W śmierci też jest życie
i
Vinciane Despret fot.: ©Ajuntament de Barcelona, CCCB. Miquel Taverna, 2020
Przemyślenia

W śmierci też jest życie

Rozmowa z Vinciane Despret, antropolożką nauki
Paulina Małochleb
Czyta się 12 minut

Pielęgnowanie relacji ze zmarłymi nie tylko niesie pociechę w żałobie, ale przywraca życiu sens. O zawodzie akuszerki umarłych i pożytkach z powrotu do pochówków domowych opowiada Vinciane Despret, belgijska badaczka, autorka książki Wszystko dla naszych zmarłych. Opowieści tych, co zostają.

Paulina Małochleb: Kim jest akuszerka umarłych?

Vinciane Despret: To najczęściej kobieta – choć nie tylko kobiety należą do tej grupy – która sama skonfrontowała się ze śmiercią kogoś bliskiego i odkryła, że rytuały pochówkowe są silnie skomercjonalizowane i szalenie przemocowe. Jej zadaniem staje się przywrócenie rytuałów domowych, przygotowania pochówku, pożegnania zmarłego i wspierania jego pozostających przy życiu bliskich, czyli nadanie sensu obrzędowi pogrzebowemu. Bo ten prowadzony w zakładzie został go pozbawiony.

Nie jest to zawód nowy. Akuszerki umarłych starają się przypomnieć o zabiegach pogrzebowych, które istniały w naszych domach, zanim doświadczyliśmy zjawiska hospitalizacji śmierci. To one organizują mycie ciała, spraszają płaczki, zajmują się kwestiami prawnymi i logistycznymi. A poza tym podejmują się pewnych zadań o charakterze duchowym – np. organizują modlitwy, jeśli ktoś ich potrzebuje. Modlitwy nie musimy tu rozumieć w znaczeniu religijnym, to po prostu kontynuacja rozmowy, tyle że zmarły nam już nie odpowie. W czasie mycia ciała odbywa się błogosławieństwo, w którym mogą wziąć udział bliscy. Polega ono na odmawianiu pewnego rodzaju litanii nad poszczególnymi częściami ciała: „błogosławmy jej oczy, które tak długo patrzyły na świat”, „błogosławmy jego ramiona, które tak długo nosiły troski” itp. Każdy gest podlega rytualizacji, ale też zyskuje wymiar relacyjny – podtrzymuje więź.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Na czym polega ruch pochówków domowych?

To ruch zrodzony w Stanach Zjednoczonych, który staje się coraz popularniejszy w Europie. Akuszerki umarłych są jego częścią. Sprzeciwia się on komercyjnym ceremoniom pochówkowym – krzywdzącym dla rodziny, nieekologicznym, kosztownym, operującym szerokim spektrum przemocy.

Ciało zmarłego poddawane jest tej przemocy tuż po śmierci – zabierane z miejsca zgonu, mrożone, myte, pompowane substancjami chemicznymi, które mają spowolnić rozkład. Balsamowane, przebierane, malowane i upiększane, oddalone od rodziny, która nie ma ze zmarłym żadnego kontaktu. Umieszczone w trumnie, w oddali od żałobników. Następuje zatem „konfiskata zmarłego”, który staje się niejako własnością zakładu pogrzebowego. Rodzina przesuwa się na pozycję skromnych petentów i płatników. Nie ma prawa zatroszczyć się o zmarłego, wyprowadzić go z domu, dostarcza tylko odzież.

Ten rytuał nabiera cech administracyjnych. Zakład jest pewnego rodzaju wytwórnią zwłok, zamienia ciała naszych bliskich w anonimowe zwłoki, pozbawia rytuał sacrum. Pochówek w duchu home funeral jest mniej formalny, bardziej swobodny, elastyczny – każdy może go wypełnić treścią, nie trzeba się poddawać żadnemu konkretnemu obrządkowi.

To paradoksalna symetria: równolegle z rozwojem ruchu domowych pogrzebów obserwujemy rosnącą popularność ruchu domowych porodów, bez lekarza, a w asyście akuszerek. Czy i w tym przypadku możemy mówić o powrocie do tradycji?

Jeszcze do niedawna poród był procedurą medyczną. Rodząca stanowiła wyłącznie przedmiot zabiegów lekarskich, a lekarz grał pierwsze skrzypce. Tymczasem w porodzie z asystą akuszerki to rodząca jest na pierwszym planie. Akuszerka jest bardziej otwarta, współpracuje, udziela pomocy, kieruje, a jednocześnie schodzi w cień. W końcu rodzą się trzy nowe istoty: poza dzieckiem, na świat przychodzi także matka i ojciec, ludzie dorośli podejmują nowe role.

Medycyna narodziła się jako nauka, bo trzeba było nauczyć się stwierdzać moment śmierci. Zaczęto używać do tego encefalogramu. Tak samo jest z porodem – naturalny proces uległ w ciągu ostatnich 50 lat pełnej medykalizacji, a rodząca musi się zgłosić do szpitala, poddać władzy lekarza.

Medykalizacja i profesjonalizacja obu tych procesów przesunęła punkt ciężkości z doświadczenia prywatnego na rzecz uczynienia jednostki trybikiem w machinie: ciąża jest mniej ważna niż poród, śmierć mniej ważna niż pogrzeb. Obecność akuszerki przywraca zatem porządek, ustala na nowo hierarchię – a właściwie przywraca stary, tradycyjny układ hierarchiczny, sprzed nowoczesności.

Czy zmarli są obecni w życiu współczesnego społeczeństwa?

Nigdy nie przestali być obecni, za to ludzie przestali o nich wspominać w przestrzeni publicznej. Usunęliśmy z niej zmarłych, bo mówienie o nich i o relacji z nimi uznawano za niedorzeczne, a tego, kto o tym opowiadał, traktowano jak kogoś zapóźnionego albo po prostu wariata. W swoich prywatnych przestrzeniach ludzie nigdy jednak nie przestali mówić o zmarłych.

Istnieją kraje, w których temat ten nie jest traktowany wrogo, np. Meksyk albo Islandia. Natomiast we Francji jest odwrotnie – laicyzm całkowicie wyrugował zmarłych.

Czy to oznacza, że relacja żywych z umarłymi jest bliższa w społeczeństwach religijnych?

Nie, choć większość religii uznaje istnienie życia po śmierci za dogmat, to wcale nie pochwala wiary w duchy. Poszukiwanie kontaktu z nimi i śladów ich obecności jest otoczone tabu, często uznawane za grzech i przez wieki było penalizowane.

Ta więź jest silna tylko w tych społeczeństwach, w których religia wyznawana jest w sposób ludowy. Często towarzyszy jej nie tylko cześć wobec zmarłych, ale także kult maryjny.

Jak to się stało, że wyrzuciliśmy z naszego życia zmarłych?

Winę ponosi za to mentalność republikańska i radykalnie pojmowany paradygmat oświeceniowy, jak również racjonalizm z II połowie XIX w. August Comte przekierował nasze myślenie na tory ściśle materialistyczne. Jego pozytywistyczny sposób myślenia opierał się na odrzuceniu wszystkiego, co religijne, zamieniał kult zmarłych w rytuał czysto symboliczny, oparty na przekonaniu, że zmarli nie mają już żadnej formy obecności i nie można ich uobecnić, bo są naprawdę, ostatecznie zmarli.

Proces ten świetnie przedstawił psychoanalityk Jean Allouche, przewidując, że religia będzie coraz bardziej usuwana ze sfery publicznej. Psychologia i psychoanaliza zepchnęły zjawiska religijne w sferę intymną jednostek. Psychoanaliza zajęła miejsce leczenia duszy, zastąpiła życie duchowe życiem psychicznym.

Wszystkie te procesy przyspieszyły tempo rugowania z przestrzeni publicznej tego, co nazywa się pogardliwie zabobonem. W toku postępu religia – także w modelu ludowym – stała się zbędnym balastem, przejawem myślowej wsteczności. Freud trafił zatem ze swoimi teoriami żałoby na niezwykle podatny grunt. Nauki te kompletnie wycięły z naszego życia ontologię – przestaliśmy pytać o istnienie ludzi, zwierząt, duchów, świata wokół nas. Przestaliśmy się zastanawiać nad tym, czy my mamy duszę, czy mają ją zwierzęta, jak istnieją zmarli. Świat oglądany z punku widzenia nauki europejskiej przestał być polifoniczny i wielokolorowy. Natomiast dla innych, pozaeuropejskich kultur taki pozostał. Teoria żałoby przynależy do tego właśnie zubożenia ontologicznego.

Teorie psychologiczne i psychoanalityczne kładą nacisk na wykonanie „pracy żałoby” po śmierci kogoś bliskiego. Takie wyobrażenie żałoby jako pracy nam pomaga?

Nie, co więcej, jest przeciwskuteczne. Tych, którzy chodzą na terapię, by poradzić sobie z żałobą, uczy się, że muszą przejść pewien proces, którego kolejne etapy będą oddalać ich od zmarłych, by ostatecznie zaakceptowali fakt, że zmarły nie ma już żadnej formy obecności. Tymczasem w sferze prywatnej, przeżywając żałobę, oni próbują się do zmarłych zbliżyć: poszukują ich śladów, znaków, wspomnień. W teorii akceptujemy śmierć, w praktyce na wszelkie sposoby próbujemy sobie uobecnić naszych zmarłych.

Czy śmierć w nowym rozumieniu przestaje być zdarzeniem nagłym, punktowym?

Tak, to jest proces. Początkowo uważano, że o śmierci stanowi zakończenie pracy serca. Potem badano zanik fal mózgowych, co może potwierdzić tylko lekarz i to przy użyciu specjalnego urządzenia. Tymczasem śmierć wcale nie jest zdarzeniem nagłym, brutalnym. To nie tak, że w jednej minucie żyjemy, a w kolejnej już nie. Nasze ciało umiera powoli – organy zamierają w różnym tempie, włosy i paznokcie ciągle rosną, proces trwa dalej, po prostu w inny sposób. W umieraniu naszego ciała jest całkiem sporo życia.

Z Pani książki wynika, że zmarłym należy się czułość. A może to żywi bardziej tej czułości potrzebują?

Tego nie jesteśmy pewni, nie wiemy, czego potrzebują zmarli. Poza tym, kiedy mówi pani tylko o potrzebach żywych, to w pani perspektywie wyraźny jest laicki sposób myślenia – skoro parterem w dialogu nie jest ktoś żywy, to relacja nie istnieje.

Ruch przywoływania zmarłych, wprowadzania ich na nowo do życia, w swojej książce przedstawiła Pani jako niezwykle atrakcyjny – buntowniczy, oddolny, daleki od sztucznej administracyjnej celebry. Jego siła płynie z rytuałów, które dopiero trzeba wymyślić. Co będzie, kiedy już zostaną wymyślone?

Właściwie nie powinnyśmy mówić o procesie rytualizacji zachowań, ale o ich re-rytualizacji. Bo przecież wchodzimy na nowo w nieskończenie rozległy obszar tradycji funeralnych. Powracamy do mówienia o zmarłych, które zawsze towarzyszyło człowiekowi, a dopiero stosunkowo niedawno zostało zastąpione przez laicki paradygmat symbolicznego wspominania.

Siła tego starego-nowego modelu płynie z jego egalitarnego i indywidualnego wymiaru. Każdy może stworzyć swój rytuał, dostosowany do tego, jacy jesteśmy i jacy byli nasi bliscy. Rytuałem może być każdy gest, któremu nadamy znamiona niecodzienności. Dzięki temu szybko staje się on czymś więcej niż był w momencie, gdy zaczęliśmy o nim myśleć i go tworzyć. Wymyślamy coś, co wyrasta poza, ponad nas. Ten proces rytualizacji sprawia zatem, że mamy poczucie kontaktu ze zmarłym, bo taki sobie postawiliśmy cel.

W porządku racjonalnym żałobę nazywa się nową pornografią.

Usunęliśmy smutek i przeżywanie żałoby w sferę prywatną, jednostkową, poza doświadczenie relacji z ludźmi. Mój przyjaciel opowiadał mi kiedyś, że kilka miesięcy po śmierci kogoś bliskiego został przez znajomych zaproszony na wieczór. Odmówił im, tłumacząc wprost, że jest zbyt smutny, słaby jeszcze, by brać udział w życiu towarzyskim. Spotkał się z absolutnym zdziwieniem i brakiem akceptacji: jak to, miesiące po śmierci jeszcze to przeżywać? Powiedział mi wtedy, że łatwiej byłoby ludziom zrozumieć, że jest umówiony na trójkącik. To, co wcześniej było ukrywane i traktowane jako jednostkowe, czyli seks, nagie ciało, różne nasze zachowania czy potrzeby seksualne, jest dzisiaj akceptowane w kręgach przyjaciół, a nawet publiczne. Natomiast żałoba wyznacza nowe przestrzenie intymności.

To jest wielka zmiana społeczna, bo jeszcze sto lat temu istniał wyraźny kodeks określający, jak należy się zachowywać w żałobie: jakie kolory nosić i przez jaki czas, w zależności od stopnia pokrewieństwa ze zmarłym. Kolor czarny, później szarfa na rękawie, miały pokazywać, że jesteśmy słabi, wrażliwsi, bardziej podatni na zranienie – można było samym strojem wyrażać takie stany i uczucia. Dzisiaj zostało to zepchnięte do przestrzeni intymnej, a mówienie o smutku wynikającym ze straty jest dla innych zawstydzające.

Nie lubi Pani perspektywy laickiej jako tej, która ogałacająca świat. Ale chyba nie lubi Pani też interpretacji religijnych?

Bliskie mi jest myślenie filozofa Williama Jamesa, oparte na przekonaniu, że powinniśmy być otwarci na wszelkie doświadczenia i doznania. Zawsze interesowały mnie takie hipotezy, które nie wykluczały innych rozwiązań.

Mój przyjaciel opowiadał mi kiedyś swoją rozmowę z osobą w żałobie, która ustawiła zdjęcie zmarłego na regale, by mieć go ciągle w polu widzenia. Stojąca w ramce fotografia spadła nagle na ziemię. Zastanawiali się wtedy, czy poruszył ją duch zmarłego, czy też zadziałała grawitacja. A ja zadałabym jeszcze inne pytanie: a może to duch wykorzystał prawo fizyki? Przecież nie są to elementy wobec siebie przeciwstawne, one raczej się uzupełniają. Takie właśnie wyjaśnienia najbardziej mi odpowiadają – te, które się nie wykluczają, a współistnieją. Tak traktuję każdą hipotezę – sprawdzam, czy czyni ona dany przedmiot bardziej interesującym, czy porusza wyobraźnię, czy popycha naprzód myślenie. A przede wszystkim, czy ma walor inkluzywny.

Vinciane Despret jest belgijską filozofką i antropolożką. Jest autorką kilkunastu książek poświęconych antropologii nauki. Jej książka Wszystko dla naszych zmarłych. Opowieści tych, co zostają (wyd. Karakter 2021) jest jej pierwszą publikacją, która ukazała się po polsku.

Czytaj również:

Lament
i
Annibale Carracci, "Opłakiwanie Chrystusa", około 1604 r., National Gallery w Londynie; zdjęcie: domena publiczna
Opowieści

Lament

Ewa Grochowska

W niemal każdej wsi wiedza dotycząca pierwszych i ostatnich chwil życia należała do kobiet. Częścią tradycji związanej z pochówkiem był lament. Płaczki – nie tylko w Polsce – żałowały zmarłego, pomagając innym lub samym sobie uzewnętrznić ból, wylać wzbierającą rozpacz.

Jest zima, zmierzcha, siedzimy w ciepłej izbie i rozmawiamy o śmierci. Leokadia, Albina i trzecia, której imienia nie pamiętam. Zamiast: „odejść”, „osoba zmarła”, „ostatnie pożegnanie”, „wzruszenie” mówimy: „umarł”, „trup” lub bardziej miękko: „nieboszczka”, „pogrzebać”, „iść do ziemi”, „zawodzić”.

Czytaj dalej