Wyspa spokojnych dusz
i
Wioska portowa w Roque Bermejo, zdjęcie: Maria i Andrzej Górzowie
Opowieści

Wyspa spokojnych dusz

Maria Górz
Czyta się 16 minut

Somos okupas. Jesteśmy dzikimi lokatorami – tak powitano nas w Roque Bermejo, osadzie położonej na północno-wschodnim, niedostępnym wybrzeżu Teneryfy. Członkowie tej małej wspólnoty znaleźli sposób na życie w harmonii.

Ja i mój mąż Andrzej wierzymy w alternatywne formy zamieszkiwania. Małe społeczności uważamy za jedną z trafniejszych odpowiedzi na wyzwania ekonomiczne i społeczne naszego stulecia: kryzys klimatyczny, przeludnienie miast i zwyczajne przeciążenie, jakiego doświadcza wiele osób żyjących w metropoliach. Od przeszło trzech lat prowadzimy badania i pracujemy nad stworzeniem wspólnoty intencjonalnej w Polsce. Nie podejrzewaliśmy jednak, że do jednej z ciekawszych wspólnot, jakie było nam dane odwiedzić, trafimy podczas podróży poślubnej.

***

Na szlak wchodzimy zdecydowanie za późno. Ruszamy, choć wiemy, że nie zdążymy wrócić przed zmrokiem. Jesteśmy w miejscowości Chamorga na północnym wschodzie Teneryfy. Tu kończy się asfalt, a zaczynają szlaki piesze po górach Anaga, odludnym i malowniczym zakątku Wysp Kanaryjskich, z unikatową przyrodą i zboczami schodzącymi wprost do oceanu. Zmierzamy w stronę ruin gospodarstwa, według mapy czeka nas około dwóch godzin marszu. Nie bierzemy ze sobą nawet portfela.

Po godzinnej wspinaczce docieramy do zrujnowanych budynków, dawniej służących pasterzom. Jedyne towarzystwo w tym miejscu to wszędobylskie kozy. Jeszcze pół godziny marszu i jesteśmy przy latarni morskiej Faro de Anaga, pierwszym zabudowaniu w tej okolicy wzniesionym w 1864 r. Z tego miejsca można już w dole dostrzec pozostałości dawnego gospodarstwa Hacienda de Anaga.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jeszcze nie wiemy, że była to posiadłość szlacheckiej rodziny Ossuna z pobliskiej La Laguny i że prężne gospodarstwo rolne funkcjonowało tutaj do połowy XX w. Obecnie ziemia należy do biskupstwa Teneryfy. Póki co, schodząc w dół od Faro de Anaga, z oddali widzimy to, co pozostało z hacjendy: resztki kamiennych budynków gospodarczych z zapadającymi się dachami wpisane w ledwie widoczny zarys upraw tarasowych, kapliczkę zamkniętą na cztery spusty, poza tym kilka większych, opuszczonych zabudowań.

Przed kapliczką krótki odpoczynek. Obok, na betonowej ławce, przysiadł starszy człowiek. Zachodzi słońce, wszyscy troje bez słowa patrzymy w horyzont. Po kilku minutach mężczyzna odchodzi. Wokół nas żywego ducha.

Kilka budynków znajdujących się poniżej, na nadbrzeżu, wydaje się zamieszkanych. Nieco dalej, pośrodku opuszczonego krajobrazu, trzy starsze osoby przy ogrodowym stoliku piją herbatę. Nigdzie nie znaleźliśmy informacji o tym, by dawna hacjenda była zamieszkana, ale ewidentnie są tu ludzie. I to nie turyści. Co robią w miejscu oddalonym od najbliższej miejscowości o dwie godziny marszu przez góry?

Ściemnia się. Nabrzeżem wspina się ku nam uśmiechnięty mężczyzna w średnim wieku. „Wszystko w porządku? Jesteście zmęczeni? Może chcecie zostać na noc?” – pyta na powitanie. To Lorenzo Trujillo Lugo – jak się później dowiemy – z zawodu stolarz, z wyznania buddysta w tradycji wadżrajana. Ma 56 lat i jest najmłodszym mieszkańcem tego miejsca. „– Nie mamy ze sobą ani grosza” – ostrzegamy przezornie. „– Nic nie szkodzi, po co wam tu pieniądze?”. Już za chwilę Lorenzo ugości nas w swoim domu, podzieli się z nami kolacją i opowieścią o tym niezwykłym miejscu. Jako pasjonaci alternatywnych stylów zamieszkiwania i wspólnotowości nie mogliśmy trafić lepiej. Już wiemy, że czeka nas długa noc. A następnego dnia wypijemy z jego sąsiadami kawę u Abdulii.

Abdulia codziennie rano otwiera bar, w którym na ścianach wiszą stare rodzinne fotografie. Lokal działa od 60 lat, bo wtedy przejęła go od swojego ojca – Abdulię z barem łączy związek dłuższy nawet niż z mężem, którego poślubiła 55 lat temu. Wnętrze utrzymane jest w surowym stylu. Na fotografiach przodkowie Abdulii pozują na przystani, zatrzymani przy portowych obowiązkach. Jest jeszcze lada, zwykła domowa lodówka, na półkach wybór przekąsek.

Abdulia przed swoim barem; zdjęcie: Maria i Andrzej Górzowie
Abdulia przed swoim barem; zdjęcie: Maria i Andrzej Górzowie

Dociera tu kilku, może kilkunastu turystów dziennie. Abdulia każdego ranka podaje też kawę sąsiadom. Zanim zaczną dzień, meldują się tu wszyscy, by wymienić się informacjami i dobrą sąsiedzką energią. Na kawie u Abdulii rozmawia się o tym, kiedy przypłynie statek, ile kto ma chleba w zamrażalniku i czy nadchodzi zmiana pogody.

Roque Bermejo jest obecnie jedną z zaledwie kilkunastu wiosek na terenie Parque Rural de Anaga, rezerwatu dzikiej przyrody o powierzchni ponad 14 000 ha. Mała wspólnota zamieszkuje teren opuszczonej hacjendy oraz wioskę na nabrzeżu poniżej złożoną z kilku domów i przystosowanych do mieszkania maleńkich jak domki dla lalek budynków portowych – tu właśnie znajduje się bar. Na stałe w Roque Bermejo żyje kilka osób, w sezonie letnim ich liczba wzrasta do kilkunastu.

Maria Górz: Opowiedz coś o historii tego miejsca. Jak to się stało, że powstała tu społeczność?

Lorenzo Trujillo Lugo: Hacjenda w Roque Bermejo, podobnie jak okoliczne tereny, na przełomie XIX i XX w. należała do Manuela de Ossuny, potężnego właściciela ziemskiego z La Laguny. Pierwszym przyczółkiem, który powstał w okolicy, była latarnia morska Faro de Anaga i zabudowania wokół niej. Latarnia działa do dziś. Mówi się, że jeszcze wcześniej przybijali tu piraci i statki wiozące niewolników. To ze względu na obecność słodkiej wody, co jest charakterystyczne dla wielu miejsc w górach Anaga. To, że w Roque Bermejo powstała osada, zawdzięczamy właśnie obecności wody.

Do latarni wiodła ścieżka, zbudowano przystań, więc łatwiej było się tu osiedlić. De Ossuna założył wielkie, dobrze prosperujące gospodarstwo rolne. Uprawiano tu zboża, warzywa, hodowano zwierzęta, był młyn. Gdy jeden z synów de Ossuny został księdzem, wzniesiono kaplicę nad brzegiem, gdzie odprawiał nabożeństwa. W testamencie przekazał włości na rzecz biskupstwa. Ale niedługo po jego śmierci Kościół opuścił ten teren. Hacjenda niszczała. Dopiero w latach 70. XX w. duży, pusty dom sąsiadujący z kapliczką został zajęty przez komunę hipisowską, która funkcjonowała tu przez około 40 lat.

To byli Hiszpanie czy cudzoziemcy?

Zagraniczni hipisi. W latach 70. Kanaryjczycy nie zostawali hipisami, nasza kultura nie była tak otwarta. Wszyscy tradycyjnie zajmowali się rolnictwem albo rybołówstwem. Pamiętajmy, że to również schyłek dyktatury Franco. Zaczęły się pojawiać ruchy hipisowskie, ale tworzyły je osoby z Niemiec, Anglii, ze Szwecji. Jak wszyscy, ci hipisi też się zestarzeli i powoli zaczęli opuszczać to miejsce.

Po nich weszło pokolenie lat 80. Przyjeżdżało mnóstwo ludzi. Były narkotyki, ciągłe imprezy. Tu wszystko było możliwe, nie obowiązywało żadne prawo. Dawne uprawy tarasowe okazały się idealne do rozbijania namiotów. I działo się tak do około 2010 r., w międzyczasie teren hacjendy został w większości zdewastowany. W kolejnych latach pojawiali się nieliczni nowi osadnicy, którzy przysposabiali do mieszkania dawne pomieszczenia gospodarcze. Mój dom na przykład był oborą dla krów, wyremontował go mój brat Antonio, który początkowo mieszkał tutaj sam.

Mniej więcej siedem lat temu zjawili się w tym miejscu przedstawiciele Kościoła. Przyjechał ksiądz, zobaczył, co się dzieje, i po spotkaniu z nowymi osadnikami zdecydowali, że możemy zostać. Jako mieszkańcy opiekujemy się instalacją wodną, w przeciwnym razie woda nie byłaby tutaj dostępna. Jeszcze kilka lat temu działał system tradycyjnych kanałów, którymi również się zajmowaliśmy. Dbamy o to miejsce, więc Kościół zrozumiał, że zasługujemy na nie.

Jak funkcjonujecie na co dzień? Ile osób tu mieszka, jakie relacje Was łączą?

Tej nocy było nas może piętnaścioro, licząc was. Na stałe żyje tu nie więcej niż 10 osób. To miejsce jest odcięte od świata. Musisz maszerować ponad godzinę przez góry albo dopłynąć statkiem. Domki w porcie, które oglądaliśmy rano, były wcześniej obiektami gospodarczymi, rybacy przechowywali w nich sprzęt i sieci. Jest tam kilkanaście budynków, tutaj wyżej kolejnych pięć. Wioska jest tak mała, że znasz wszystkich.

Plaża w Roque Bermejo; zdjęcie: Maria i Andrzej Górzowie
Plaża w Roque Bermejo; zdjęcie: Maria i Andrzej Górzowie

Każda z tutejszych rodzin w przeszłości była zdana na pomoc innych albo sama musiała tej pomocy udzielić. Tak budują się więzi. Mamy zwyczaj spotykać się codziennie rano na dole tylko po to, by wypić razem kawę, zobaczyć, jak się każdy z nas czuje, co u kogo słychać. Po południu też czasem schodzę, by chwilę posiedzieć i pogadać z sąsiadami. I tak dzień po dniu. Jeśli więc któregoś dnia cię nie ma, od razu wiadomo, że coś jest nie tak. Poza tym utrzymujemy się wspólnie. Rybak zapewnia ryby, ogrodnik daje warzywa. Ja z kolei mam taki zawód, że wzywają mnie, gdy zepsuje się komuś okno. Zawsze jestem do dyspozycji. Wiesz, nie chodzi o to, że okno popsuło się u Paco albo Eliasa. Tak naprawdę to okno psuje się w moim domu, bo ich dom jest również moim.

Wspólnota to konieczność w takim miejscu. A kiedy społeczność jest tak mała, wtedy współżycie jest bardzo łatwe. Twierdzę, że my, ludzie, jesteśmy stworzeni do życia w małych grupach. Takich, gdzie wszyscy się znają.

Obserwujemy to po wyprowadzce na wieś. Gdy jedziemy do dużego miasta, w ciągu jednego dnia spotykamy więcej osób niż u siebie przez cały rok.

I wyobraź sobie, że każdemu z nich mówisz „dzień dobry”! W pewnym momencie zorientujesz się, że nikt cię nie słucha. Nie jesteśmy w stanie zwrócić uwagi na tak dużą liczbę osób, przejąć się problemem każdego, kto nas otacza. Jest jakiś limit.

Inaczej jest w małej grupie. Ona ma siłę wpływania na jednostki. Nawet jeśli pojedyncza osoba czuje się źle, to dzięki grupie może poczuć się lepiej. W miastach w tej chwili tak wielu ludzi potrzebuje pomocy, że trudno się dostać do psychiatry. Tutaj jest odwrotnie. Okazuje się, że psychologów jest więcej niż pacjentów! Kiedy masz jakiś kłopot, cała społeczność przychodzi, żeby cię objąć i pomóc ci, a twój problem natychmiast maleje.

To współistnienie ma także wymiar bardzo praktyczny: wzajemnej, codziennej pomocy.

Jasne, to jest podstawowa sprawa. Ale to, że masz kogoś, kto zawsze cię wysłucha, jest tak samo ważne, a może nawet ważniejsze. Ze względu na ilość czasu, jaką dysponujemy, i wzajemną bliskość za każdym razem naprawdę czujesz się wysłuchany. Nie jesteś dla kogoś obciążeniem.

Uwaga, jaką ludzie mogą dać sobie nawzajem, to skarb w naszych czasach. Nie jest to częste.

Zauważ, że trudno tego oczekiwać w dużych skupiskach ludzi. To trochę tak, jakbyś prosiła niedźwiedzia, by wydziergał ci sweter na drutach. W mieście jest tyle bodźców – hałas, światła, kolory, szum informacyjny – że naturalną reakcją człowieka jest wycofanie lub odcięcie się. Tutaj nasza ludzka część staje się bardziej widoczna.

Co powiesz o znaczeniu Waszej społeczności dla najbliższego otoczenia?

Jako społeczność oczywiście zajmujemy się utrzymaniem i konserwacją tego, co zostało tu stworzone ludzką ręką. Ale – co istotniejsze z mojego punktu widzenia – jesteśmy też strażnikami historii. Tak jak Abdulia, która przy porannej kawie opowiedziała ci kawał historii tego miejsca. Rano pokazałem wam fragment kauczuku pochodzący ze statku, który zatonął u wybrzeża 80 czy 90 lat temu. Roque Bermejo to absolutnie niepowtarzalne miejsce. Szczyty górskie w Anaga leżą bardzo blisko linii brzegowej, więc na przestrzeni 3 km stąd do Chamorgi występują trzy różne ekosystemy. Wielkie bogactwo naturalne i bogactwo historii. A my przekazujemy historie, których w tym miejscu pełno.

Lorenzo Trujillo ze swoim psem Chewbaccą; zdjęcie: Maria i Andrzej Górzowie
Lorenzo Trujillo ze swoim psem Chewbaccą; zdjęcie: Maria i Andrzej Górzowie

Dowiedzieliśmy się, że to, co wygląda jak zwykły śmieć, to historyczny kau­czuk, że jajowate kamienie, po których chodzimy, pochodzą z ostatniej erupcji wulkanu. Poznaliśmy również zwyczaje kóz i sposoby łowienia ośmiornic. Bez Waszych opowieści nie potrafilibyśmy zrozumieć miejsca, w którym się znajdujemy, patrzylibyśmy powierzchownie. Jakich zasad przestrzegacie i jak widzicie swoją rolę jako mieszkańcy tego terenu?

Jako mieszkańcy jesteśmy zobowiązani do dbania o czystość tego miejsca, w tym każdy o własne odpady. Zwracamy też uwagę na to, co dzieje się na szlakach turystycznych. Jesteśmy pierwszym kontaktem w trudnych przypadkach. W tym sezonie już dwukrotnie interweniował helikopter, a wczoraj pewien mężczyzna został zabrany statkiem. Czuwamy nad bezpieczeństwem w okolicy.

Jak Ty, Lorenzo, znalazłeś się w tym miejscu?

Jestem Kanaryjczykiem, pochodzę stąd, z La Laguny. W pewnym momencie mojego życia doświadczyłem duchowej przemiany. Zacząłem szukać miejsca do zamieszkania, które byłoby dla mnie najbardziej naturalne i w którym mógłbym się dzielić moimi wartościami. Początkowo przyjeżdżałem tu do brata. Antonio przebudował ten dom. Po jego śmierci zamieszkałem w nim na stałe. Poza tym jest to cudowne miejsce. Łatwo się w nim zakochać. (śmiech)

Od czego zależy wybór takiego stylu życia? To kwestia postawy życiowej, charakteru? A może zawdzięczasz to praktyce buddyjskiej?

Od zawsze miałem takie skłonności. Myślę, że to wszystko wzięło się z obserwacji roś­lin i zwierząt – od najmłodszych lat. Moja rodzina hodowała kozy, krowy, kury, króliki. Byłem jednym z tych kanaryjskich dzieci, które brały worek i szły w góry szukać ziół oraz polować z przyjaciółmi na ptaki. Dużo czasu spędzałem w ciszy, w samotności. To samo doświadczenie odnalazłem w medytacji. W latach 1987–1993 byłem w wojsku. W tym okresie w okolicach Walencji istniała Ruta del Bacalao – najmodniejsze w Hiszpanii miejsce z imprezami. Co piątek jechał tam cały oddział. A dla mnie był to luksus, bo wreszcie mogłem zostać sam. Miałem czas, by iść w góry i obserwować zwierzęta. Dlatego później tak naturalnie przyszło mi przebywanie w samotności i wgląd w siebie w praktyce duchowej. Miałem za sobą długie godziny spędzone na doświadczaniu natury.

Kiedy obserwujemy drugiego człowieka, natychmiast go oceniamy. W kontakcie z naturą jest inaczej. Gdy patrzysz na orła, gołębia czy mrówkę, przestajesz interpretować i zaczynasz czekać na to, co one ci pokażą. Znika poczucie zazdrości czy dumy, porównywanie się, próba zrobienia na kimś wrażenia. Zmienia się nasze postrzeganie i wyłania się ścieżka, której potrzebujesz.

Jednak pod warunkiem, że naprawdę tego pragniesz, bo nie każdy potrafi żyć tutaj w samotności. Ja, choć mieszkam tu sam, nie czuję się samotny. Po pierwsze nie chcę mieszkać z kimś, a po drugie moja praca jako buddysty nie jest przeznaczona wyłącznie dla mnie. Gdy wybierasz samotną ścieżkę, na której nie ma całego tego zgiełku, wtedy zaczynasz czuć czyste, autentyczne połączenie z drugim człowiekiem. Razem się śmiejemy, a gdy trzeba, razem smucimy. Znikają wzajemne uprzedzenia, porównania – ile ja znaczę, a ile ty. Nie ma współzawodnictwa, które tak często czujemy w mieście. Ono się często przejawia subtelnie, nawet wtedy, gdy idziemy na piwo ze znajomymi. On dostał taką pracę, ona zrobiła tamto… Nasz umysł wciąż jest pobudzony.

Mój dom jest miejscem spotkań ludzi wielu kultur. Krzyżują się tutaj ścieżki osób z całego świata. Droga, którą wczoraj przyszliście, daje czas, by stać się bardziej ludzkim. Gdy podróżnicy tu docierają, mają już zapisane w ciele nowe wrażenia, a problemy, które były tak ważne jeszcze kilka godzin wcześniej, wydają się odległe. Siła tutejszej przyrody uspokaja ludzkie dusze.

Jakie są najlepsze strony życia tutaj?

Mam gwarancję harmonii. Kolejna sprawa to właśnie spotkanie z drugim człowiekiem: możliwość dzielenia się, uczenia, dostrajania. Poczucie zwyczajności, przyziemności życia. Niezwykle przyjemne doświadczenie. Tu ludzie cieszą się najprostszymi rzeczami, wszystko smakuje inaczej. Zjedliśmy talerz makaronu, a był jak danie z najlepszej restauracji. Uczysz się dawać i otrzymywać. Słuchać i dzielić się sobą. Masz możliwość zagłębić się w siebie, ale też o siebie zadbać.

Lorenzo i Elias – poranne spotkanie sąsiadów; zdjęcie: Maria i Andrzej Górzowie
Lorenzo i Elias – poranne spotkanie sąsiadów; zdjęcie: Maria i Andrzej Górzowie

Odkrywasz wtedy, jak łatwo jest dawać, jak łatwo jest pozbyć się czegoś. Nie tracisz nic, bo dając, tak naprawdę otrzymujesz. Doświadczanie czystości i cykliczności życia, przepływu daje naszej duszy satysfakcję. Brakuje tego we współczesnej edukacji, gdzie jesteśmy skupieni na materialnym wymiarze życia. Tymczasem współdzielenie, którego doświadczamy na co dzień, zdejmuje z nas presję. Tutaj tworzymy warunki, by to było możliwe.

To wymaga dyscypliny. Życie w odosobnieniu nie oznacza, że możesz zapomnieć o wszystkim. Musisz wypracować swoje własne sposoby zachowania równowagi. Łatwo tu popaść w nadmierny hedonizm. Życie jest łatwe, przychodzą nowi ludzie, pojawiają się młode kobiety. I jeśli nie masz właściwej postawy, możesz zatracić się w zabawie. Bycie hipisem to jedno, a odklejenie się od rzeczywistości to drugie. Dlatego tak ważne jest wypracowanie w sobie właściwej postawy.

Jakich wyzwań tu doświadczasz?

Dla mnie nie istnieje coś takiego jak wyzwanie. Są jakieś rzeczy do zrobienia, więc je robię. Nie postrzegam tego jako wyzwania, raczej jako integralną część życia, które wybrałem. To inny punkt widzenia. Jeśli podejmujesz świadomą decyzję, by poddać się życiu, które wybierasz, wszystko, co się potem wydarza, to nie jest wyzwanie czy problem – to jest twoje życie.

Nie mówię o wyzwaniach, bo oznacza to jakiś rodzaj presji, że rzeczy muszą się zdarzyć w taki, a nie inny sposób. Nie mieszkam w centrum Manhattanu, gdzie jest dostęp do wszystkich sklepów czy do apteki, tylko w górach, w odcięciu od świata. I jeśli pojawia się problem, muszę mu stawić czoła. Jeśli jutro podczas gotowania wybuchnie mi butla, muszę wiedzieć, co zrobić. Podczas spaceru może mnie ukąsić jadowity owad – nie mogę się przestraszyć. Nie mogę czuć lęku, gdy nagle pojawi się ktoś podejrzany albo pijany. To część życia.

Jeszcze przed śmiercią Antonia, gdy schodziłem do wioski, za każdym razem zastanawiałem się, czy zastanę go w domu, czy nie pojechał na ryby albo nie wybrał się na wycieczkę. Wiedziałem, że był ciężko chory i mógł odejść w każdej chwili. Musiałem świadomie przygotować się na warunki życia, jakie wybieram.

Z przyjemnej strony takiego życia korzystają wszyscy. Spotykamy się, jemy paellę, a jeśli jest do tego kieliszek wina, tym lepiej. Trudniej jest przetrwać czas, kiedy nie wszystko się układa, gdy nikt do ciebie nie przychodzi. Na początku kwarantanny do wioski nie docierał dosłownie nikt. Nawet wśród mieszkańców utrzymywaliśmy dystans. Albo okresy, gdy tygodniami pada deszcz i nikt się tu nie pojawia. Wtedy nie masz możliwości zakupu choćby chleba. Nie możesz się tego bać.

Jest mnóstwo spraw, które – czy ci się podobają, czy nie – musisz sobie dobrze poukładać w głowie. Bez tego czekają cię trudne chwile.

Spójrzmy teraz na Waszą społeczność w szerszym, globalnym kontekście. Co możecie wnieść do świata w tym momencie, w którym jesteśmy jako ludzkość? Mam na myśli kryzys związany ze zmianami klimatu, pandemią i inne aktualne wyzwania.

Wydaje się, że tak mała społeczność jak Roque Bermejo nie może zrobić wiele, a jednak robi dużo. Pokazujemy wszystkim, którzy tędy przechodzą, że możliwa jest inna forma życia z ludźmi: wspólnotowość. A raczej przypominamy o tym.

Prawie wszyscy tutaj są po siedemdziesiątce. To nie młodzi ludzie w sile wieku. A dożyli tych lat i wciąż razem mieszkają. Jednego dnia ktoś idzie łowić ośmiornice, innego ktoś idzie na ryby… Przekazujemy to ludziom, którzy tu docierają z całego świata. Wszyscy wynoszą stąd doświadczenie, że ktoś ciepło cię przyjął i się tobą zaopiekował. Poczucie bezpieczeństwa, jak w domu.

Być może rok 2022 będzie rokiem wspólnot, bo liczba dwa symbolizuje m.in. dialog, współpracę, równowagę. Nadchodzi wielka zmiana społeczna?

Ta zmiana już się dzieje. Jeśli są ludzie, którzy chcą się dzielić swoim życiem, pracować na rzecz innych, to każdego dnia pojawia się więcej osób na tej samej ścieżce. Nie szkodzi, że wciąż są w mniejszości.

Trzeba to poczuć w swoim sercu. Nie polecam takiego wyboru ludziom, którzy są po prostu zainteresowani życiem na wsi. W ogóle nie o to chodzi. Chodzi o życie w głębokiej harmonii z tym, co nas otacza. Nie o to, by przenieść tutaj swoje więzienie, swoje granice, swoje państwo i swój naród, by odciąć się i nie dopuścić niczego do siebie. To według mnie błędne rozumienie życia w naturze.

Przyroda jest naturalna, zrównoważona, doskonała sama w sobie. Jeśli nie dopuszczasz jej do siebie i nie harmonizujesz z nią, nigdy nie poczujesz tego, o czym rozmawiamy. Chodzi tutaj o życie z naturą, a nie w naturze ani z natury.

Czy na zakończenie chciałbyś przekazać coś osobom, które rozważają życie we wspólnocie?

W życiu blisko natury istotne są szacunek i empatia. Prawdziwe poznanie drugiego człowieka i tego, co cię otacza, rodzi szacunek do wszystkiego, co już masz. Ważne, by wybierając ten styl życia, mieć wystarczająco dużo odwagi i współczucia. By nasze działanie opierało się na chęci pomocy i dzielenia się, szukania najlepszych rozwiązań. Te wybory zawsze zaprowadzą nas daleko.

Nie ma bitwy do wygrania, jest za to życie do przeżycia. Więc zachęcam – jeśli ktoś chce to robić, niech się nie waha i działa. Świadomie, z uważnością. Ciesząc się życiem i dając od siebie to, co najlepsze we wszystkim, co robimy. Przygotowując jedzenie, uprawiając ziemniaki, jedząc banana. W każdym z takich zwykłych momentów możesz smakować życie i cieszyć się wolnością od zmartwień oraz lęków. Ze zmartwieniami i lękami jest jak z polem ziemniaków: jeśli hodujesz w sobie lęk, to możesz mieć pewność, że rozmnoży ci się tak jak ziemniaki. Trzeba uważać na to, co się uprawia. I najważniejsze: działanie z miłością i współczuciem dla wszystkich istot, z szacunkiem dla natury. Naprawdę są tacy ludzie i jest dla nich miejsce.

Czytaj również:

Chcesz wejść – zapukaj
i
ilustracja: Joanna Grochocka
Marzenia o lepszym świecie

Chcesz wejść – zapukaj

Czuła rozmowa z Natalią de Barbaro
Monika Kucia

Dwie kobiety towarzyszą sobie w przemianie. Mówią o sile wrażliwości, o empatii oraz szukaniu własnego pokoju – przestrzeni, w której mogą wreszcie wsłuchać się w siebie. Monika Kucia rozmawia z Natalią de Barbaro o drodze ku wolności i wielobarwnym manifestowaniu swojego „ja”.

Monika Kucia: Mamy za sobą długą wspólną drogę. Gdybym miała podsumować jeden z jej ważnych aspektów, to wymieniłabym towarzyszenie w odchodzeniu od samej siebie i w powracaniu do siebie. Jak piszesz w książce Czuła przewodniczka. Kobieca droga do siebie, droga ta „prowadzi przez wertepy, wyboje, manowce”. Prowadziłaś mnie, choć przecież nie jesteś mną. Czasem trudno mi uwierzyć, że mogłam być tak sobie daleka. Uczę się teraz zbytnio nie oddalać, chociaż nigdy nie robi się tego raz na zawsze. Jak Ty to widzisz?

Czytaj dalej