Wrzesień 1939: Ostatnia misja
i
Pożar zachodniego skrzydła Zamku Królewskiego i Wieży Zygmuntowskiej, 17 września 1939 r.; źródło: "Bitwy Polskiego Września", 1972 r., Apoloniusz Zawilski (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Wrzesień 1939: Ostatnia misja

Karol Riedl
Czyta się 12 minut

Warszawa broni się bohatersko od 16 dni, odpierając wszystkie natarcia niemieckie. Żelazny pierścień oblężenia zacieśnia się coraz bardziej. Zapasy amunicji i żywności topnieją z każdym dniem. 20 września prysnęła ostatnia nadzieja na pomoc. Tylko szczątki armii „Poznań” i „Pomorze” przebiły się do stolicy poprzez otaczające je wojska hitlerowskie. Stało się jasne, że obie te armie, liczące pierwotnie ponad 9 dywizji piechoty i 3 brygady kawalerii, przestały istnieć.

Gen. Juliusz Rómmel, dowodzący armią „Warszawa”, zamierza bronić się jak długo starczy amunicji. A wystarczy jej według obliczeń do końca września. Ludność Warszawy z bohaterskim prezydentem Romanem Starzyńskim, pomimo olbrzymich strat w ludziach i mieniu, dotkliwego głodu i cierpień, nie myśli o zaprzestaniu walki.

23 września: — brak wody i prądu elektrycznego. Zniszczona elektrownia i stacja filtrów. Nie działa kanalizacja. W milionowym mieście od dziesięciu dni szaleją setki pożarów, wznieconych bombami i pociskami zapalającymi.

Hitler, który już 8 września w komunikacie Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu wspomniał o wkroczeniu swoich wojsk do Warszawy, niecierpliwi się i nakazuje jak najszybsze złamanie oporu stolicy.

25 września: – od świtu ponad tysiąc dział różnego kalibru zasypuje miasto pociskami, a setki samolotów zrzucają setki ton bomb. Warszawa płonie! Na ulicach, skwerach i placach, wśród gruzów walących się domów tysiące trupów. Mimo to wszystkie natarcia niemieckiej piechoty i czołgów zostają odparte. Piekło trwa do wieczora, a kiedy zapada zmrok, ustają wprawdzie naloty, lecz ogień artylerii trwa nieprzerwanie do świtu.

26 września, wtorek: — lotnictwo hitlerowskie wznawia od świtu niszczycielskie bombardowanie. Nasze działa przeciwlotnicze milczą. Amunicja wyczerpana. Artyleria lekka i ciężka mają zaledwie po kilkanaście pocisków na działo. Czujemy, że nieubłaganie zbliża się kres walki. Znajome rodziny, do których wpadam w czasie wyjazdów na poszczególne odcinki obrony, tułają się po piwnicach, spragnione i głodne. Pytają z lękiemnw oczach, co będzie dalej?

Wieczorem, po powrocie do sztabu armii przy Rakowieckiej, dowiaduję się, że gen. Rómmel zwołał do siedziby Dowództwa Obrony Warszawy w gmachu PKO naradę przedstawicieli ludności z prezydentem Starzyńskim i wyższych dowódców. Przedstawił im położenie i zasięgnął opinii co do dalszej walki. Prezydent Starzyński jako jedyny uczestnik narady przeciwny był kapitulacji. Pozostali uznali dalszy opór za bezcelowy.

Gen. Rómmel zdecydował się z powodu wyczerpania amunicji artyleryjskiej j i żywności na rozpoczęcie rozmów kapitulacyjnych. Uważaliśmy za niemożliwą i bezcelową dalszą walkę, w której największe ofiary ponosiła ludność stolicy: kobiety, dzieci i starcy. Nie chcieliśmy też dopuścić do zdobycia Warszawy przez Niemców szturmem, na co zanosiło się z powodu wyczerpania amunicji i co mogło spowodować nieobliczalne szkody i cierpienia dla ludności.

27 września, środa: – Niemcy wznawiają od świtu naloty, nie przerywają ani na chwilę ognia artylerii. Liczne natarcia piechoty i czołgów zostają odparte. Gen. Rómmel usiłuje nawiązać kontakt z dowództwem niemieckim. Z powodu zniszczenia wszystkich naszych radiostacji jest to bardzo utrudnione. W końcu udaje się na odcinku grochowskim na Pradze nawiązać kontakt.

28 września, czwartek: — o 8.00 gen. Kutrzeba i szef sztabu — płk dypl. Pragłowski upoważnieni przez gen. Rómmla przekraczają linię niemiecką na ulicy Grochowskiej w celu uzgodnienia warunków kapitulacji. Warunki proponowane przez gen. Rómmla zostają przyjęte przez dowódcę niemieckiej 8 armii gen. Blaskowitza.

O 14.00 następuje podpisanie kapitulacji, która przewiduje natychmiastowe zawieszenie broni. W ostatniej chwili, już po podpisaniu dokumentu, na odcinku czerniakowskim jakiś oddział niemiecki usiłuje przełamać naszą obronę. Zostaje odparty, ponosi duże straty. W tej ostatniej walce odznacza się oddział 2 p. szwoleżerów Rokitniańskich, którego dowódca rtm. Wieniawski ginie bohaterską śmiercią.

16.00 — wzywa mnie gen. Rómmel. Otrzymuję rozkaz: — „Pojedzie pan do generała Thommée do Modlina i powie mu pan, że Warszawa kapituluje. Nie znam jego położenia. Niech sam decyduje, zależnie od posiadanych zapasów i amunicji i żywności, czy dalej się bronić. Szczegóły, jak przejść przez linie niemieckie, poda panu płk j Pragłowski. Rozkazu pisemnego nie daję panu, by nie dostał się w ręce Niemców.”

Jestem zaszokowany tym rozkazem, ale nie ma czasu na zastanawianie się. Od płk. Pragłowskiego dowiaduję się, że o 18.00 przy Grochowskiej czekać będzie oficer niemiecki, który ma przewieźć mnie do broniącego się Modlina, z którym od wielu dni już nie mamy żadnego połączenia.

Wracam natychmiast na Rakowiecką. Po drodze wstępuję do naszego mieszkania przy ulicy Narbutta 40, które cudem się ostało. Zabieram długi płaszcz futrzany,bo po upalnych dniach ochłodziło się a w nocy są już przymrozki. Nie wiem też, jak ta wyprawa się skończy.

Ubieram hełm, zabieram mapę i wyjeżdżam łazikiem na Pragę. Ogień artylerii ustał już. Słychać zaledwie pojedyńcze strzały z różnych stron. Przez most Poniatowskiego, podziurawiony licznymi pociskami, obok parku Paderewskiego, w którym stoją nasze baterie, dojeżdżam do końca Grochowskiej, wymijając liczne barykady i przeszkody przeciwpancerne.

Broniący odcinka batalion 336 p.p. jest powiadomiony o mojej misji. Przy pomocy parlamentariusza z białym prześcieradłem na tyczce usiłuję porozumieć się z Niemcami. Czekam w przydrożnym domu.

Po chwili zawiadamia mnie dowódca odcinka, że po stronie przeciwnej czeka już na mnie niemiecki oficer. W towarzystwie oficera i podoficera z białym prześcieradłem na tyczce przekraczam nasze stanowiska i zbliżam się do Niemców.

Zapada wczesny zmrok. Po stronie niemieckiej przyjmuje mnie jakiś major, który przekazuje mnie oficerowi ze sztabu II korpusu. Jest nim rtm. von Ribbentrop, bratanek ministra spraw zagranicznych III Rzeszy. Wsiadamy do mercedesa. Jedziemy szosą przez Jabłonnę, mijając kolumny samochodów i baterie artylerii na stanowiskach. W Jabłonnej skręcamy na prawo.

Gubię orientację w ciemnościach. Nie wiem dokąd jedziemy a nie chcę się pytać. Mój towarzysz jest bardzo uprzejmy i bardzo rozmowny. Cieszy się, że wreszcie skończyła się walka o Warszawę i wyraża żal, że Warszawa poniosła tak duże straty wśród ludności i że naraziła się na tak duże zniszczenia. Zapytuje czy było to potrzebne?

Odpowiadam, że to Niemcy napadli na Polskę a naszym obowiązkiem jest bronić się przed napastnikiem. Rtm. v. Ribbentrop sądzi, że wojna z Polską już się skończyła a niedługo skończy się też na i zachodzie, bo przecież Francuzi i Anglicy nie będą chcieli dalej wojować.

Niedługo potem samochód zatrzymał się przed parterowym budynkiem. Wysiadając zorientowałem się, że jesteśmy w Centrum Wyszkolenia Łączności w Zegrzu. Weszliśmy do budynku, w którym znajdował się sztab II korpusu ze  Szczecina. Ribbentrop wprowadził mnie do gabinetu szefa sztabu. Ten oświadczył, że zamelduje mnie u dowódcy korpusu.

Za chwilę wszedł do gabinetu wysoki, barczysty generał, którego j nazwiska nie znałem i powiedział, że uważa dalszy opór twierdzy Modlin za bezcelowy przelew krwi i sądzi, że dowódca twierdzy, po zawiadomieniu go o kapitulacji Warszawy, zgodzi się na rozpoczęcie rozmów kapitulacyjnych. — By umożliwić mi dotarcie do twierdzy, artyleria niemiecka przerwie ogień na odcinek Nowy Dwór od godziny 22 do 23. — Do 6.00 dnia następnego (29.9.) oczekiwać będzie na parlamentariusza, upoważnionego do prowadzenia rozmów. O ile do tego czasu nikt u niego się nie zgłosi, Niemcy rozpoczną generalne natarcie na Modlin. O ile zaś dowódca Modlina zgodzi się na rozpoczęcie rozmów, wszystkie oddziały Polskie winne wywiesić o świcie białe płachty.

Rozmowa skończyła się, wychodzimy na dwór i znów wsiadamy do mercedesa. Jedziemy w milczeniu przez Jabłonnę w kierunku Nowego Dworu. Po 10 kilometrach samochód skręca z szosy w lewo i zatrzymujemy się. Podchodzi do nas kilku Niemców i po krótkiej wymianie słów z rtm. v. Ribbentropem wysiadamy. Prowadzą nas w kompletnych ciemnościach. Widać gwiazdy na granatowym niebie a pod nogami trzeszczy tu i ówdzie cienka skorupa lodu. Docieramy do pierwszej linii niemieckiej. Czeka na mnie podoficer z białą płachtą na tyczce. Zapalają się na prawo i lewo ode mnie dwa reflektory. Oświetlają białą płachtę. Rozlegają dźwięki trąbki, wygrywającej jakieś sygnały. Ribbentrop żegna się, życząc szczęśliwego dotarcia do Modlina.

Nieruchome tłumy żegnały ponurą kolumnę żołnierzy — obrońców Warszawy, maszerujących do niewoli po kapitulacji miasta; źródło: archiwum, nr 1329/1970 r.

Nieruchome tłumy żegnały ponurą kolumnę żołnierzy — obrońców Warszawy, maszerujących do niewoli po kapitulacji miasta; źródło: archiwum, nr 1329/1970 r.

Styczeń 1945; do Warszawy wkraczają oddziały zwycięskich wojsk polskich; źródło: archiwum, nr 1329/1970 r.
Styczeń 1945; do Warszawy wkraczają oddziały zwycięskich wojsk polskich; źródło: archiwum, nr 1329/1970 r.

Idziemy ku stanowiskom polskim: podoficer z białą płachtą, za nim ja, za mną trębacz. Cała grupa oświetlana z obu stron reflektorami. Od strony polskiej głucha cisza. Nad nami kolorowe smugi przelatujących w stronę twierdzy pocisków artylerii niemieckiej. Słychać wystrzały i po kilkunastu sekundach widać daleko przed nami błyski wybuchów.

Marsz po ściernisku jest uciążliwy, potykam się, jest mi gorąco w długim płaszczu. Czuję jak spod hełmu ściekają mi krople potu po policzkach. Po około 20 minutach słyszymy stanowcze: — „Stój! Kto idzie?” Zatrzymuję się i wołam z całej siły: — „Oficer z rozkazem od generała Rómmla”.

Niemcy zostawiają mnie, wracają do swoich stanowisk. Po chwili słyszę polecenie: — „Podejść bliżej”. Nie ma już reflektorów oświetlających drogę. Potykając się idę naprzód. Przede mną wyłania się ciemny wał i po chwili zostaję oślepiony snopem światła latarki.

Jeszcze kilka kroków i jestem na placówce 32 p.p. z 8 dywizji piechoty, umieszczonej w starym forcie. Dowódca placówki, młody podchorąży, z niedowierzaniem na mnie patrzy i na moją legitymację służbową.

Kiwa głową czytając moje niemieckie nazwisko i w końcu telefonuje do dowódcy baonu. Ten po upływie kilku minut poleca mu przepuścić mnie do Modlina. O przysłaniu samochodu po mnie nie ma mowy ani też o telefonicznym porozumieniu ze sztabem gen. Thommée. Placówka posiada połączenie telefoniczne tylko z sąsiadami i z dowódcą baonu.

Otrzymuję rower i po sprowadzeniu mnie przez podoficera do pobliskiej szosy i po objaśnieniu, gdzie są zapory minowe, pedałuję do Nowego Dworu, wpadając kilkakrotnie do lejów od pocisków. Po drodze nie spotykam żywej duszy. W Nowym Dworze widzę same gruzy, nigdzie światła, nigdzie człowieka! Porzucam rower. Idę teraz wśród gruzów w stronę mostu drogowo-kolejowego. Nade mną przelatują nieustannie świetlne smugi pocisków artylerii niemieckiej, wybuchające gdzieś na terenie twierdzy. Dochodzę do mostu. Zniszczony. Nad nurtem Narwi wysadzone w powietrze przęsła mostu. Kilkadziesiąt metrów na lewo widać most pontonowy, nad którym w regularnych odstępach czasu rozrywają się granaty niemieckie, zasypując pomost odłamkami.

Spoglądam na zegarek: — 22.45 a więc czas, w którym artyleria niemiecka miała przerwać ogień na odcinek Nowy Dwór. Widocznie rozkazy nie dotarły do wszystkich baterii.

Nie mam czasu do stracenia! Od wykonania mojej misji zależeć może życie kilkuset żołnierzy polskich! Muszę się przedostać za wszelką cenę na północny brzeg Narwi do twierdzy. Podnoszę więc długie poły płaszcza i biegiem wpadam na most. Przede mną rozrywa się granat na wysokości kilkunastu metrów. Odłamki bębnią po drewnianym pomoście. Za chwilę inny wybucha nieco dalej. Tak nie przedostanę się!

Zawracam więc do brzegu, padam na ziemię. Serce wali mi w gardle, pot ścieka po twarzy. Leżąc na ziemi widzę, że pociski pękają w regularnych odstępach czasu, co 10 sekund. Patrzę na sekundnik i szybko obliczam, ile czasu upływa od pierwszego wybuchu serii do pierwszego wybuchu następnej serii. Most ostrzeliwuje jedna bateria czterodziałowa granatami odłamkowymi. Jeśli po wybuchu pierwszego pocisku poderwę się i pobiegnę ku wylotowi mostu, mogę znaleźć się na przeciwległym brzegu, zanim wybuchnie czwarty pocisk następnej serii.

Po wybuchu pierwszego pocisku zrywam się i biegnę co tchu starczy. Po czwartym znajduję się jut poza połową mostu, a następne wybuchy słyszę już za mną. Dopadam końca mostu, gdy wybucha trzeci pocisk następnej serii a w chwili wybuchu czwartego pocisku leżę już 30 kroków za mostem.

Zaczynam się rozglądać. Słychać z dala warkot silnika samochodowego. Zbliża się i za chwilę zatrzymuje przede mną sylwetka samochodu z przyćmionymi niebieskimi światełkami. Wysiada oficer, pyta kim jestem. Na moją odpowiedź ucieszył się i mówi, że od pół godziny mnie szuka. Wysłał go ppłk dypl. Wilczewski, szef sztabu gen. Thommée, którego zawiadomiono ze sztabu 8 dywizji o moim przyjeździe. Odwozi mnie do schronu dowództwa.

Wchodzę do schronu, jest godzina 23.30. W świetle słabych lamp naftowych widzę za stołem z mapami generała Thommée z obandażowanym ramieniem. Obok niego dowódca 30 dywizji piechoty gen. Cehak i mjr dypl. Kwieciński. Na posłaniu pod ścianą leży ranny dowódca 27 dywizji piechoty gen. Drapella. Za chwilę spostrzegam też gen. Małachowskiego i ppłk. dypl. Wilczewskiego.

Melduję się gen. Thommée. Od razu mnie poznaje. Przekazuję rozkaz; opowiadam o Warszawie i o motywach, jakie skłoniły gen. Rómmla do kapitulacji. Podkreślam, że gen. Rómmel decyzję co do kapitulacji Modlina pozostawia całkowicie generałowi Thommée.

Kiedy skończyłem, gen. Thommée mówi, że położenie Modlina jest podobne. Artyleria posiada już niewiele pocisków, po kilkadziesiąt na działo, wystarczających zaledwie na odparcie jednego natarcia Niemców. Od szeregu dni załoga żywi się koniną, a koni pozostało już niewiele. Brak chleba i mąki. Najgorzej jest jednak ze środkami opatrunkowymi i lekami, co odczuwa się tym więcej, że w twierdzy jest dużo rannych i chorych. Troska o ich los przeważa za rozpoczęciem rozmów kapitulacyjnych.

Po krótkiej naradzie z gen. Cehakiem i gen. Małachowskim gen. Thommée decyduje się na rozpoczęcie rozmów kapitulacyjnych. Wydaje rozkaz wywieszenia o świcie na wszystkich odcinkach białych płacht. Do rozmów kapitulacyjnych upoważnia gen. Cehaka znającego dobrze język niemiecki a jako parlamentariusza wyznacza ppłk. dypl. Wilczewskiego, który po świcie ma wyjechać ze mną samochodem do dowódcy korpusu w Zegrzu.

Po wydaniu tych dyspozycji — była to godzina 3, piątek 29 września — gen. Thommée rozmawia ze mną do świtu, wypytując o przebieg wypadków. Robi na mnie wrażenie człowieka niezmiernie zmęczonego i wyczerpanego, który jednak do ostatniej chwili panuje nad nerwami i daje świetny przykład swemu otoczeniu. Jemu to zawdzięczyć należy wyprowadzenie z rejonu Łodzi 2, 28 i 30 dywizji piechoty po rozgromieniu przez Niemców armii „Prusy” w rejonie Piotrkowa i odcięciu dróg odwrotu na Warszawę. Postać generała Wiktora Thommée pozostanie mi zawsze w pamięci jako dzielnego żołnierza i świetnego dowódcy.

Około 5.00 wyjeżdżam samochodem z ppłk. Wilczewskim z Modlina i po przekroczeniu Wisły po innym moście polowym docieramy poprzez Nowy Dwór do linii niemieckiej. Na stanowiskach polskich powiewają białe płachty, symbole naszej rezygnacji! Ogień artylerii niemieckiej ustał.

Po krótkich formalnościach jedziemy samochodem niemieckim do Zegrza, gdzie szef sztabu II korpusu zaprasza nas na śniadanie do mesy (dawne kasyno oficerskie Centrum Wyszkolenia Łączności). Odmawiam, tłumacząc się pośpiechem i koniecznością jak najszybszego powrotu do gen. Rómmla. Niemniej kurczy mi się żołądek na widok oficerów niemieckich, zajadających jaja, szynkę, dżemy i popijających kawę. Ale mimo że od dwudziestu godzin nie miałem niczego w ustach, nie mogłem przyjąć zaproszenia Niemców. — Po chwili odjeżdżam. Odwozi mnie znowu rtm. v. Ribbentrop.

Jedziemy w milczeniu. Z daleka widać olbrzymią chmurę dymu, pokrywającego Warszawę, nieugaszone i dopalające się pożary. Gdy przybywam na odcinek 336 p.p. przy Grochowskiej, widzę niemiecką orkiestrę wojskową i pluton honorowy piechoty, który konwojuje kilkadziesiąt trumien ze zwłokami niemieckich jeńców wojennych. Zginęli w Cytadeli Warszawskiej od niemieckiej bomby lotniczej.

Widok ten wywołuje we mnie mieszane uczucia. Kilka minut później, mijając grupy naszych żołnierzy, usuwających barykady uliczne i zasypujących rowy przeciwczołgowe, docieram do gmachu PKO na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Melduję się u generała Rómmla. Ostatnia moja misja została spełniona!

Karol Riedl:

autor tego artykułu wspomnieniowego, podpułkownik dyplomowany, był oficerem operacyjnym w sztabie armii „Łódź” podczas kampanii wrześniowej. Publikował już w P. przed rokiem wspomnienia z pierwszego dnia wojny a w 1326 P. opis boju polskiej kawalerii z czołgami pod Mokrą, stoczonego 1. IX. 1939. Następnie ówczesny major Riedl był w sztabie gen. Rómmla, dowodzącego obroną Warszawy

Tekst pochodzi z numeru 1329/1970 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Boska wojna
i
"The War for the Union, 1862—A Bayonet Charge", Winslow Homer, opublikowano w Harper's Weekly 12 lipca 1862 r. / Art Institute of Chicago
Wiedza i niewiedza

Boska wojna

Tomasz Stawiszyński

Przelew krwi towarzyszy człowiekowi od zarania dziejów. Mimo ogromu cierpienia, jakie ze sobą niesie, w każdej epoce ludzie ulegają magnetycznemu urokowi wojny. Jak tłumaczyć tę mroczną fascynację?

Już nawet najbardziej umiarkowani komentatorzy przestali powtarzać, że nie ma się czym przejmować. I że wszystko jest tak naprawdę w najlepszym porządku. Bo to tylko zabawa, udawana próba sił, spektakl odgrywany na potrzeby żądnych sensacji mediów. Słynący z rzetelności i realizmu portal Politico ogłosił na początku stycznia: „Jest gorzej, niż myśleliście”. To znaczy ciągnące się od miesięcy twitterowo-telewizyjne przepychanki pomiędzy prezydentem USA Donaldem Trumpem a przywódcą Korei Północnej Kim Dzong Unem mogą już wkrótce wkroczyć w kolejną fazę. Bynajmniej nie wirtualną.

Czytaj dalej