Tyrania tudusiów: odcinek e-mail
i
fot. Kaitlyn Baker / Unsplash
Przemyślenia

Tyrania tudusiów: odcinek e-mail

Piotr Stankiewicz
Czyta się 4 minuty

Zapraszam do kolejnej refleksji nad kazamatami codzienności i kajdanami „to-do list”. W dzisiejszym odcinku pochylimy się nad e-mailami – stoicki głos Piotra Stankiewicza. 

Internet zmienił sposoby komunikacji – tak mniej więcej mówiła nasza noblistka w swoim okolicznościowym przemówieniu. Teza tyleż oczywista, co trafna, a jeszcze trafniejsza będzie, jeśli wstawimy tam czas teraźniejszy. Internet zmienia sposoby komunikacji, one ewoluują stale, nigdy nie zyskują określonego kształtu. Zanim netykieta początku stulecia się jako tako ustaliła, przyszły media społecznościowe i wszystko postawiły na głowie. Zanim jako tako przyzwyczailiśmy się do Grona i Naszej Klasy, okazało się, że są one totalnie nie cool, bo teraz trzeba być na Facebooku. Internet stale nas wyprzedza i powoduje wieczną, niestoicką frustrację. Nie da się iść z duchem czasu w nieskończoność, bo jednostka nie ma nieskończonych sił i nieskończonego czasu. Miło myśleć o sobie, że jest się „na bieżąco z nowymi technologiami”, ale na dłuższą metę to bycie na bieżąco jest wyczerpujące. Chciałoby się wytchnienia, niestety, wytchnienie jest ostatnią rzeczą, jaką cyfrowy świat ma do zaoferowania.

Tak właśnie jest z e-mailem, najstarszym chyba i wydawałoby się najbardziej oficjalnym sposobem internetowej komunikacji. E-mail jest z nami od ćwierci stulecia, ale ciągle nie ma – i nigdy nie będzie – jednego decorum, jak te e-maile właściwie należy pisać, no i w jakim tempie wypada odpowiedzieć. A jeśli jakieś decorum nawet jest, to nikt go spójnie nie stosuje. Każdy z nas walczy na własną rękę, każdy nauczył się korzystać z e-maila na swój sposób, ma swoje triki i swoje praktyki, swoje ustawienia i swoje rytmy działania.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Łączy nas jednak poczucie (nas – a przynajmniej pracujących zawodowo ludzi, którzy studia mają już za sobą) nieustannego przytłoczenia e-mailami, które dostajemy. Z biegiem czasu działania w skrzynce e-mailowej coraz częściej przypominają walkę, wojnę na śmierć i życie, rozpaczliwą szamotaninę, by w tej korespondencji nie utonąć, wychynąć z niej, odpowiedzieć, napisać przynajmniej to, co najważniejsze. A stały lęk, że coś nam umknęło, jest dobrze już opisanym problemem dla psychiki dzisiejszego człowieka.

E-mail i w ogóle skrzynka odbiorcza – w jakimkolwiek medium – jest czymś bardzo w gruncie rzeczy dziwnym. W praktyce jest to coś w rodzaju listy to-do, ale układanej dla mnie przez innych ludzi, aktualizowanej przez nich w dowolnych porach i w dowolnym porządku. Każdy może czegoś ode mnie chcieć, każdy może coś napisać, a ja muszę poświęcić na to jakąś cząstkę swojej energii, choćby po to, by zignorować. Skrzynka odbiorcza to pas transmisyjny, jaki inni ludzie mają do wnętrza mojej głowy, do moich planów i obowiązków. Nic dziwnego, że coraz częściej otwieranie tej skrzynki jest mało komfortowe i stresogenne. W którymś z raportów okołocovidowych widziałem nawet zdanie „Jeżeli masz ataki paniki na myśl o sprawdzeniu maila, to…”. Ja na razie nie mam. Ale doskonale rozumiem, dlaczego w tym kierunku idziemy.

Uważam jednak, że najtrudniejsza w obcowaniu z e-mailami nie jest bynajmniej ich liczba czy czas potrzebny na ich ogarnięcie. Najgorsze nie jest też słynne FOMO, czyli ów lęk, że się coś przegapi. Najbardziej energochłonne, najbardziej wyczerpujące jest – bum!, niech będzie wreszcie jakiś filozoficzny termin – ogromne zróżnicowanie ontologiczne e-maili, które dostajemy. One przychodzą z absolutnie różnych poziomów, z różnych porządków i z różnych w ogóle wymiarów bytu. Domagają się zupełnie innych rzeczy. Napisane są też zupełnie różnymi językami i nie mam tu bynajmniej na myśli, że część po polsku, a część po angielsku. Ciągłe przełączanie się między tymi rejestrami jest ogromnie męczące, i to w nim właśnie grzęźnie lwia część prób zmierzenia się ze skrzynką odbiorczą.

O co chodzi? O to, że niektóre e-maile można od razu zignorować, niektóre wymagają krótkich, zdawkowych odpowiedzi, niektóre odpowiedzi dłuższych i włożenia w nie serca, jeszcze inne kilkudniowej pracy przygotowawczej, zanim się odpowie, a jeszcze inne są zaproszeniami do projektów obliczonych na miesiące czy lata. I to wszystko jest wrzucone w jedną skrzynkę odbiorczą, wymieszane bez ładu i składu. To zróżnicowanie, te ciągłe przeskoki skali działania, jaka się wiąże z tymi e-mailami, są bardzo męczące dla mózgu, ale i trudne proceduralnie – bo jak właściwie to dobrze uporządkować?

U mnie to wygląda tak. E-mail z krótkim pytaniem od studenta lub czytelnika sąsiaduje z zaproszeniem do współpracy, która wiadomo, że wygeneruje nitkę kilkudziesięciomailową, obok automatyczny, ale mętny e-mail od zarezerwowanego noclegu, no i kolejny krindż-komiks przysłany przez fascynatów POPiSu. Jak żyć? Jakim racjonalizatorstwem to uporządkować? Jaką aplikacją? Nie wiem. Wiem natomiast, że jesteśmy tutaj na antypodach taśmy produkcyjnej, przy której cały dzień waliło się młotkiem w identyczny element. Dzisiaj ta taśma przynosi rzeczy niebywale wprost różne, a od samej tej różnorodności zawrót głowy gotowy. I pozostaje zakończyć moją własną Kartaginą, czyli obietnicą do tych wszystkich z Was, którym zalegam z odpowiedziami i sprawami… że odpiszę, ogarnę, nadgonię. Już wkrótce na pewno się uda!

Czytaj również:

Sztuka ogarniania
i
"Astronom", Jan Vermeer, 1668 r., Luwr/Wikimedia Commons (domena publiczna)
Przemyślenia

Sztuka ogarniania

Piotr Stankiewicz

Wierzcie mi – znam się na tym. Gdyby istnieli bogowie prokrastynacji i nieporządku, to mogliby pobierać ode mnie nauki. Serio: ten tekst proszę potraktować jako doniesienia z pola walki, walki nieustannie przegrywanej, ale też heroicznie toczonej ciągle od nowa. Nie powołuję się na odkrycia amerykańskich naukowców (w sumie nigdy się na nie nie powołuję), ale na własne, najszczersze doświadczenie.

Dotychczasowy mój system działał (czy właśnie nie działał) bardzo prosto. Otóż robiłem sobie „listę to do”, w pliku lub na kartce, no i starałem się odhaczać zadania z niej. Bardzo szybko okazywało się, że jest to niemożliwe, że ta lista jest po prostu zbyt długa na to, że rozłazi się na wiele plików i wiele stron, a punktów na niej przybywa trzy razy szybciej, niż cokolwiek nadążę skreślać. Tworzyłem więc… nową listę, na którą przepisywałem najważniejsze i najpilniejsze rzeczy z tej poprzedniej. I apiać od nowa. Najpierw pojawiały się flamastry, podkreślenia, czarne, a potem czerwone obwódki, które miały być selekcją tego, co „naprawdę” mam zrobić. A potem wchodził kolejny kolor, kolejny wykrzyknik, „rzeczy naprawdę naprawdę ważne”, potem „NAPRAWDĘ NAPRAWDĘ KLUCZOWE”. A potem znów nie wiedziałem co i jak, więc trzeba było pisać nową listę. „Tudusie”, które nie krzyczały, nie groziły sankcjami czy przynajmniej obrażeniem się domowników, nie były oczywiście awansowane na nowe kartki. Zostawały na starych i – rzecz jasna – nigdy już do nich nie wracałem. Wiecie, o czym mówię, och jak dobrze wiecie!

Czytaj dalej