W płomień za syna
i
zdjęcie: Radosław Palonka
Doznania, Sztuka + Opowieści

W płomień za syna

David Treuer
Czyta się 15 minut

Odżibueje kochają dzieci bezwzględnie. Uczą je odwagi i panowania nad sobą, rozpieszczają, a gdy muszą przywołać potomka do porządku, robią to, używając… nogi ducha. Amerykańskie władze zrobiły w przeszłości wiele, by te silne więzi osłabić i w ten sposób rozwiązać „problem indiański”.

Dustin Burnette, Indianin z Leech Lake, miał równie trudne dzieciństwo jak Weise. Razem ze starszą siostrą i młodszym bratem wychowywał się na południe od Cass Lake pod opieką matki, bo ojciec właściwie od nich odszedł. Owszem, pojawiał się czasem w domu, ale w gruncie rzeczy jakby go nie było.

– Dzieciństwo spędziłem tutaj – mówi Dustin, wskazując niewielki domek wciśnięty między pole golfowe Sand Trap i tartak. Dom stoi 100 jardów od południowej granicy miasta Cass Lake. W okolicy jest jeszcze kilkanaście domów. – Doszło tu do dwóch morderstw – dodaje. – Ale ja już tutaj wtedy nie mieszkałem.

Bo wcześniej rozsypało mu się życie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jest Indianinem, w dzieciństwie jednak nic to dla niego nie znaczyło.

– Nie słyszeliśmy języka odżibuejskiego i nie braliśmy udziału w żadnych odżibuejskich obrzędach. Były tylko alkohol, przemoc, praca i powwow [zebranie, zjazd­ plemienny lub międzyplemienny, często połączony ze śpiewem i tańcem – przyp. red.].

Ma bardzo jasną skórę, okrągłą przyjazną twarz i jasnokasztanowe włosy.

– Tak, poznałem wyłącznie złe strony bycia Indianinem, nic dobrego. Psuły mi się zęby, byłem niestabilny emocjonalnie, wpadłem w alkoholizm i tak dalej. W dzieciństwie nie dostałem od życia nic więcej. Tak wyglądało dla mnie indiańskie życie i mieszkanie w rezerwacie.

Gdy skończył szesnaście lat, umarła jego matka: miała tętniaka.

Rozbolała ją głowa, a następnego dnia już nie żyła.

– Nie piłem przed jej śmiercią. Mo­że raz. Pamiętam, że umarła w dzień id marcowych. Pamiętam to dobrze, bo miesiąc wcześniej grałem Juliusza Cezara w klasowym przedstawieniu. Mój współlokator ciągle się z tego śmieje. On grał Brutusa. Cudownie. Ironia losu, co? Matka słusznie się wkurzyła, bo użyłem jednego z jej prześcieradeł na kostium, a potem całe było pomazane na czerwono flamastrami, że to niby krew, że mój współlokator dźgnął mnie w plecy. Świetnie się bawiliśmy. Ale śmierć matki bardzo mnie przygnębiła. Wiesz, ludzie umierają, a świat się kręci dalej, było mi jednak smutno. Jej ostatnie chwile były pełne strachu i bólu, martwiła się, jak sobie damy radę.

Babcia Dustina robiła potem, co mogła, żeby jak najlepiej wychować jego oraz jego brata (siostrę wygnała z domu).

– Wcześniej przez szesnaście lat widziałem ją może na oczy ze dwa razy. Kłóciła się z mamą, wiesz. Ta historia naprawdę dała jej popalić: była zbyt dumna, żeby naprawić swoje stosunki z matką, a potem matka umiera, a babcia stara się opiekować mną i bratem.

Dustin, który często się śmieje, a czasami próbuje zaszokować rozmówcę, ścisza głos, gdy mówi o swoim bracie.

– Dziś wiedzie mu się dobrze. Nie robi krzywdy sobie ani innym, więc jestem szczęśliwy. Mieszka w New Town, w Dakocie Północnej. Jest kierownikiem nocnej zmiany w sklepie spożywczym. Pracuje, jara jak głupi, ale udaje mu się unikać kłopotów. Więc mówię mu: braciszku, cieszę się. Bo było mu gorzej, wiesz. Wszyscy go zostawiali. Jak umarła mama, miał czternaście lat. Ja go zostawiłem, jak skończył szesnaście, bo poszedłem na studia. Babcia też go potem opuściła. Miał ciężkie życie.

Dustin mówi o sobie, że był ukochanym synkiem mamusi. Po jej śmierci ojczym wyprowadził się z domu razem z jego bratem przyrodnim.

– Wszystko było wtedy inne. Inni ludzie. Samochody. Jedzenie. Wiesz, jak jesteś mały, starzy późnym wieczorem oglądają czasem jakiś film, a ty razem z nimi. Po latach pamiętasz, że coś oglądałeś, ale nie możesz sobie przypomnieć treści filmu. Właśnie tak wygląda moje życie we wspomnieniach sprzed śmierci matki. Wiem, że było, ale nie pamiętam go zbyt dobrze. Po jej śmierci wszystko się zmieniło. Wcześniej nie masz żadnego doświadczenia ze śmiercią, a potem nagle umiera ci mama. Nie wiem, może popadłem w depresję maniakalną czy coś, ale moje życie zrobiło się nagle surrealistyczne. Nic mnie nie obchodziło. W szkole też było inaczej. Moi kumple zrobili się jacyś inni. Zaczęli mnie inaczej traktować. Podchodziłem do obcych, waliłem ich z liścia w twarz i uważałem, że nie ma sprawy. Gówno mnie to wszystko obchodziło. Nikt nie chciał ze mną zadzierać. Nie miałem nic do stracenia. Przestałem chodzić do budy. Zacząłem kraść, płyty DVD i różne takie rzeczy. Jak chcieliśmy z bratem pójść do kina, to najpierw szliśmy coś zwędzić, żeby mieć na bilety. Kradliśmy tylko z hurtowni. Nigdy nie okradaliśmy osób prywatnych, chociaż to wcale nie lepiej.

Powoli staczał się coraz niżej. Przybierał na wadze, bo dużo jadł, żeby poprawić sobie humor.

– Żarłem nachosy. Lody. Wielka micha lodów i do tego jeszcze jakiś baton. Co wieczór. Smutne to było, stary.

W ciągu trzech miesięcy ze stu sześćdziesięciu pięciu funtów przytył do dwustu czterdziestu pięciu. Chodził do szkoły, ale tylko po to, żeby jakoś zabić czas, żeby się czymś zająć. Był jednak inteligentny. Uzyskał 29 punktów w ACT (American College Test), teście oceniającym wiedzę kandydatów na studia, czyli więcej niż 85% zdających. Dostawał same piątki. Ale chodził tylko na dwa przedmioty i miał dużo wolnego czasu. Zaczął się kręcić koło działu zajęć dodatkowych dla Indian w liceum, bo dzięki temu nikt się go nie czepiał.

Potem w szkole pojawił się nowy doradca edukacyjny: Sean Fahrlander.

– Słyszałem, co mówi przez cienkie jak papier ściany. Ale nie chciałem z nim gadać ani nic. Był, mówię poważnie, najohydniejszym i najzłośliwszym indiańskim skur…, ­jakiego w życiu widziałem. Wyglądał strasznie, człowieku. Byłem przerażony. Wszyscy chcieli, żebym z nim porozmawiał. No więc któregoś dnia poszedłem do niego do biura. Stanąłem w drzwiach. „Najwyższy czas”, powiedział. Wstał i zamknął drzwi. A potem mnie załamał. „Wydaje ci się, że jesteś jakimś ważniakiem, kurwa, gnojku jeden? Łazisz po tej szkole, jakbyś miał wielkiego ku…a. A jesteś zerem”.

– Nikt nigdy nie zwracał się do mnie w taki sposób. W domu płakałem w łóżku. I nie mogłem przestać. Ale następnego dnia wróciłem do szkoły i Sean powiedział mi tak: „No co, chłopcze? Lepiej się czujesz?”. I naprawdę poczułem się trochę lepiej. Właściwie wspaniale. „No dobrze – ciągnął Sean. – Chciałem ci utrzeć nosa, żebyś go tak nie zadzierał. A teraz do roboty”. Nie pieprzę ci głupot! To był cały on. Okazało się, że jakby gra ze mną w szachy. Nie spodziewałem się tego. Potrzebowałem tylko, żeby ktoś mi przemówił do rozumu. Żeby zauważył, że istnieję. To wiele dla mnie znaczyło. Sean mi powiedział, że jestem Indianinem, nawet jeśli na niego nie wyglądam. Spotykaliśmy się codziennie. Opowiadał mi o różnych indiańskich historiach, o których nie wiedziałem. O moich prawach. Nie miałem o tych rzeczach zielonego pojęcia. Nikt wcześniej ze mną o tym nie gadał, a ja się nie interesowałem takimi sprawami.

Sean zrobił coś więcej. Pod koniec roku podsunął Dustinowi broszurkę z wizerunkiem zamku na okładce.

– Co to jest? – zapytałem.

– Twój nowy dom. Załatwiłem ci wypad do College of St. Scholastica w Duluth. Nie spier… tej szansy.

Był to przełomowy moment dla Dustina. Nie miał żadnych ambicji poza tym, żeby znaleźć jakąś stałą pracę – w kasynie albo supermarkecie w Cass Lake. Może któregoś dnia zostałby menedżerem. Tak to się zaczęło. Jak wiele indiańskich dzieci, potrzebował pomocy. Ale nie wiedział nawet jakiej ani kogo miałby o nią poprosić. Jak Weise i wielu innych indiańskich nastolatków zmierzał w złym kierunku. Dzisiaj uważa, że Sean uratował mu życie. Dustin ukończył studia w Duluth w 2009 roku i przeprowadził się z powrotem do Leech Lake, gdzie uczy odżibuejskiego w plemiennie zarządzanej szkole z wykładowym językiem odżi­buejskim. Jego życie mogło jednak potoczyć się zupełnie inaczej.

– Odnalazłem swoją rodzinę w indiańskich obrzędach, w języku. Wcześniej tego nie miałem. Nigdy nie myślałem, że to znajdę. Ale teraz mam rodzinę ceremonialną. Mam cel w życiu i ludzi, którzy na mnie polegają. I dobrze mi z tym, stary. Jest super.

*

Siuksowie słyną jako groźni wojownicy, Irokezi jako dyplomaci,­ ­Czirokezi jako z natury uprzejmi, a Odżibueje znani są z tego, że umieją kochać. Na przekór sprawie Jeffreya Weise’a wszyscy badacze, misjonarze, antropolodzy i historycy podkreślają, że w kulturze Odżibuejów rodziców i dzieci łączą bardzo silne więzi. Antropolożka Frances Densmore w książce Chippewa Customs [Obyczaje Czipewejów] zauważa, że odżibuejscy rodzice są niezwykle permisywni.

Jeśli dziecko przychodziło na świat w nocy, informowano o tym członków plemienia, strzelając z broni palnej. Wtedy mężczyźni z rodu ojca i jednej innej rodziny szli do wigwamu, gdzie ci drudzy próbowali zabrać dziecko, a ci pierwsi usiłowali do tego nie dopuścić. Rodzina noworodka polewała napastników wodą, czasami mieszaniną wody z mąką, a mężczyźni walczyli ze sobą i barowali się. Podobno kiedy było już po wszystkim, uczestnicy starcia „byli kompletnie mokrzy”. Mężczyźni, którzy zdobyli dziecko, przekazywali je przywódcy rodu, a ten obnosił je czterokrotnie wokół ogniska, podczas gdy pozostali Indianie śpiewali „złapaliśmy małą ptaszynę”. Następnie rodzice składali mężczyznom dary, żeby oddali im maleństwo. Jeden z Indian mówił: „Zrobiliśmy to, żeby dziecko stało się odważne, słysząc zaraz po urodzeniu taki hałas”.

Oto, jakie emocje wywoływały narodziny potomka w wiosce.

Densmore pisała też: „Odżibuejki, jeśli tylko mogły, nie pozwalały dziecku płakać i stosowały wszelkie możliwe sposoby, żeby je uspokoić, dlatego ich potomstwo uważano za dość »rozpuszczone«. Matki były nadzwyczajnie oddane dzieciom i jeśli musiały ich bronić, walczyły niezwykle zażarcie”. Rodzice rzadko krzyczeli na swoje pociechy i nigdy ich nie bili, odwoływali się natomiast do strachu jako do metody wychowawczej. Na przykład: używali przedmiotu, mającego przypominać niedźwiedzią łapę, zwanego „nogą ducha”. Był to stary mokasyn, wypchany słomą, przywiązany do kija. […] Jeśli dziecko było nieposłuszne, matka wołała głośno, żeby ktoś przyniósł jej łapę niedźwiedzia [nogę ducha]. Zasłaniający wejście do wigwamu koc podnosił się i ktoś starszy, kto stał na zewnątrz, powoli wsuwał do środka kij ze starym mokasynem uwiązanym na końcu. […]

Dzieci w końcu osiągały wiek, w któ­rym mogły już uważnie słuchać, ale dorośli nie chcieli, żeby hałasowały wieczorami, starszyzna wymyśliła zatem zabawę, zwaną „grą ciszy”. Ktoś starszy śpiewał pieśń, opowiadającą o jakichś niezwykłych i fascynujących wydarzeniach. Pieśń urywała się w najciekawszym momencie, a zadaniem dzieci było nie okazywać zaskoczenia z tego powodu i nie wydawać żadnych odgłosów. Pieśń powtarzała się kilkakrotnie, za każdym razem miała inne słowa i przerywano ją zawsze w innych miejscach, a dziecko, które najlepiej panowało nad sobą, dostawało nagrodę. Podobno kiedy zabawa się kończyła, wszystkie dzieciaki już zazwyczaj spały.

Collins Oakgrove, starszy mieszkaniec rezerwatu Red Lake, wspomina, że zawsze słuchał rodziców, kiedy kazali mu ładnie się zachowywać, bo jeśli był niegrzeczny, wzywali jego wujka. Bardzo się go bał – i robił wszystko, co mu wujek kazał. Gdy podrósł, zapytał go, dlaczego tak się bał. „Och – odparł wujek. – To proste. Jak miałeś mniej więcej dwa latka, udawałem, że chcę cię utopić w jeziorze, a ty chyba to sobie zapamiętałeś. Rodzice wybrali mnie na złego wujka”.

Henry Rowe Schoolcraft – jeden z pierwszych etnologów wśród Odżibuejów, który został potem agentem do spraw Indian w Michigan – napisał nie bez pewnego obrzydzenia, że odżibuejskie dzieci mogły szaleć i robić, co im się żywnie podobało, nie narażając się na gniew rodziców. Jego zdaniem dorośli Odżibueje byli tolerancyjni do absurdu i bezwzględnie kochali swoje potomstwo. William Warren, pół Odżibuej, pół biały, autor The History of the Ojibway People [Historia Odżibuejów], wydanej po raz pierwszy w 1885 roku, opisał następujące zdarzenie, do którego doszło w czasie zaciekłej wojny między Odżibuejami i Lisami:

Kilkunastu myśliwych odżibuejskich z rodu nura, pod przewodnictwem Bi-aus-waha, który był jednym z przywódców plemienia, obozowało wiosną ze swoimi rodzinami w Kah-puk-wi-e-kah, nad jeziorną zatoką czterdzieści mil na zachód od La Pointe.

Pewnego ranka obozowisko na­padła duża grupa wojowników Lisów i pozabijała wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci, z wyjątkiem jednego młodego chłopaka i starca, którzy uciekli na bagna, nie mogli się z nich wydostać, zostali schwytani i triumfalnie zabrani do wioski Lisów, gdzie miano im zadać śmierć w najbardziej barbarzyńskich męczarniach, jakie tylko może wymyślić dzikus.

Bi-aus-wah w chwili napadu był na polowaniu i do obozu wrócił dopiero pod wieczór. Możemy sobie tylko wyobrazić, co poczuł, widząc doszczętnie spalone wigwamy i oskalpowane, zakrwawione zwłoki bliższych i dalszych krewnych. Nie miał już po co żyć i całkowicie zdesperowany wyruszył tropem Lisów, gotowy umrzeć, jeśli będzie trzeba, ale chcąc pomścić bolesną krzywdę, jaką mu wyrządzili. Do wioski nieprzyjaciół dotarł dzień po powrocie zwycięskich wojowników i od razu usłyszał wrzaski i krzyki mężczyzn, kobiet i dzieci, tańczących wokół zdobytych skalpów.

Wódz Odżibuejów ukrył się na skraju wioski i czekał na okazję, aby rozlać krew każdego wroga, który pojawiłby się w zasięgu jego tomahawka. Nie siedział długo w zasadzce, kiedy Lisowie zebrali się nieopodal, żeby torturować, a potem spalić obu swoich jeńców. Najpierw przyprowadzili starca; owinęli go łatwopalną korą brzozową, podpalili i zmusili do biegu pomiędzy dwoma szeregami członków swojego plemienia przy akompaniamencie piekielnych wiwatów i krzyków. Starzec płonął jak pochodnia, a że zasypano go też gradem ciosów, rychło wyzionął ducha.

Wtedy przyprowadzono młodego i delikatnego chłopca, który miał biegać tam i z powrotem po długiej ścieżce z płonących pni, dopóki nie padnie martwy. Tylko rodzic może sobie wyobrazić, jakie uczucia targały sercem zaczajonego w ukryciu wodza Odżibuejów, który w młodzieńcu, mającym zaraz zostać wydanym na męki, rozpoznał swoje jedyne pozostałe jeszcze przy życiu dziecko. Bohaterski ojciec nie mógł go uratować w pojedynkę, lecz postanowił umrzeć dla swego syna albo razem z nim i kiedy okrutni Lisowie już mieli podpalić stos suchych drew, na których postawili chłopca, zdumieli się na widok wodza, zbliżającego się do nich dumnym krokiem i mówiącego w te słowa: „Mój synek, którego zamierzacie spalić, oglądał do tej pory zaledwie kilka zim, jego delikatne stopy nie biegały dotąd po wojennej ścieżce, on sam zaś nigdy nie wyrządził wam najmniejszej krzywdy! Lecz włosy na mojej głowie pobieliło zim wiele, a nad grobami moich krewnych powiesiłem w życiu wiele skalpów zdartych z głów Lisów. Moja śmierć będzie dla was coś warta, pozwólcie więc, że zajmę miejsce syna, tak aby mógł powrócić do swego ludu”.

Zupełnie zaskoczeni Lisowie wysłuchali w milczeniu propozycji wodza, a jako że zawsze pragnęli jego śmierci i teraz bali się jeszcze, żeby w rozpaczy nie uczynił czegoś straszliwego, przyjęli jego ofertę, wypuścili chłopca, kazali mu odejść i spalili ojca zamiast niego.

George Copway, kolejny wczesny kronikarz historii Indian, napisał o własnych doświadczeniach rodzicielskich. Był Odżibuejem z Missis­sauga w Ontario. Urodził się w 1818 roku i wychował w tradycyjnej rodzinie indiańskiej, ale później przyjął chrzest i został metodystą. Poznał pewną Angielkę, z którą się ożenił, po czym w 1840 roku przeniósł się wraz z nią na terytorium Minnesoty, gdzie prowadził działalność misjonarską wśród Odżibuejów. Miał dzieci, a po pewnym czasie zaprzyjaźnił się z kontrowersyjnym wodzem tego plemienia Bagone-giizhigiem. W 1841 roku na pewien czas opuścił małżonkę i udał się ze swoim indiańskim przyjacielem z Rabbit Lake do St. Peters po zapasy jedzenia oraz wsparcie dla misji w Rabbit Lake. Gromadząc żywność, zapuścił się aż do wioski Dakotów Małej Wrony, którzy szykowali się do wielkiej wyprawy wojennej przeciwko Odżibuejom. Mała Wrona zwrócił się do Copwaya: „Powiedz Bagone-giizhigowi, że idę po jego skalp”. Bojąc się o swoje dzieci, żonę i przyjaciela, Copway w trzy dni przebiegł, przepłynął wpław i przejechał konno cały dystans dzielący wioskę Małej Wrony i miejsce pobytu Bagone-giizhiga, w sumie ponad 300 mil. W swoim dzienniku napisał: „Byłem tak wstrząśnięty […], że nie chciało mi się jeść […]. Przeszedłem pieszo 240 mil, pokonałem brodami osiem dużych strumieni i dwa razy przepłynąłem szeroką Missisipi. Z moich spodni i surduta zostały jedynie strzępy”. Ostrzegł Bagone-giizhiga, który wycofał wszystkich swoich ludzi z okolicy i zachował odpowiednie środki ostrożności na resztę lata, dzięki czemu prawdopodobnie ocalił wielu Odżibuejów. Copway, gdy

metodyści odebrali mu godność pastora za defraudację, zamieszkał w Nowym Jorku. Jako jeden z pierwszych Indian w historii spisał i w 1847 roku opublikował swoje wspomnienia.

Wydaje się, że Odżibueje są gotowi niemal na wszystko dla swoich dzieci. John Johnson, półkrwi Indianin Ottawa i misjonarz z Minnesoty, wpadł w panikę, kiedy w latach sześćdziesiątych XIX wieku Bagone-giizhig podjął przeciwko niemu nieprzyjazne kroki. Już wcześniej groził Johnsonowi odebraniem życia, a wodza Odżibuejów nie należało ignorować ani lekceważyć, bo zazwyczaj spełniał swoje groźby. Johnson był przekonany, że jego żonie i dwojgu dzieciom grozi niebezpieczeństwo – a 17 sierpnia 1862 roku Bagone-giizhig wziął go nawet do niewoli. Wieczorem Johnson został jednak uwolniony i niewiele myśląc, uciekł z Gull Lake (kwatery głównej wodza) razem z żoną i dziećmi. Wsadził ich do łodzi i ciągnął ją wzdłuż brzegu. Następnego dnia dotarł do fortu Ripley, pokonując 100 mil na piechotę, aby zapewnić rodzinie bezpieczeństwo. Niestety, dwoje z pięciorga dzieci zmarło z wychłodzenia w czasie ucieczki.

Więzi łączące dzieci indiańskie z ich rodzicami słabną od dziesięcioleci. Począwszy od końca XIX aż do połowy XX wieku (a w Kanadzie nawet do lat siedemdziesiątych), rząd federalny starał się rozdzielać nasze dzieci i ich rodziców. Władze nie chciały, by Indian łączyły silne związki rodzinne; uważano je za „zło”. Był to element szerszego programu cywilizowania Indian i uczynienia z nich przeciętnych, pożytecznych członków społeczeństwa. Ludzie mający obsesję na punkcie, jak często go nazywano, „problemu indiańskiego” uznali, że więzi rodzinne, czyli związki pomiędzy rodzicami i dziećmi, a czasem, co ważniejsze, między dziadkami i wnuczętami, to najistotniejsze i najsilniejsze relacje, które określają tożsamość Indianina, gdyż łączą go z jego plemieniem i rezerwatem. Jeśli uda się je zerwać, Indianie znikną z powierzchni ziemi w sensie kulturowym, a „problem indiański” zostanie rozwiązany.

Niektórzy mogą się dziwić, że w ogóle istniał jakiś „problem indiański” – określenie to przywodzi na myśl kłopoty, jakie możemy mieć z pleśnią, insektami albo jakimiś innymi dokuczliwymi szkodnikami – ale najwyraźniej taki problem pojawił się w Ameryce. Upublicznił go dwudziesty pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych Chester A. Arthur, którego zdaniem „problem indiański” miał dwojaki charakter: po pierwsze, dotyczył niewydolnej administracji rządowej, a po drugie, niezdolności Indian do asymilacji i porzucenia barbarzyńskich zwyczajów. Podejmowane przez prezydenta wysiłki w celu zmiany tego stanu rzeczy – prowadzące do wyjątkowo katastrofalnych i destrukcyjnych działań wobec Indian – stanowiły słabo zamaskowane próby przejęcia kontroli nad handlem, kopalinami, drewnem oraz nową ziemią dla osadników. Arthur w ponurym tonie przedstawił historię Indian i wspomniane problemy w orędziu o stanie państwa, wygłoszonym w styczniu 1882 roku: „Aby osiągnąć sukces w podjętych obecnie staraniach, wprowadzić wśród Indian zwyczaje i zasady cywilizowanego życia, stopniowo asymilować ich w naszym społeczeństwie i skłonić do respektowania naszych praw oraz wypełniania obowiązków, niezbędne jest podjęcie inicjatywy ustawodawczej”.


Tekst pochodzi z książki reporterskiej Witajcie w rezerwacie Davida Treuera, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne, Wołowiec 2020.

Czytaj również:

Między światami
i
Daniel Mróz – rysunek z archiwum nr 731/1959
Opowieści, Sztuka + Opowieści

Między światami

Radosław Palonka

Historia Indian Ameryki Północnej jest o wiele bardziej złożona i barwna, niż mogłoby się wydawać. Jak dawniej wyglądało życie rdzennych mieszkańców tego kontynentu, jeszcze przed przybyciem Europejczyków? I czy dzisiejsi Indianie wciąż mają łączność z tradycją?

Historia Ameryki nie zaczyna się wcale wtedy, gdy Krzysztof Kolumb przybył do Nowego Świata, ale swoimi korzeniami sięga dużo głębiej. Od tego momentu jednak Indianie pojawiają się w świadomości Europejczyków i zaczyna się ich walka o przetrwanie, ale i swego rodzaju kariera, jako „szlachetnych dzikusów”. Przyzwyczai­liśmy się także do traktowania wszystkich Indian przez pryzmat dzielnych Apaczów i Siuksów, romantycznych wojowników pomalowanych w barwy wojenne. Tymczasem prawda jest dużo ciekawsza i niesamowicie złożona. Musimy przede wszystkim pamiętać, że tubylcza ludność Ameryki nigdy nie stanowiła jednorodnej grupy. Podobnie jak wówczas, gdy Kolumb przybył do Nowego Świata, tak i teraz po stuleciach trudnej historii Indianie dzielą się na wiele plemion, rodów i grup językowych. Przyjmuje się, że w momencie dotarcia Europejczyków do Ameryki Północnej żyło tam przynajmniej kilka milionów jej rdzennych mieszkańców. Dziś ich liczba ponownie zbliża się do tej wartości: dane ze spisu powszechnego z 2010 r. (mogą być mocno niedoszacowane) mówią, że w samych Stanach Zjednoczonych mieszka 5,2 mln osób pochodzenia tubylczego, w tym prawie 3 mln pełnej krwi Indian. To przynajmniej 1,7% amerykańskiego społeczeństwa. Rdzenni Amerykanie należą aż do 570 plemion uznawanych przez rząd federalny oraz Biuro ds. Indian.

Czytaj dalej