Wyspa jak spa
i
Geotermalne Spa Blue Lagoon, Islandia; zdjęcie: Frank Denney / Unsplash
Opowieści

Wyspa jak spa

Iza Smelczyńska
Czyta się 7 minut

Pogoda zmienia się tu kilka razy dziennie, woda w kranie ma zapach jaja, lasów nie ma prawie wcale, a do niedawna nie było też turystów.

W Islandii mieszka mnóstwo Polaków – od lat jesteśmy tam największą mniejszością narodową. Szacuje się, że pierwsza duża migracja, na chwilę przed światowym tąpnięciem gospodarczym w 2008 r., każdego dnia przyniosła potomkom wikingów nawet do 15 nowych Pólverjar (Polaków) dziennie. Nasi obstawili huty, budowy, zakłady przetwórstwa rybnego, stacje benzynowe. Nad Wisłą musieliby pracować nawet kilka miesięcy, żeby dorównać średniej miesięcznej pensji w koronach islandzkich. Życie w krainie ognia i lodu nie jest tanie, ale jeśli wziąć pod uwagę niezłą opiekę socjalną, funkcjonujący program pomocy psychologicznej dla emigrantów oraz czyste powietrze – nasz towar deficytowy – to zyski wciąż przewyższają koszty.

Wykresy zdradzają, że Islandia przyjmuje właśnie kolejną dużą grupę migrantów. Potwierdzałyby to historie moich znajomych, którzy od warszawskiego stażu, płatnego wpisem do CV, woleli sezonową pracę w Reykjavíku, Vikk czy Seyðisfjörður. Odkąd wyspa buduje dobrobyt na turystyce, zapotrzebowanie na pracowników jest ogromne. Przez pandemię infrastruktura turystyczna chwilowo zamarzła niczym tamtejsze wodospady zimą. Ale odwilż w końcu nastąpi. Islandczycy już snują plany na promocyjną ekspansję za granicą.

zdjęcie: Jon Flobrant / Unsplash
zdjęcie: Jon Flobrant / Unsplash

Jeszcze kilka lat temu sporo ludzi miałoby problem, żeby wskazać na globusie to odludne miejsce. Dlaczego więc kraj, w którym populacja dorównuje liczebności mieszkańców Bydgoszczy, średnia temperatura ledwie przekracza 10°C, woda z kranu ma zapach jaja, sklep alkoholowy otwarty jest tylko trzy godziny dziennie, a odwiedzenie najbliższego sąsiada wymaga napełnienia baku, przeżywa prawdziwy najazd globtroterów? Może właśnie dlatego?

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Zanim to było modne

Oczy całego świata, a przynajmniej jego północnej półkuli, zwróciły się w stronę Islandii w kwietniu 2010 r. Liczące raptem 103 000 km² państwo pokrzyżowało plany mobilnych Europejczyków. Winowajcą był wulkan Eyjafjallajökull – jego erupcja sparaliżowała ruch lotniczy na całym kontynencie. (Ograniczenia okazały się szczególnie istotne dla Polski – ogromna chmura pyłu uziemiła wiele delegacji zagranicznych udających się na uroczystości pogrzebowe naszej pary prezydenckiej). Wyspa nie schodziła z pasków serwisów informacyjnych. W końcu Ziemia poskromiła swój gniew, wulkaniczny pył opadł i nastąpiło zbiorowe olśnienie: oto uchowało się jeszcze jakieś dziewicze środowisko naturalne! Islandczycy nie udawali niedostępnych. Podchwycili zainteresowanie potencjalnych turystów i ruszyli z akcją marketingową Inspired by Iceland.

I ja dałam się złapać.

zdjęcie: Claire Nolan / Unsplash
zdjęcie: Claire Nolan / Unsplash

Chociaż muszę się w tym miejscu usprawiedliwić (żeby nie powiedzieć: pochwalić) – „znałam Islandię, zanim to było modne”. Po okresie fascynacji muzyką Björk i Sigur Rós w 2009 r. trafiłam do chyba najbardziej egzotycznego koła Uniwersytetu Warszawskiego – Studenckiego Klubu Islandzkiego. Co z tego, że uczelnia miała wówczas z tym krajem tyle wspólnego, co tamtejsze „obszary leśne” z lasami w Amazonii. (Islandia jest jednym z najsłabiej zalesionych państw świata; narodowy żarcik brzmi: „Co zrobić, jeśli zgubisz się w tutejszym lesie? Po prostu wstań z kolan!”). Wszyscy w SKI marzyliśmy o podróży na Islandię. 17 czerwca w wydziałowej kawiarence świętowaliśmy islandzki Dzień Niepodległości, oglądaliśmy 101 Reykjavík, zapraszaliśmy podróżników. Jakimś cudem udało nam się sprowadzić wyspiarskie specjały – hákarl (przysmak ze zgniłego rekina), djúpur (kuleczki anyżkowe) i brennivin (wódkę) – na premierę naszej książki: „pierwszej w Polsce w całości poświęconej kulturze Islandii”. Wtedy podróż „tam” (samolotem do Kopenhagi, stamtąd promem na wyspę) była poza zasięgiem studenckiego portfela, co tylko potęgowało romantyczne wizje tego odludzia.

W 2010 r. na Islandii wylądowało prawie 489 tys. turystów. Pięć lat później – ponad 1,2 mln, z czego 27 tys. osób z Polski. W tym ja.

Jasne noce

Lato w 2015 r. było nie do zniesienia. W Polsce termometry wskazywały kilka kresek powyżej przeciętnej. Temperatura przekraczała granice wytrzymałości ssaków zimnolubnych, a do tego grona się zaliczam. Letnie ekstremum dodatkowo potęgował – typowy dla gatunku dwudziestoparolatków – weltszmerc. Perspektywa zamknięcia w betonowej klatce śródmieścia nie napawała optymizmem. Obietnicą zbawienia był plecak – wypchany wełnianymi (o zgrozo!) swetrami, wodoodpornymi wynalazkami i śpiworem typu mumia. No i bilet na Islandię z wrześ­niową datą powrotu do Polski. Odległe marzenie stało się realniejsze dzięki islandzkim liniom lotniczym, które raz w tygodniu transferowały pasażerów na trasie Warszawa–Kef­lavík. Niespełna pięć godzin później z plecaka wyjmowałam czapkę. Dochodziła północ, ale na zewnątrz wciąż było jasno. Sezon na białe noce trwał w najlepsze. Pachniało wilgocią, mchem i skałami. Byłam na innej planecie. Do centrum stolicy dojechałam niemal za darmo. Taksówkarz rozczulił się – potrafiłam wymówić „Eyjafjallajökull”. „W zagranicznych mediach nasz wulkan zyskał bezduszną nazwę E-16. Nikt nie był w stanie powtórzyć szesnastoliterowej nazwy. A dla nas szacunek do języka jest bardzo ważny” – wzruszony, oddał mi ponad połowę kwoty.

zdjęcie: Kristjan Sverrisson / Unsplash
zdjęcie: Kristjan Sverrisson / Unsplash

Przez miesiąc za dom służył mi rozklekotany ford escape z lokalnej wypożyczalni aut. Co robić tyle czasu na wyspie? Nic. I wtedy jest najciekawiej. Popularna Droga 1, której początek jest zarazem końcem, liczy 1323 km. I tyle samo pretekstów do zatrzymania się. Wówczas atrakcje krainy ognia i lodu nie były skrzętnie otagowywane na Instagramie. Znaki przy drodze informowały co najwyżej o szwendających się owcach. Wiele punktów na mapie nie miało konkretnego adresu. Jedyną podpowiedzią były wrzucane na forach internetowych współrzędne geograficzne. Brak oczekiwań wynagradzały po wielekroć powalające krajobrazy, kąpiele w dzikich gorących źródełkach, czarne plaże i pocztówkowe wodospady. Wystarczyło zboczyć z „jedynki”, żeby znowu nie wierzyć własnym oczom. Prędkość odliczałam mijanymi na godzinę autami – czasem 20, czasem 2. Tam, gdzie nie ma ludzi, jest pięknie. Dziwny zbieg okoliczności.

Wokół Eyjafjallajökull kilometrami rozpościera się pustynia zastyg­łej lawy i pyłu wulkanicznego. Je­ś­li­­ kiedyś uda wam się tam dotrzeć, zamknijcie oczy i po prostu idźcie przed siebie. Rzucam wyzwanie 4 minut takiego treningu uważności.

Cała moja wyprawa była jakby żywcem wyjęta z podręcznika do mindfulness. Główną zmienną tego kursu okazała się pogoda. Na wyspie można doświadczyć czterech pór roku jednego dnia. Zresztą na tę okoliczność wyspiarze też mają coś do powiedzenia: „Jeśli nie podoba ci się tutejsza aura, poczekaj 5 minut i na pewno się zmieni”.

zdjęcie: Kalle Kortelainen / Unsplash
zdjęcie: Kalle Kortelainen / Unsplash

Terapia szokowa

„Gdzie zostawić kluczyki od samochodu?” – zadzwoniłam tuż przed wyjazdem do wypożyczalni. „Zaparkuj na lotnisku. Kluczyki wrzuć do skrytki. Na wyspie trudno ukraść auto” – żartował głos w słuchawce. Czy tutaj wszyscy przeszli zbiorowy kurs stoicyzmu?

Tego detoksu wystarczyło mi na dwa lata. Bilety do mojego uzdrowiska zdążyły pojawić się w ofercie tanich linii lotniczych (wyloty nawet trzy razy w tygodniu). Żal nie skorzystać. Poleciałam na 10-dniową kurację. Znów nie mogłam uwierzyć w to, co widzę, tylko z innych powodów. Po taksówkarzu nie było śladu. Na stanowiskach Rent a Car proponowano luksusowe SUV-y. Wzdłuż „jedynki” wyrosły tabliczki „No Drones”, „No Camping”, „You are here at your own risk”. Niechlubnym hitem okazał się piktogram z przekreślonym przykucniętym człowiekiem. Tabliczkę „No human waste” pod Gullfossem – jedną z największych atrakcji turystycznych – postawili lokalsi. Na trasie Złotego Kręgu pojawiły się hotele z każdą liczbą gwiazdek, wielkie parkingi. Korki na Islandii? Tego nie wymyśliłby nawet najbardziej złośliwy troll.

Tak się napinam, a przecież sama brałam udział w tym najeździe.

„Każdy ma prawo do spokojnego życia” – przypominam sobie słowa taksówkarza sprzed dwóch lat. Ciekawe, ilu obcokrajowców zrobiło mu przez ten czas przykrość, posługując się zobojętniałym skrótem E-16.

zdjęcie: Alex Talmon / Unsplash
zdjęcie: Alex Talmon / Unsplash

W 2017 r. Islandię odwiedziło ponad 2,2 mln turystów (przy czym główny sezon turystyczny trwa od czerwca do września). Owszem, rozwój infrastruktury przyczynił się do stworzenia nowych miejsc pracy, w dużej części dla Polaków. Najbardziej pokrzywdzona w tym wszystkim jest oczywiście natura. Stała się ofiarą swojego piękna, podobnie jak Islandczycy stali się ofiarami swojego sukcesu. Tyle że przyrodzie nikt nie płaci za tę dziką gentryfikację. I raczej prędzej niż później rozliczy się z ludźmi za te wszystkie monety „na szczęście” pozostawione w gejzerach, za rozdeptany mech, importowany w plecakach plastik…

Powiedzieć, że tęsknię za tym miejscem, to nic nie powiedzieć. I nawet nie chodzi o idylliczne wyobrażenie wysp szczęśliwych. To jest po prostu miejsce, gdzie można zamknąć oczy i iść długo przed siebie. A potem rozejrzeć się i przekonać, że horyzont jest jednak zupełnie nie tam, gdzie się zdawało.


Islandzkie przyrzeczenie turysty

Zobowiązuję się być odpowiedzialnym turystą.

Kiedy będę odwiedzał nowe miejsca, pozostawię je w takim stanie, w jakim je zastałem.

Będę robił zdjęcia, dla których można umrzeć, ale nie umrę z ich powodu.

Będę podążał w nieznane, ale tylko wyznaczonymi drogami.

Będę parkował tylko w dozwolonych miejscach.

Jeśli zechcę spać pod gwiazdami, wybiorę pole namiotowe.

Jeśli poczuję, że muszę iść za potrzebą, skorzystam z toalety.

Będę przygotowany na każdą pogodę i wszystko, co może mnie spotkać.

Przyrzeczenie pochodzi ze strony www.visiticeland.com.

Czytaj również:

Zimą na północy
Ziemia

Zimą na północy

Weronika Izdebska

Zimą na Północy księżyc staje się słońcem, dni są lekkie, a noce głębokie.
Kiedy chmury sięgają ziemi,
wiatr przenika skórę i głaszcze kości, a powietrze jest rześkie i ostre,
zaczynam rozumieć i wierzyć głęboko, że „dom” nie składa się ze ścian i okien, nie zasłania nieba dachem.
Nie jest przynależny, nie może być też „mój”, nie musi być kryjówką, może stać się schronieniem.

Fotografie powstały na północy Islandii w latach 2016–2019.

Czytaj dalej