Wprowadzenie do życia glebowego
i
ilustracja: Andrzej Czeczot
Marzenia o lepszym świecie

Wprowadzenie do życia glebowego

Berenika Steinberg
Czyta się 18 minut

Kiedy dojeżdżamy do Pokrzydowa, do gospodarstwa Aleksandry i Mieczysława Babalskich, jest wczesne popołudnie. Słońca brak, zimno, jak to w styczniu. Żałuję trochę, że nie zawitaliśmy tu o innej porze roku. Wtedy może dotknęłabym świeżych owoców, poczuła zapach trawy. A tak – tylko szarość i chłód. Jeszcze nie wiem, jak bardzo się mylę.

1.

− Mamy dziś awarię w młynie – wita nas uśmiechnięty pan Mieczysław.

− Co się stało?

− A nic, kamienie się stępiły i trzeba je naostrzyć. Syn już naprawia. Zapraszam do środka.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W magazynie mijamy ogromne wory pełne ziaren.

− W promieniu 30 kilometrów jest nas około 100 rolników ekologicznych. Te ziarna to właśnie od nich. Będziemy z nich robić mąkę, makarony, kasze.

− Ale państwo też uprawiają zboże?

− Oczywiście. Poza tym rozmnażamy z banku genów. W Radzikowie pod Warszawą jest Instytut Hodowli i Aklimatyzacji Roślin, a w nim największy w Polsce bank genów. Trzymają stare gatunki i odmiany ziaren zbóż. Żeby nie straciły siły kiełkowania, co 20 lat muszą je przesiewać. Prawie 30 lat temu zaczęli je przesiewać u nas – mamy 50 poletek jarych i 50 poletek ozimych. Kiedy widzimy, że na tych poletkach coś nam ładnie wychodzi, możemy z tego wziąć 100 nasion, czyli cztery kłosy. Resztę zbierają oni i z powrotem do banku w słoje na leżakowanie. Z tych czterech kłosów po pięciu latach mam już na hektar – jak mi myszy nie zjedzą. Czyli koło 300 kilo nasion. I wtedy daję te ziarna innym rolnikom ekologicznym: temu na pół hektara, temu na pół. Nie, nie sprzedaję. Po prostu kiedy mi później dostarczają te wory zboża, które pani widzi, odliczam sobie to, co im wcześniej dałem, a za resztę płacę. O, a tu na przykład ma pani samopszę – dziką formę pszenicy, najzdrowszą. Jest najdrobniejsza i słabo plonuje, ale cena dobra, bo dochodzi do 7 tys. za tonę. Tutaj mamy płaskurkę i orkisz – to też gatunki pszenicy. Razem z samopszą tym się różnią od zwykłej pszenicy, że są oplewione.

− Oplewione?

− Ziarno siedzi w łusce, czyli plewie. I tę plewę potem rolnicy na paszę biorą. A tutaj jest jęczmień już gotowy do przetwórstwa – całe ziarno obłuskane i oszlifowane, czyli kasza pęczak. Można to też pociąć i wtedy mamy kaszę wiejską. Albo namoczyć i zrobić z tego płatki. O, a tu jare żyto.

Mieczysław bierze do ręki ziarna i wącha.

− To żyto do spalenia! – wydaje polecenie pracownikowi. – Pani powącha, jaki duszny zapach. Zagrzybione. Na paszę też się nie nada, bo szkodliwe. A piec to zje. Mamy specjalny piec na takie odpady właśnie. Powącha pani tamto żyto, czuje pani różnicę?

− Rzeczywiście, jak świeża słoma. A co to znaczy: jare i ozime?

− Jare na wiosnę się sieje i zbiera w lecie. A ozime siejemy jesienią. Bo musi zimę przejść na polu. I zbieramy normalnie w lecie. Mówią, że żeby zboże było bardziej wartościowe, to musi dłużej rosnąć. Więc te formy ozime są korzystniejsze dla człowieka.

− A czuć różnicę w smaku?

− Wszystko zależy od roku. Kiedy na przykład jest dużo słońca, to zboże jest słodsze. Tak jak z winem – w różnych latach mają różny smak. Ten rok w ogóle był ubogi, bo zboże nie przeszło jarowizacji. Już pani tłumaczę. Ziarno kiełkuje, wychodzi na zewnątrz, jedno źdźbło, kolejne trzy i wtedy następuje faza krzewienia. Więc z tego jednego ziarna mamy już 5–8 źdźbeł i teraz z tej wiązki strzelają źdźbła generatywne, z których tworzą się kłosy. I w fazie krzewienia, a więc tworzenia źdźbeł wegetatywnych, żeby przerwać to krzewienie i żeby poszło w strzelanie w źdźbło, musi być przymrozek.

− Zimna Zośka?

− I zimni ogrodnicy. Czyli jarowizacja. Właśnie dlatego na początku maja są przymrozki. A w tym roku nie było i plony były bardzo niskie. Susza nam tak nie zaszkodziła, jak brak jarowizacji.

− A co to znaczy: razowe?

− Raz przepuszczone przez młyn. Może być żytnia razowa, jęczmienna razowa, pszenna razowa.

− Jak się nazywa mąka nierazowa?

− Biała. Albo typy: 700, 650. 500 to znaczy, że 50% skórek ziarna się odrzuciło. A 450 to już samo bielmo.

− Razowe są najzdrowsze?

− Tak, bo to, co zjadasz, tym się stajesz. Żeby zbudować piękną, ładną skórę, musimy zjadać skórki. Dzięki nim organizm wytworzy to, czego potrzebuje. Druga sprawa: mamy w jelitach do 3 kilogramów żywych drobnoustrojów – bakterii. One się żywią właśnie tym błonnikiem, który jest w skórkach, i produkują to, czego ci w organizmie brakuje. Chodźmy dalej, do kur.

2.

− Rolnik musi być samowystarczalny. Dlatego mamy kury, indyki, perliczki. Resztki z młyna, odpady, które już się do niczego nie nadają – one to wszystko zjedzą. I nawet jedną dziką gąskę mamy! W maju klient znalazł na szosie maleńką, to ją zaraz wrzuciłem pod indyczkę, co siedziała na jajkach – i się razem wychowali. Ona przyjazna jest. Gę, gę, chodź, gę, gę! Pani jest, to się boi. No, tak że tu wszystko w symbiozie żyje. A tu jabłonie, stare odmiany przez nas szczepione. Już się ściemnia i zlatują się mazurki i trznadle, nocują na tych drzewach. W dzień ich nie ma, bo wtedy tu poluje pustułka, ona jak jastrząb jest. Ale kur nie rusza. A tam dwie morwy, czarna i biała. Tak że praktycznie całe lato tu jedzenie jest.

− Ale dla siebie też morwy zbieracie?

− Tak, suszymy. Ale w tym roku niezbyt dobrze zamknęliśmy, wlazły mkliki i zjadły.

− Co wlazło?

− Mole. Uwielbiają ekologiczne! Podobno przyszłość naszego jedzenia to larwy mklików, to najlepsze białko. Jakbym je wysuszył i wymielił, toby mąka była. Albo larwy trutnia – starsi pszczelarze wyciągali je z ula i jajecznicę sobie z tym smażyli. Teraz ludzie się brzydzą, ale myślę, że do tego wrócimy.

− Pan jest stąd?

− Tu się urodziłem, moja mama też. Rodzice, dziadek też uprawiali zboże. Dziadek był mleczarzem, kupował mleko i woził do miasta. Sam też miał krowy, oczywiście, to podstawa do życia. Każdy miał w swoim gospodarstwie. My też mamy.

− Opowie pan, jak tutaj było, kiedy był pan mały?

− Koło 1950 r. założono tu rolniczą spółdzielnię produkcyjną. Każdy musiał oddać połowę ziemi i inwentarza do tej spółdzielni i odpracować swoje. W ’56, kiedy Gomułka doszedł do władzy, jednej nocy wszystkie spółdzielnie się rozleciały. Pamiętam, jak walili w okna i wołali mojego ojca: „Jan, spółdzielnia się rozwala, każdy bierze swoje!”. Ojciec przyprowadził naszego konia, przywiązał do naszego kultywatora, a mnie – miałem wtedy siedem lat – kazał pilnować, żeby nikt nie wziął. Ciemno było jak nie wiem. Sam wrócił po naszą krowę, ale nie znalazł i przyprowadził inną, i w końcu poszliśmy do domu. Rano przyjechała milicja i wszystko chciała z powrotem. Ale już nie dało rady. To co, pokażę wam mój sad.

3.

Ładujemy się do samochodu Mieczysława. Po drodze mijamy pola państwa Babalskich.

− O, tu, widzi pani, mamy te poletka ozime z banku genów. A tu jest zasiana samopsza ozima. W zeszłym roku była tu mieszanka do zaorania: facelia, dobra dla pszczół, groch i gryka, które wzbogacają glebę w azot. Po to, żeby nie siać zboża po zbożu. Kiedy rośnie jeden gatunek roślin, to flora bakteryjna gleby robi się uboga. Wtedy przychodzą chwasty, które są żarłoczne, takie jak owies głuchy, miotła zbożowa. Jak robisz płodozmian, chwasty nie mają szans.

− Więc pan nie ma problemu z chwastami?

− Nie. Na 1 m² ziemi jest milion nasion, toczy się życie glebowe. I kiedy glebie czegoś brakuje albo czegoś jest za dużo, wtedy każe rosnąć tym roślinom, które mają to naprawić. Jeśli masz problem z chwastami, to znaczy, że popełniłaś jakiś błąd i ziemia próbuje się bronić. Chwasty to zioła, które leczą ziemię, naprawiają ją.

− A co to znaczy: do zaorania?

− Nie zbieram tego, to na zielono zostaje, do końca. Potem to zaoruję i na tym sieję zboże.

− Raz zboże, raz mieszanka?

− Nie, na odpoczynek – czyli do zaorania – jest raz na trzy, cztery lata. Żeby gleba odpoczęła i się naprawiła. A poza tym co roku rośnie co innego. Więc tutaj teraz jest zboże i na przyszły rok będzie mieszanka. Po tym przychodzi orkisz. Na wiosnę, kiedy orkisz jest w końcowej fazie krzewienia, a więc ma około 10 cm, dosiewamy koniczynę. Orkisz roś­nie dalej, a koniczyna kiełkuje. Potem się kosi zboże – na wysokości 20 cm. Koniczyna zostaje pod spodem nienaruszona i dalej rośnie. Później albo ją kosimy na siano, albo krowy same wchodzą na pole i zjadają. Na jesień to zaoruję i wsiewam na przykład samopszę. A po samopszy znowu przychodzi mieszanka do zaorania. I na tym polega płodozmian. Jesteśmy na miejscu.

4.

Po lewej stronie drogi długie rzędy gęsto zasadzonych niskich jabłonek, po prawej nierówny teren z rozłożystymi drzewami. Wchodzimy do tego drugiego sadu.

− A sad sąsiada też ekologiczny?

− Gdzie tam. Pani spojrzy na tamte drzewka, biedne takie, poobcinane. Mówiłem mu: „Wytnij co drugi rząd”. Bo rzędy powinny być od siebie oddalone o 8 metrów, a drzewa w rzędzie co 5, 6 metrów. Drzewo musi mieć luz, miejsce na koronę.

− A jak on pryska, to na pana drzewa nie leci?

− Mnie chroni to – Mieczysław wskazuje szpaler brzóz i żywopłot z ałyczy. – Poza tym opryski są dość drogie, każdy rolnik stara się pryskać tylko na swoje. Kiedy wiatr wieje w nieodpowiednią stronę, wtedy nie pryska. Gospodarstwa ekologiczne są co roku szczegółowo kontrolowane. Przy brzegach pól, gdzie może być jakiś problem, bierze się próbki do badania na pozostałości po środkach chemicznych. I rolnicy sąsiedzi wiedzą, że jeśli wyjdzie skażenie gleby, to rolnik ekologiczny dostanie mniejszą dotację, a oni sami będą musieli płacić karę. Najgorsze są oczywiście te wielkie pola po 100 hektarów i więcej – kukurydza, rzepak, zboże…

Wchodzimy głębiej w sad. Gałęzie, ziemia, suche liście i resztki śniegu, wszystko, nawet niebo, jest w odcieniach szarości i brązu. Tylko daleko pod ogrodzeniem majaczą kolorowe ule.

− Rolnictwo ekologiczne wymaga wiedzy, ale przede wszystkim zrozumienia. Tu wszystko jest ze sobą powiązane. O, spójrzcie na ziemię. Pełno tu pestek, bo w tym roku spadło dużo czereśni. A to dlatego, że czereśnia została zaatakowana przez muchówkę, której larwy były w owocach. Owoce razem z larwami spadną, larwy przepoczwarzą się, a wiosną wyjdą już jako owady. I kiedy te czereśnie na ziemi fermentują, schodzą się do nich wszelkiego rodzaju dżdżownice. Uwielbiają alkohol. Dla nich to najlepszy moment na rozmnażanie. Żerują tutaj i to, co przejdzie przez ich przewód pokarmowy, jest wydalane w postaci takich gruzełków. – Mieczysław bierze do ręki garść ziemi. Rzeczywiście, wyraźnie widać małe zbite grudki. – Ziemia, która zostaje wydalona przez dżdżownicę, robi się pięciokrotnie bogatsza w składniki pokarmowe dla roślin, jest jak lekarstwo. I teraz najciekawsze: dlaczego te pestki nie kiełkują? Bo drzewo się zabezpiecza! Inaczej tu by się zrobił las i drzewo by umarło. Dlatego wytwarza w liściach specjalne związki, które, kiedy liście spadną na ziemię, nie pozwalają pestkom kiełkować.

− To wasze ule?

− Oczywiście. Żeby były owoce, kwiaty muszą być wcześniej zapylone przez pszczoły. Zresztą one też uwielbiają alkohol. – Mieczysław podnosi z ziemi przegniłe jabłko z widocznymi dziurkami. – To właśnie pszczoła porobiła. I kiedy potem poleci do ula, to strażnicy jej nie wpuszczają. Bo taka pszczoła, jak nie ma dobrego dnia, mogłaby w ulu bałaganu narobić. Musi poczekać, aż wytrzeźwieje.

− Dlaczego oprócz zboża zajął się pan jeszcze jabłkami?

− Kiedy przyszły piły motorowe i każdy chciał wypróbować, jak działają, to dawaj je na wielkie grusze czy jabłonie, które zawsze stały na podwórzu. Moment, ciach i już były pocięte. I ja mówię: „Kurde, coś trzeba zrobić, ponieważ za chwilę nie będziemy mieli tych starych odmian drzew owocowych”. Nawiązaliśmy kontakt z Grzesiem Hodunem, który opiekuje się starymi sadami w Instytucie Ogrodnictwa w Skierniewicach. Przyjechał i zrobił nam kurs szczepienia drzew, było nas ze 20 rolników. I tak to się zaczęło. Teraz mam tu około 80 odmian, wszystkie sam szczepiłem. O, tu na jednej jabłoni zaszczepiłem cztery odmiany. Będą owocować w różnym czasie.

− Co pan robi, żeby te drzewa panu rosły i miały się dobrze?

− Przycinam i obornik od naszych trzech krów czasem przyjdzie. To wszystko. One się same muszą bronić przed chorobami i szkodnikami. Te stare odmiany to potrafią. Ja na przykład nie mam problemu z mszycami. Oczywiście, zdarzają się miejsca, gdzie coś choruje, ale to przechodzi. A te nowe odmiany są tak jakby upośledzone. Nie dają rady bez oprysków.

− A o zboża jak pan dba?

− Płodozmian i obornik. Jego niewiele potrzeba, tyle tylko, żeby tego życia dać.

− Ale kiedyś pan uprawiał biodynamicznie. [patrz: ramka, s.104]

− Od 1988 aż do 2000 r. Jak przyszło BSE, czyli choroba wściekłych krów, to zakazano robienia biodynamicznych preparatów. Żeby je zrobić, były potrzebne różne części od krów: czaszka, rogi, kreska, na której zawieszone są jelita. Później Maria Thun, która co roku wydaje kalendarz biodynamiczny, zmieniła przepisy i na przykład zamiast czaszki można było użyć kory drzew. Ale my już do tego nie wróciliśmy. Już mi się nie chciało, córki się zestarzały i też nie chciały już w tym pomagać. Bo to było bardzo czasochłonne. Trzeba było na przykład zebrać kwiat krwawnika w odpowiedniej fazie Księżyca. Wcześniej głowę krowy wrzucało się do mrowiska. Jak mrówki wyjadły wnętrze, w miejsce, gdzie był mózg, wkładało się ten krwawnik. Potem dokładnie zaklejało się wszystko gliną i wkładało do błota. To leżało od jesieni, na wiosnę się to wyjmowało i wydłubywało skompostowany krwawnik. Potem się go mieszało w odpowiednich proporcjach z wodą przez godzinę i oprysk był gotowy. I wszystkie te czynności też trzeba było wykonywać w odpowiedniej fazie Księżyca. Kolejne preparaty przygotowywało się – każdy w inny sposób – z mniszka i pokrzywy. Korę dębu dodawało się do obornika, dzięki temu dobrze się przetwarzał i dawał informację roślinom, jak korzystać ze składników gleby. Spróbuje pani kosztelę?

Pan Mieczysław podnosi z ziemi małe pomarszczone jabłuszko.

− Ale mnie w podstawówce uczyli, że jak będę jeść w sadzie jabłka z ziemi, to się zarażę motylicą wątrobową!

− A gdzie! To by pani musiała takiego ślimaka małego bez skorupy zjeść, a nie jabłko. No pani! Wzbogaci pani sobie florę bakteryjną. Słodkie, co?

− Jakie twarde i ładne w środku, pyszne!

− Weźcie sobie jeszcze trochę daglezji – Mieczysław odrywa gałąź wysokiej choinki przy ogrodzeniu – będzie wam ładnie pachniała w samochodzie.

− A te muchówki to panu nie marnują wszystkich owoców?

− Nie. Jakbym tu miał kury, toby ich w ogóle nie było. A tak kwiczoły mi pomagają. Teraz akurat ich nie widać, wiatr jest, może sobie poszły.

5.

Siedzimy w gabinecie Mieczysława. Pijemy gorącą kawę orkiszową i zagryzamy suszonymi jabłkami.

– Dlaczego przeszedł pan na rolnictwo ekologiczne?

− Skończyłem zootechnikę w Bydgoszczy. Na studiach byłem zafascynowany chemią. Uważałem, że uratuje ludzkość przed głodem. Zacząłem pracę w pegeerze, tu niedaleko. I tam zauważyłem, że im więcej stosujesz chemii, tym bardziej jej potrzebujesz. Cały czas jesteś zagrożony ze strony szkodników i chorób. W moim domu rodzinnym tego nigdy nie było – człowiek szedł na pole i cieszył się, że rośnie. A w pegeerach szedłeś na pole głównie po to, żeby sprawdzić: pryskać czy nie pryskać. Pracowałem przy krowach mlecznych. Praktycznie cały czas miały biegunki, tężyczkę. Bo jadły przeazotowane rośliny. Mieliśmy problem z zapaleniem płuc, co drugi cielak padał. Nie było tego spokoju, który powinien być w rolnictwie. W ’78 zrobiono u nas badania i okazało się, że 70% bydła ma białaczkę. No to mówię: „Kurczę, to ja ludzi truję! Nie tędy droga, najwyższy czas odejść”. I poszedłem pracować do ośrodka doradztwa rolniczego w Przysieku. W tym samym czasie zacząłem prowadzić swoje gospodarstwo, bo tata zapowiedział, że ma dość i najwyżej odda ziemię do gminy. Wtedy się do gminy oddawało, jak nie miał kto uprawiać. No to mówię: „Nie, tata, to ja już wezmę i będę uprawiać”. Ale cały czas szukałem nowych rozwiązań. W ’83 pojechałem na spotkanie z rolnikiem Julianem Osetkiem. Tam po raz pierwszy usłyszałem o rolnictwie biodynamicznym. I tak się zaczęło. Zaczęliśmy organizować przez ośrodek doradztwa szkolenia z biodynamiki, potem poznałem profesora Górnego z SGGW, który też się tym zajmował. Po dwóch latach, w ’85, zacząłem przestawiać swoje gospodarstwo na tę metodę. Co na to sąsiedzi? Każdy mówił: „Co ty chcesz? Wrócić do tego, co już było, po co?”. Tyle że ja tu byłem miejscowy, więc każdy po prostu myślał, że coś mi się z głową porobiło. Tata już był na emeryturze i mówi: „Chcesz, to rób, ale czy to ma sens?”. Ale z czasem coraz więcej nas tu było w okolicy. Początki nie były łatwe. Na przykład kiedy wszystkie wiśnie nam szlag trafił, bo nie wytrzymały bez ochrony chemicznej. Wtedy właśnie zainteresowałem się starymi odmianami drzew owocowych.

− A kiedy pan wpadł na to, żeby zwrócić się do banku genów?

− To było po Szwajcarii. W ’88 byłem tam na kursie biodynamicznym. Oni akurat wchodzili w te stare odmiany zbóż. Dostałem od nich trochę orkiszu, zasiałem u siebie, ale się nie przyjął. W Szwajcarii był uprawiany na wysokości 1500 metrów, miał dużo opadów, u nas on po prostu nie dawał rady. W końcu znalazłem kontakt do banku genów w Radzikowie. Zadzwoniłem i mówię, że chciałbym orkisz. Odebrał akurat szef banku Wiesław Podyma i pyta: „Dobrze, ale który?”. A ja na to: „No orkisz, toć jeden jest”. A on: „Wiesz, u nas tych orkiszów jest gdzieś koło 80 rodzajów, z różnych regionów, jare, ozime. To który chcesz?”. A potem on mówi: „Słuchaj, my mamy problem. Musimy przesiewać te ziarna i robimy to u nas w instytucie, na nawozach, i one nam mocno chorują. Czy mogli­byśmy je przesiać u ciebie?”. I tak się zaczęło ze starymi odmianami zbóż. Oczywiście można je uprawiać konwencjonalnie. Ale one tego nie lubią, chorują wtedy.

− Razem z kolegami rolnikami doprowadził pan do utworzenia ustawy o rolnictwie ekologicznym.

− Na początku lat 90. było nas w Polsce 27 rolników ekologicznych. Zależało nam na rozwiązaniach prawnych, bo często uważano nas za oszustów. Każdy mówił: „Ty taki ekologiczny, a w nocy sypiesz”. Dlatego uznaliśmy, że taka ustawa gwarantowałaby, że rolnik uprawia ekologicznie, dawałaby certyfikat. Napisaliśmy ją razem z naukowcami z uczelni rolniczych, kryteria wzięliśmy z IFOAM – Międzynarodowej Federacji Rolnictwa Ekologicznego. Wybraliśmy konwent składający się z profesorów. I udało się, w 2001 r. ustawa weszła w życie. Później była wiele razy aktualizowana. W 2004 weszliśmy do Unii i musieliśmy przyjąć rozporządzenia unijne dotyczące rolnictwa ekologicznego. Okazało się, że Unia ma łagodniejsze kryteria. Wcześniej obowiązywały nas badania na metale ciężkie, a teraz już nie. Po prostu zachodnia Europa szybciej się rozwijała i u nich w glebie było dużo więcej ołowiu i kadmu.

− Czy rolnictwo ekologiczne jest proste?

− Może i proste, ale wymaga wiedzy i zrozumienia. Innego podejścia. My przychodzimy do sadu i cieszymy się, że są jabłka. A konwencjonalny boi się zjeść własne jabłko, bo ma pryskane. On chodzi i szuka choroby, szkodnika. Ja tego nie widzę, bo zwracam uwagę na coś innego. Na to, żeby zjeść, posmakować. A on swojego do buzi nie weźmie. Jest takie powiedzenie: „Pańskie oko konia tuczy”. Ty przekazujesz roślinom swoją dobrą energię i wtedy wszystko jest smaczne. A jak się tylko boisz, czy ci robak nie zeżre, to co?

− Ale czasami atakują jakieś choroby?

− Oj, normalnie, bo to musi być! Musi być równowaga! Żeby było dobro, musi być i zło. Ptaki się rozmnażają, kiedy jest dużo owadów. Jakby tych owadów i gąsienic nie zjadły, to z kolei te gąsienice by zjadły wszystkie liście. Tak więc w przyrodzie wszystko jest powiązane i chodzi o to, żeby tej równowagi nie zaburzyć.

− Kiedy jest taki rok, że na przykład są choroby, to musi pan się liczyć ze stratami?

− Dlatego robi się wiele odmian. Jak jedno szlag trafi, to drugie będzie.

− Ale zdarzają się lata, że ma pan gorszy zysk?

− Tu nie chodzi o zysk, tylko o to, żeby twoja rodzina miała pokarm. Jak wy macie, to przy okazji będzie miał ktoś inny. Głównym celem nie jest produkować i mieć z tego zysk, tylko produkować i mieć coś dobrego dla innych. Oczywiście zysk jest podstawą, żeby funkcjonować, ale mówi się, że jeśli masz zaprzyjaźnionych 15 rodzin, to ty będziesz produkować dla nich, a oni cię będą utrzymywać.

− To znaczy?

− To znaczy, że ja produkuję, żeby oni mieli co jeść, a oni mi dają za to swoje produkty albo pieniądze, żebym ja miał z czego żyć. To jest sposób na życie, a nie na zarabianie pieniędzy. Bo pieniądz jest tylko wymiennikiem, pieniędzmi się nie najesz.

6.

Hala, w której stoi elektryczny młyn napędzany fotowoltaiką, jest cała lekko przyprószona mąką. A mąka jest biała jak broda i wąsy Mieczysława. Nie wiem dlaczego, ale spodziewałam się zapachu chleba. Tymczasem powietrze pachnie wyjątkowo świeżo – trochę jak roztarta w rękach trawa albo liście. Mieczysław wspina się po drewnianych schodkach w kierunku wielkich kamiennych kół.

− Zapraszam, wytłumaczę pani, co się nam tu dzisiaj wydarzyło. O, chwileczkę – mówi, po czym śmiejąc się, łapie młotek i wali nim w podest młyna. Po chwili tuż przy młotku widzę mysz.

− Pan chce ją zabić?

− A skąd, straszę tylko, żeby sobie poszła.

Rzeczywiście, mysz wcale nie czmycha przed młotkiem. Raczej dystyngowanie odchodzi, tak, jakby znała się z panem Mieczysławem już od dawna.


O rolnictwie biodynamicznym

W czerwcu 1924 r. austriacki myśliciel, twórca antropozofii Rudolf Steiner przybył do majątku hrabiostwa von Keyserlingk w Kobierzycach (wtedy Koberwitz) pod Wrocławiem. Został poproszony o poprowadzenie kursu naturalnego rolnictwa – takiego, które nie będzie miało niszczącego wpływu na środowisko. Od 7 do 16 czerwca dał w pałacu cykl wykładów pt. Podstawy wiedzy duchowej dla powodzenia w rolnictwie. Słuchało go 111 osób – w tym 30 kobiet – z sześciu europejskich krajów. Wśród nich byli głównie właściciele, zarządcy majątków ziemskich i rolnicy, ale również artyści, lekarze, inżynierowie. W wykładach Steiner mówił o zasadach rolnictwa, którego jednym z założeń jest uznanie i wykorzystanie wpływu sił kosmosu na życie roślin, zwierząt i ludzi. Wskazówki Steinera dały podwaliny do rozwoju pierwszego ekologicznego ruchu w rolnictwie, zwanego biodynamicznym. Aby pobudzić glebę i dać roślinom impuls do życia, w odpowiednich fazach Księżyca przygotowuje się specjalne preparaty – jak ten opisany przez Mieczysława Babalskiego. Obecnie gospodarstwa biodynamiczne z całego świata sprzedają żywność pod certyfikatem organizacji „Demeter”. Co roku wydawany jest kalendarz biodynamiczny Dni siewu opisujący korzystne terminy siewu i pielęgnacji roślin z uwzględnieniem układu planet i faz Księżyca.

Czytaj również:

Gra w zero waste
i
zdjęcie: Taylor Kiser / Unsplash
Dobra strawa

Gra w zero waste

Marta Dymek

Kupić wielorazowy kubek do kawy i zestaw bambusowych słomek czy wpłacić na fundację i podpisać petycję? Z perspektywy kuchni sprawdzamy, co jest lepsze dla świata.

Zero waste wydaje mi się jednym z najpopularniejszych obecnie terminów. Wspominano o nim w ostatnich miesiącach w prasie i telewizji, doczekał się własnych portali, sklepów, kolektywów i całego mnóstwa hasztagów. A przede wszystkim nad zero waste odbyło się sporo dyskusji – ale raczej nie debat oksfordzkich, tylko takich bardziej z szatni przed WF-em: „A widziałeś, co ona napisała? Megaprzypał…”. A mnie trochę brakuje dyskusji oraz wymiany myśli. Zwłaszcza dlatego, że wokół zero waste zebrały się dwie drużyny. Pierwsza mówi, że przez indywidualną praktykę ekologicznych zwyczajów możemy wiele zmienić. Z kolei druga krytykuje tych pierwszych i twierdzi, że indywidualne starania służą jedynie naszej próżności i są naszym projektem tożsamościowym.

Czytaj dalej