, poświęcającej ogrom czasu i środków, by spełnić precyzyjne wymagania estetyczne, katującej własne ciało tak, by wypełniło te restrykcyjne wymagania. W zależności od grupy odbiorczyń pisma dla pań podkręcają odpowiednie kobiece niepewności, bo kobieta pewna siebie, zadowolona z własnego ciała kupuje mniej! W tym samym czasie opisują często tematy dotyczące życia i zadań kobiecych, których nie znajdziemy w innych mediach. W ten sposób zamyka się ta pułapka na kobiety.

Z perspektywy pani książki historia kobiet jest jednocześnie alternatywną historią medycyny.

Wśród kobiet oskarżonych o czary i skazanych z tego powodu znajdowało się wiele akuszerek oraz zielarek, wiejskich uzdrowicielek, prawdziwych lekarek ludowych. Nagle zaczęły być one postrzegane jako współpracownice diabła. Stawiano je w stan podejrzenia, bo pomagały kobietom rodzić, a domyślano się także, że wielu pomagały poronić – czym w owej epoce zajmowano się dużo częściej niż porodami. Przetrzebiono ich szeregi, sterroryzowano te, które pozostały przy życiu. Tak podjęto próby przejęcia kontroli nad kobiecą płodnością, nadzorowania przebiegu ciąży, ustanowienia męskiej obecności w czasie porodu. Eliminacja uzdrowicielek otworzyła drogę dominacji dla medycyny oficjalnej, całkowicie zmaskulinizowanej. We Francji w ciągu ostatnich kilku lat dużo się mówi publicznie o przemocy medycznej, położniczej, a także ginekologicznej, często również o prześladowaniu ginekolożek przez ich przełożonych i kolegów lekarzy. Sądzę, że nie przez przypadek medycyna jest równocześnie męska oraz przemocowa.

Sprawa przemocy wobec kobiet to dzisiaj temat główny dyskursu publicznego – nie tylko na poziomie medycznym.

Wyzwolenie kobiecego sposobu opowiadania wraz z #metoo było bardzo dobre. Ale sądzę, że #metoo miało charakter masowy właśnie dlatego, że poprzedziły go pojedyncze wystąpienia, o przemocy mówiono już przecież wcześniej – to była forma przygotowania, sprawiła, że akcja ta wybuchła na niespotykaną skalę. Uważam też, że do przepracowania mamy konsekwencje #metoo, nie tylko system prawny, instytucjonalną prewencję antyprzemocową, ale też zmianę świadomości: owa wolność kobiecego słowa przyniosła ze sobą destabilizację naszej rzeczywistości, spowodowała, że zaczęliśmy patrzeć na nasz świat oraz społeczeństwo w nowy sposób, widzieć w nim rzeczy wcześniej ukryte. Nagle zobaczyliśmy rozmiar i zakres przemocy wobec kobiet oraz całkowite rugowanie ich świadectw. Żeby nie być gołosłowną, przypomnę jedno z głośnych wyznań. Opowieść Umy Thurman o warunkach pracy przy filmie Kill Bill Quentina Tarantino i sposobie, w jaki traktował ją reżyser, zmieniła sposób postrzegania jego kina. Rzuciła też nowe światło na rzeczywistość Hollywood – pokazała, że nawet gwiazdy, słynne nazwiska, zmagają się z sytuacjami do tej pory przypisywanymi rodzinom z marginesu biedy.

„Ofiarować siebie”, „służyć rodzinie” – takie obowiązki nakreślano kobietom najczęściej.

W epokach, o których rozmawiamy, ludzie wierzyli, że kobiety były frywolne, próżne i zmysłowe, tymczasem było dokładnie odwrotnie: bardzo szybko przyjęły one system wartości stawiający dobro innych ponad ich potrzeby oraz aspiracje. Do dzisiaj kobiety mają mniej pewności siebie, jeśli chodzi o ich talenty i potencjał intelektualny niż mężczyźni. Nie czują się wystarczająco mocno uprawnione do podjęcia działania, nie sądzą, by mogły tworzyć albo produkować dzieła oraz prace interesujące dla szerszego grona odbiorców. Wiele kobiet uzdolnionych artystycznie lub naukowo zostało prześcigniętych albo na swojej drodze podciętych przez kolegę czy partnera, który wyróżniał się w tej samej dziedzinie. Dlatego myślę, że trzeba wierzyć w siebie i mieć odwagę traktowania najbardziej serio własnych pragnień oraz dawania im pierwszeństwa przed potrzebami innych.

Co możemy zrobić, żeby nie dać się wtrącić w te stereotypowe role? Nie zapomnieć o sobie i własnych potrzebach?

Musimy przekonywać kobiety o ich wartości – stale i ciągle. Tłumaczyć, że mają prawo działać zgodnie z ambicjami. Nie pozwalać, by dawały się onieśmielić. Uczyć odporności na próby zawstydzania czy przerzucania winy. Musimy się zahartować przeciwko wybijaniu z wybranej drogi, zawężaniu perspektyw. Trzeba robić to wszystko ze świadomością, że jeśli nam się uda osiągnąć samodzielność i niezależność myślenia, ktoś z pewnością wcześniej czy później oskarży nas o egoizm, karierowiczostwo oraz brak serca. A stanie się to raczej wcześniej niż później. I wcale nie raz.

Bardzo zależy mi, żeby nie wychowywać córki na różową księżniczkę z morskiej piany. Ale ostatnio złapałam się na tym, że o małej figurce z klocków, noszącej biały kitel mówię: pielęgniarka. A nie: pani doktor. Opuściłam gardę w zabawie i przesączyło się przeze mnie takie stereotypowe myślenie.

Myślę, że w wychowaniu trzeba sporo elastyczności i pobłażania. To oczywiste, że my wszyscy przyjęliśmy pewne stereotypy, dlatego nie powinniśmy się czuć winni, ani nie powinniśmy oskarżać innych, kiedy te stereotypy wracają w dobrej wierze. Jeśli chodzi o małe dziewczynki, to najważniejsze wydaje mi zachowanie dużego marginesu możliwości: nie zakazywać im marzeń o księżniczkach, jeśli takie mają. Ale też przypominać im, że mogą zawsze podjąć wszystkie możliwe role, że mogą sobie wyobrażać wszystko, że nie powinny niczego odpuszczać tylko dlatego, że są dziewczynami. Że równie dobrze, jak księżniczkami, mogą być piratkami.

Mona Chollet
Czarownice. Niezwyciężona siła kobiet
Karakter 2019, tłum. Sławomir Królak

 

Podziel się tym wywiadem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!

 

Czytaj również:

Ostatnia czarownica?
i
ilustracja: Katarzyna Korzeniecka
Wiedza i niewiedza

Ostatnia czarownica?

Adam Węgłowski

O Barbarze Zdunk, skazanej w Reszlu w 1811 r., często mówi się, że to ostatnia kobieta stracona w Europie za czary. A że sprawa dotyczy Warmii, rzuca cień na Polskę. Tyle że to wszystko spore nadużycie. Po pierwsze – Reszel podlegał wówczas władzom pruskim. Po drugie – Zdunk wprawdzie trafiła na stos, jednak skazano ją za podpalenie miasta, nie za czary.

Nawet jeśli ta nieszczęśliwa biedaczka rzeczywiście postawiła w ogniu kilka domów w 1807 r., to nie dlatego, że była zła do szpiku kości. Kierowały nią gniew i rozpacz z powodu zawiedzionej miłości. Dla pruskiego sądu złamane serce nie było jednak żadnym usprawiedliwieniem. Proces ciągnął się kilka lat, zamieniając życie Barbary w gehennę. Kiedy zapadł wyrok, sąd wykazał się jednak „litością”, nakazując katu zadusić skazaną, nim podpalono stos. A zatem odbyła się publiczna egzekucja jako żywo przypominająca dawne polowania na czarownice, tyle że z czasem przekłamano jej sens.

Czytaj dalej