Szok teraźniejszości
i
zdjęcie: Paul May/FRONT (CC BY 2.0)
Przemyślenia

Szok teraźniejszości

Tomasz Stawiszyński
Czyta się 27 minut

Jak zmieniły się media pod wpływem nowych technologii? Czy istnieją alternatywy dla kapitalizmu? Jak to możliwe, że Internet, który miał być wielkim oknem na świat, okazał się lokalnym narzędziem? Rozmowa z Douglasem Rushkoffem, amerykańskim socjologiem i medioznawcą.

Nowojorska ulica to prawdziwy koktajl tożsamości. Można tu spotkać każdego. Milionerów, maklerów, pisarzy, aktorów, bezdomnych, geniuszy, naukowców, kelnerów, gangsterów i drag queens w pełnym stroju estradowym. Indian, Hindusów, Afrykańczyków, Portorykańczyków, Meksykanów, Polaków, Rosjan, Anglosasów, a także przedstawicieli wszelkich innych istniejących (a być może również nieistniejących) narodowości. Wyznawców wszelkich możliwych wiar i kultów. Wszelkich możliwych filozofii i światopoglądów.

Douglas Rushkoff jest jak Nowy Jork. Też ma wiele tożsamości, wiele równoległych biografii. Nie sposób zamknąć go w żadnej szufladzie. Z każdej prędzej czy później się wymknie. To jeden z najwybitniejszych współczesnych medioznawców. Poważny profesor nowojorskiego Queens College. A przy tym twórca totalnie szalonych scenariuszy do komiksów, w których magowie i okultyści walczą z największymi zbrodniarzami w historii świata.

To także autor setek tekstów i kilkunastu książek, w tym słynnej, opublikowanej w 1994 r. Cyberii, w której przewidział globalną ekspansję Internetu. I której pierwszą wersję odrzuciło ponoć jakieś duże wydawnictwo (jakie – to wciąż pozostaje tajemnicą), bo redaktorzy stwierdzili, że nie ma się czym ekscytować i o tym całym Internecie już za parę lat nikt nie będzie pamiętał (naprawdę!). To również wzięty mówca, zapraszany zarówno przez naukowe instytucje, jak i prywatne korporacje – z wykładami mającymi inspirować i wyznaczać nowe kierunki rozwoju. A zarazem rasowy przedstawiciel kontrkultury, radykalnie krytyczny wobec tych wszystkich korporacji oraz instytucji, przyjaciel i współpracownik takich wywrotowców, jak Timothy Leary, Terence McKenna, Robert Anton Wilson, Genesis P-Orridge i Grant Morrison. A na dodatek – wykwalifikowany choreograf filmowych scen walki wręcz.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Zupełnie jak Nowy Jork, prawda?

No, może niekoniecznie. Bo to miasto nie jest jakoś szczególnie gościnne. Potężne odległości, wielkie budowle, monstrualne korki i przelewające się ulicami tłumy budzą w przyjezdnych – przynajmniej na początku – głównie lęk, dezorientację i dystans. A Rushkoff – wręcz przeciwnie. Kiedy spotykamy się w jego gabinecie w Queens College, pełnym książek i plakatów przedstawiających jakieś undergroundowe produkcje filmowe, serdecznie ściska mnie na przywitanie. Chociaż widzimy się pierwszy raz w życiu.

Tomasz Stawiszyński: Czy żyjemy w przełomowym momencie, kiedy świat, który znaliśmy, ulega fundamentalnym przeobrażeniom, ale o jego przyszłej postaci nic jeszcze nie wiemy?

Douglas Rushkoff: Właściwie trudno wskazać w historii jakikolwiek moment, który nie miałby cech, które wymieniasz (śmiech). Po prostu w niektórych epokach zmiany następowały powoli, a w niektórych błyskawicznie. Nasza należy do tej drugiej grupy. Niewątpliwie jesteśmy dziś świadkami istnej eksplozji innowacji i zmian. Na bardzo wielu poziomach. Weźmy pierwsze z brzegu: kryzys zachodniej cywilizacji i zmierzch Ameryki, rozwój Internetu, utrata poczucia ciągłości poznawczej, która jest związana z rozwojem technologii informacyjnych, i – co ma z tym ścisły związek – zanik dotychczasowych form pamięci zbiorowej. Mamy więc rosnącą populację ludzi, którzy są uzależnieni od nowoczesnych technologii i myślą w sposób zupełnie odmienny od swoich poprzedników.

W książce Present Shock (Szok teraźniejszości) pisałeś, że sposoby myślenia i doświadczania rzeczywistości, charakterystyczne dla kultury przedcyfrowej, na skutek rozwoju nowych technologii ulegają radykalnym przemianom. To właśnie dlatego naszą wyobraźnię kolonizuje fantazja apokalipsy, końca świata, globalnej katastrofy.

Fantazje apokaliptyczne prowadzą do apokaliptycznych zachowań. I odwrotnie. To działa jak samospełniająca się przepowiednia. Ja i ty możemy się przyglądać współczes­nej kulturze przez pryzmat antropologii, filozofii albo psychoterapii – innymi słowy, patrzeć z dystansu na to, co się dzieje, zamiast pozwolić się temu porwać. Ale wiele osób doświadcza dzisiaj rzeczywistości medialnej w sposób całkowicie bezpośredni. Bez żadnej dystansującej perspektywy. To właśnie jest szok teraźniejszości – spowodowany radykalnymi zmianami, jakie zaszły w naszej percepcji na skutek cyfrowej rewolucji. Tradycyjne struktury, za pomocą których porządkowaliśmy sobie wiedzę o świecie, uległy rozpadowi. A wraz z nimi zaczęła zanikać nasza dotychczasowa tożsamość, związana na przykład z poczuciem czasu, z tym, że mamy jakąś przeszłość, jakąś historię za sobą i zarazem – przed sobą – jakąś przyszłość. Zarówno jako jednostki, jak i społeczeństwa.

Dzisiaj wszystko dzieje się w permanentnej teraźniejszości. Czas, co widzimy na ekranach komputerów albo smartfonów, ulega kompresji. Dzieje ludzkości mieszczą się na 6-calowym wyświetlaczu. Są dostępne w całości i bezpośrednio, tu i teraz, online, 24 godziny na dobę. Nic nie mija – wszystko jest aktualne non stop. Nic więc dziwnego, że tradycyjne sposoby myślenia, odczuwania i opowiadania uległy rozpadowi. Zakładają one czas przeszły i przyszły, jakiś proces, który trwa, jakąś fabułę z początkiem i końcem. My natomiast jesteśmy zakotwiczeni wyłącznie w teraźniejszości. Nic więcej się nie liczy. Oczywiście nie zmienia to faktu, że świat funkcjonuje zupełnie inaczej, niż nam się wydaje. Dlatego właśnie opanowuje nas fantazja apokalipsy, końca absolutnego, totalnej destrukcji. To jakby reakcja na zaprzeczenie i wyparcie, w których tkwimy po uszy.

Kiedy Donald Trump wygrał wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych, pomyślałem sobie: oto idealny prezydent epoki szoku teraźniejszości. Bo to jest trochę postać wyjęta z Twoich rozważań.

W ogóle nie rozpatruję Trumpa jako jednostki. To raczej byt zbiorowy, projekcja całego środowiska, które wyniosło go do władzy i które on politycznie reprezentuje. Nie sposób wskazać tam żadnego rdzenia, żadnego ośrodka tożsamości, żadnego ogólnego zamysłu. W tym sensie jest to raczej medialna kreacja, a nie konkretna osoba. A sposób działania tej kreacji odpowiada warunkom współczesnego informacyjnego krajobrazu. Nie oznacza to jednak wcale, że jest to polityk, który doskonale wyczuwa realia epoki. Można rozmaicie reagować na to, co się dzieje, niekoniecznie w sposób dojrzały i adekwatny.

O ruchu Occupy Wall Street pisałeś, że nie jest to tradycyjne ugrupowanie polityczne, które ma określony program, a potem dąży do jego realizacji, lecz ruch będący wyrazem współczesnej technokultury – z jej upadkiem tradycyjnych narracji i życiem w permanentnej teraźniejszości. Trump nie działa podobnie?

Occupy postrzegam przede wszystkim jako pierwszy polityczny ruch z prawdziwego zdarzenia w epoce końca tradycyjnych narracji. Nie opiera się on na figurze charyzmatycznego lidera, nie stawia sobie dalekosiężnych celów, nie ma żadnego wyrazistego, łatwego do ujęcia w punkty programu czy zestawu postulatów. Nie chodzi tu o zwycięstwo w jakichś konkretnych wyborach, a potem rozpoczęcie realnej pracy w instytucjach państwa. W ogóle nie chodzi o zwycięstwo, tylko o to, żeby zyskać jak największą grupę zwolenników. Nacisk pada tu na budowanie konsensusu, a nie stawianie na swoim. Struktura samej organizacji przypomina sieć – bez centralnego punktu, bez ośrodka zarządzającego.

I to jest całkiem ciekawa polityczna odpowiedź na realia współczes­ności. Jeśli przeszłość i przyszłość nie istnieją, jeśli wszystko wydarza się tu i teraz, polityka zaczyna przypominać praktykę zen. Zamiast stosować tradycyjne środki politycznego zaangażowania, zatapiasz się w holistycznej bezczasowości, wychodząc zresztą od prostej konstatacji, że nowy sposób bycia, nowy sposób egzystencji, charakterystyczny dla współczesności, musi być dostosowany do rzeczywistości politycznej. To właśnie robią ruchy w rodzaju Occupy. Z kolei Tea Party, która w znacznej mierze tworzy polityczne zaplecze Trumpa, działa w sposób raczej infantylny. Ci ludzie reagują na szok teraźniejszości nieco histerycznie – walą po prostu pięścią w stół i krzyczą, że wszystko ma być tak, jak oni chcą, teraz i natychmiast. Pieniądze, niskie podatki, miejsca pracy, bezpieczeństwo – chcemy tego od razu, już!

Kto okazuje się odbiorcą takiego komunikatu?

Na przykład ubogi amerykański górnik, którego rodzina od pokoleń wydobywała węgiel i który utrzymuje w ten sposób swoją rodzinę. Nagle usłyszał od rządu, że już więcej nie wolno mu tego robić. Zamiast tego wysyła się go na szkolenia, żeby nauczył się pozyskiwać energię odnawialną za pomocą słonecznych paneli, które ma kupować od firmy ze Wschodniego Wybrzeża prowadzonej przez jakichś kolegów Ala Gore’a. O co tu chodzi? – zastanawia się. I wtedy przychodzą goście od Trumpa i mówią: no jak to o co? O cały ten gówniany, ekologiczny, zrównoważony, finansowany przez George’a Sorosa światopogląd, który jest tylko pretekstem, żeby zabronić ci wydobywania węgla! Można zrozumieć, że ten człowiek na nich głosuje, prawda?

Wszystko układa mu się w spójny obraz, a zweryfikować tego nie sposób.

No cóż, w każdym razie debata publiczna nie dotyczy już – tak jak kiedyś – faktów. Fakty się nie liczą. Mamy tu w Stanach kanał telewizyjny, który nazywa się MSNBC. Jego gwiazdą jest Rachel Maddow, która codziennie wieczorem, mniej więcej przez godzinę, opowiada o faktach. Sprawdza, weryfikuje wypowiedzi polityków, udostępnia statystyki. I co? I nic. Mnóstwo osób po prostu „nie zgadza się” z przedstawianymi przez nią faktami.

Moja najnowsza książka Throwing Rocks at the Google Bus jest pełna faktów. Opowiada o tym, w jaki sposób kapitalizm oddziałuje na rynek internetowy, a rynek internetowy – na rzeczywistość, w której żyjemy. Wykonałem naprawdę solidną pracę. Ale jeśli nawet za kilkaset lat ktoś tę książkę przeczyta i uzna, że jakiś człowiek w przeszłości porządnie odrobił swoją lekcję, to prawdopodobnie i tak nic z tego nie wyniknie. Oczywiście tu i ówdzie książka wywoła jakąś pozytywną reakcję wśród tych, którzy i tak myślą to samo, ale nic poza tym. Próba gruntownego opisu systemu politycznego, ekonomicznego czy społecznego, w którym jesteśmy wszyscy zanurzeni, nikogo już dzisiaj nie interesuje. Może powinienem częściej sięgać do pojęć rodem z duchowości albo popkultury, żeby docierać do wyobraźni i emocji, bo to raczej tam zapadają dzisiaj polityczne i wszelkie inne decyzje.

Tradycyjne kategorie polityczne nie są już aktualne?

Wiele lat temu rozmawiałem z kilkoma współpracownikami Henry’ego Kissingera, którzy powiedzieli mi wprost: uważamy, że demokracja zawiodła. Ludzie nie są dzisiaj w stanie podejmować racjonalnych decyzji politycznych. Musimy więc stworzyć inny system, w którym będzie im się tylko wydawało, że sami podejmują decyzje, a tak naprawdę to my będziemy je podejmowali za nich. Co ciekawe, w sposób zbliżony do tego modelu funkcjonuje w Ameryce… Partia Demokratyczna. Istnieje tam instytucja tzw. superdelegatów, którzy decydują o tym, kogo partia wystawi w wyborach prezydenckich. Superdelegaci nie są wybierani w powszechnych wyborach, a o tym, czy ktoś zostanie superdelegatem, decyduje wyłącznie jego pozycja w partyjnej hierarchii. Wszyscy byli prezydenci i wiceprezydenci stają się automatycznie superdelegatami. W Partii Republikańskiej nie ma czegoś takiego – i właśnie dlatego wystawiła ona Trumpa w ostatnich wyborach. Gdyby nie powszechne głosowanie, nigdy nie dostałby nominacji. Niezależnie od tego, czy się nam to podoba, czy nie, zwycięstwo Trumpa jest wynikiem demokratycznego procesu. Jego popularność nie słabnie, jego ludzie wciąż wygrywają wybory uzupełniające. W moim mieście, w lokalnych wyborach, które odbędą się za chwilę, też zapewne tak będzie. Niewykluczone zatem, że demokracja już wkrótce zostanie zastąpiona jakimś innym systemem. Chyba że jednak znajdziemy sposób na to, żeby ją ożywić.

Znasz jakiś?

Poproszono mnie niedawno, żebym doradzał szefowi pewnego wielkiego demokratycznego think tanku. Pracownicy tej instytucji wkładali ogromny wysiłek w wyszukiwanie informacji, które mogłyby postawić Trumpa w negatywnym świetle. Prowadzili klasyczną kampanię negatywną. Starali się, żeby ludzie znielubili ich politycznego przeciwnika. Od razu zasugerowałem, że powinno się zrobić coś kompletnie odwrotnego. Zamiast deprecjonować rywala, warto poszukać projektu, w który ludzie mogliby się realnie zaangażować. Dotrzeć do nich, zrozumieć ich doświadczenie i potrzeby. Innymi słowy, działać w duchu tzw. progresywnego aktywizmu. Tymczasem strona lewicowo-liberalna wciąż tkwi w uścisku dawnych, zerojedynkowych narracji politycznych opartych na opozycji zwycięzca–przegrany.

W książce Throwing Rocks at the Google Bus, o której przed chwilą wspomniałeś, pokazujesz, że także system ekonomiczny, w którym funkcjonujemy, przynosi znacznie więcej szkód niż pożytku. To – mówiąc w skrócie – system oparty na dogmacie wzrostu. Ty z kolei proponujesz raczej troskę o dobro wspólne. Skądinąd wielu zwolenników populizmu to ludzie ekonomicznie wykluczeni przez współczes­ny kapitalizm.

Sytuacja jest typowa. Kapitaliści wysysają z systemu każdy pieniądz, a faszyści winią za to imigrantów. Czy naprawdę komuś się wydaje, że imigranci z Meksyku są powodem, dla którego 90% wypracowanych w tym kraju dochodów idzie na konta gości, których nigdy w życiu nawet nie spotkasz? To jest naprawdę wąska grupa ludzi – 1% ludzkości posiada ponad połowę światowego kapitału. Oczywiście podział na biednych i bogatych jest stary jak świat. W dzisiejszych czasach jednak, w czasach rzeczywistości cyfrowej, brakuje już po prostu przestrzeni, którą można by podbić i skolonizować. Jedyne, co pozostało do skolonizowania, to ludzka uwaga, ale i ten teren powoli się wyczerpuje, bo nasze umysły są już skrajnie zdestabilizowane. Wydaje mi się więc, że kapitalizm oparty na wzroście po prostu dotarł do swoich granic. Wirtualny wzrost ma bardzo konkretne skutki w realnym świecie. Ktoś musi wydobywać w krajach Trzeciego Świata wszystkie te drogocenne substancje potrzebne do produkcji najnowocześniejszej elektroniki. Ktoś także będzie ponosił koszty gigantycznego zanieczyszczenia, które powoduje ta produkcja. Na przykład iPhone jest niewątpliwie pięknym urządzeniem, ale kiedy pomyślisz o tej masie problemów, które się w nim skupiają…

Nie popadasz przypadkiem w idealizm? Piszesz, że ten kraj­obraz ekonomiczny jest także efektem naszej zbiorowej woli, naszych wspólnych decyzji, dlatego trzeba się po prostu umówić, że wzrost nie stanowi od dzisiaj naszego głównego celu. To naprawdę takie proste?

Od wieków mamy rozmaite dobra wspólne, z których korzystają wszyscy członkowie społeczeństwa. Fakt, że o te dobra wspólne dbamy i że udaje się nam zachować ich bogactwo oraz różnorodność, bierze się nie tylko z naszego dobrego serca czy bezinteresownego altruizmu, lecz także z ogólnej korzyści, jaką z nich czerpiemy. Myślę, że najbardziej idealistyczne w tym wszystkim jest moje szczere przekonanie, że jako ludzkość mamy szansę przetrwać jeszcze przez kolejne stulecia. A zarazem bardzo mi przykro, że coś takiego uchodzi za idealizm (śmiech).

Niemniej jeśli naprawdę mamy przetrwać, musimy dystrybuować dobra wspólne na bieżąco, a nie dokonywać redystrybucji już po fakcie. Ludzie mają w sobie potencjał do tworzenia wartości i nie powinniśmy im tego zabraniać. Dlatego całkiem realna wydaje mi się sytuacja, kiedy pracownicy jakiejś firmy stają się zarazem jej właścicielami. Może się to niektórym kojarzyć z ideą kibucu albo z komunizmem, ale w istocie jest to jak najbardziej realistyczny pomysł. Takie firmy już istnieją i radzą sobie całkiem nieźle. Kadra kierownicza odgrywa w nich rolę usługową względem pracowników-właścicieli. Adam Smith – ojciec współczesnego kapitalizmu – od początku uważał, że rynek będzie funkcjonował pomyślnie tylko wtedy, kiedy będą nim rządziły określone reguły, przeciwdziałające m.in. tworzeniu się monopoli. Tymczasem dzisiejsze reguły sprzyjają wielkim korporacjom. Bo to one de facto rządzą, one są właścicielami rządów, ich lobbyści piszą dzisiaj ustawy.

Niektórym ludziom wydaje się, że wszystko załatwiłby totalnie wolny rynek. Wówczas on sam regulowałby takie sytuacje, o których wspominasz.


Wolny rynek podlega niesłychanej mitologizacji. Idee Friedricha von Hayeka – XX-wiecznego filozofa i ekonomisty, wielkiego piewcy liberalizmu gospodarczego – w interpretacji Margaret Thatcher to przecież czysta mitologia. Ostatecznie jednak sposób, w jaki regulujemy potencjalnie niebezpieczne aspekty rynku, odbywa się w bliskich relacjach międzyludzkich. Dlatego tak ważne jest funkcjonowanie rynków lokalnych. Jeśli kupujesz chleb u kogoś, kogo znasz i kogo znają wszyscy w okolicy, jest to znacznie lepsza forma kontroli jakości niż wszelkie rządowe rozporządzenia. Podobnie kiedy moje dzieci bawią się z twoimi dziećmi – obaj staramy się wtedy o to, żeby nasze relacje były dobre.

Chciałbym poruszyć jeszcze kwestię postprawdy, która ma przecież sporo wspólnego z cyfrową rewolucją. Internet tworzy środowisko, w którym wszystkie opinie są właściwie równoważne…

Nie przesadzaj. Najczęściej nie są równoważne, bo trolle radzą sobie znacznie lepiej niż ludzie, którzy przekazują informacje rzetelne i sprawdzone (śmiech).

Zgoda. Ale zwróć uwagę, że to jest w istocie ideał postmodernizmu – równorzędność narracji, odejście od kategorii prawdy, która jawiła się postmodernistom przede wszystkim jako narzędzie opresji. Tymczasem okazuje się dzisiaj, że rezygnacja z tego oldskulowego realizmu, z jego pojęciami prawdy i fałszu, prowadzi wprost do sytuacji, w której dominują nie ci, którzy mają więcej racji – bo żadna racja nie istnieje – tylko ci, którzy mają więcej siły.

Amerykańska medioznawczyni danah boyd [życzy sobie, by jej imię i nazwisko pisać małymi literami – przyp. red.], z którą najczęściej się nie zgadzam, bo ma w moim przekonaniu tendencję do nadmiernego usprawiedliwiania wielkich korporacji, niedługo po wyborze Trumpa napisała świetny artykuł – postawiła w nim tezę, że wszystkiemu winna jest edukacja medialna. Skoro bowiem uczymy młodych ludzi, że powinni kwestionować to, co widzą na ekranie telewizora, zaczynają oni kwestionować dosłownie wszystko. Myślę, że chodzi tu raczej o niedostatek dobrej edukacji medialnej, a nie o edukację medialną w ogóle. Jeśli odebrałeś dobrą edukację, powinieneś umieć rozróżnić między Rushem Limbaughem a Rachel Maddow, bo reprezentują oni dwa zasadniczo odmienne podejścia do rzetelności, faktów i prawdy. Powinieneś też wiedzieć, że tzw. fakty alternatywne nie są żadnymi faktami, tylko zwykłym fałszem. W pewnym sensie danah boyd ma jednak rację. Połączenie postmodernizmu i nowoczesnych technologii informacyjnych prowadzi do tego samego, do czego prowadzi puszczony na żywioł kapitalizm. Czyli do całkowitego wypaczenia wyjściowej idei.

I zwycięża ten, kto lepiej potrafi obsługiwać określone emocje?

Tak. Ale rzecz także w tym, że – do pewnego stopnia – Trump ma rację. Hillary Clinton jest częścią dziedzictwa amerykańskiego imperializmu, dominacji realizowanej za pomocą rynku i broni. Do pewnego stopnia rację ma również Władimir Putin, kiedy krytykuje amerykańską hegemonię. Nie wydaje mi się, że Stany robią rzeczy choćby w minimalnym stopniu porównywalne z tym, co robi Rosja. Nie dosypujemy nikomu do jedzenia substancji radioaktywnych, ale i tak skutkami naszych działań są często śmierć i zniszczenie. To realne problemy, które dotykają konkretnych ludzi. Kiedy słyszą oni jednostronny przekaz, w którym wszystkie negatywne aspekty ulegają totalnemu wybieleniu, kompletnie tracą zaufanie do polityków, którzy ten przekaz formułują. I na scenę wkraczają populiści.

Ruchy populistyczne starają się zatrzymać albo raczej odwrócić większość procesów kulturowych, które przyniosła ze sobą globalizacja: równouprawnienie płci, prawa mniejszości seksualnych, liberalizm światopoglądowy. To tylko reakcja na liberalną demokrację czy wyraz jakichś głębszych trendów cywilizacyjnych?

Legalizacja marihuany czy małżeństw jednopłciowych jest częściowym kompromisem w kulturze, w której wszyscy tak czy inaczej jesteśmy nieustannie inwigilowani. Jeśli bowiem przez 24 godziny na dobę podlegamy nadzorowi – a de facto tak właśnie się dzieje albo już za chwilę tak się stanie – to znaczna część rzeczy, które robimy, i znaczna część stylów życia, które wybieramy, musi być legalna. Stoi za tym czysta pragmatyka, bo w innym przypadku prostą drogą zmierzalibyśmy do totalitaryzmu. Kiedyś perspektywa nieustannego nadzoru wydawała mi się bardzo niepokojąca, bo nie chciałem, żeby jakieś służby mundurowe dowiedziały się, że czasami palę trawkę. Chyba nic bardziej nielegalnego w życiu nie zrobiłem (śmiech).

Dziś możesz być gejem, możesz być osobą transgenderową. W ogóle różne zachowania, które kiedyś były niedozwolone, stały się legalne i dostępne. Społeczeństwo mówi ci zatem: OK, możesz robić to czy tamto, masz prawo chodzić do łóżka, z kim chcesz, i palić sobie marihuanę, kiedy przyjdzie ci na to ochota. Czy wobec tego możemy obserwować każdy twój ruch? A ty odpowiadasz: tak, nie ma sprawy, skoro nie zamierzacie już aresztować mnie za te wszystkie rzeczy (śmiech). Rzecz w tym, że to jest naprawdę dziwaczna wymiana. Na te poszczególne kompromisy można oczywiście patrzeć jak na przejaw społecznej dojrzałości. Ale także jak na wyraz czegoś głębszego, a mianowicie niezdolności do znoszenia ambiwalencji. Zwróć uwagę na ten jednoznaczny ton Trumpa: gdzie są Stany, a gdzie Meksyk? Gdzie przebiega dokładna granica? Skąd jesteś? Określ się dokładnie! Można palić trawkę czy nie? Wolno mi coś zrobić czy nie wolno? I tak dalej. To dotyczy właśnie sfery publicznej. Zarazem na styku prywatnego i publicznego pojawiają się rozmaite praktyki łagodzące. Nie wolno na przykład pić alkoholu w miejscach publicznych, ale kiedy schowasz butelkę do nieprzejrzystej torebki, możesz pić do woli, bo policja musi mieć nakaz, żeby cię przeszukać.

Hipokryzja?

Dwuznaczność. Choć oczywiście hipokryzja jest wszędzie, jest zasadą, wedle której funkcjonuje znaczna część naszej kultury. Kochamy zwierzęta, ale je zjadamy. Głosimy pokój, ale rozkręcamy kolejne wojny.

No ale tak jak powiedziałeś, Trump z tą hipokryzją chce skończyć. Nazywa rzeczy po imieniu, nie owija w bawełnę. Może to jest też tajemnica jego popularności – ludzie byli już zmęczeni podwójnością i oto ktoś otwarcie z tym walczy.

No jasne. Biję żonę, bo mnie zdenerwowała. Ona nie może zbić mnie, bo jestem silniejszy. Dość hipokryzji, nie udawajmy, że jest inaczej (śmiech). Problem polega na tym, że kultura i cywilizacja są produktem procesu negocjacji, w wyniku którego decydujemy się przestrzegać pewnych wspólnych norm i ograniczeń. Nawet jeśli zdajemy sobie sprawę, że nie będziemy w stanie zabezpieczyć i wyegzekwować ich 100-procentowego przestrzegania. Negocjujemy więc pomiędzy ludzkimi instynktami z jednej strony a wzniosłymi celami z drugiej.

Do tego służy państwo.

Właśnie. Żebyśmy zachowywali się w taki sposób, jaki wydaje się nam właściwy, a nie taki, jak nam podpowiadają nasze odruchy. Gdyby nikt nie popełniał przestępstw, prawo, które ich zakazuje, byłoby niepotrzebne. W retoryce, o której wspomniałeś, głosi się pochwałę człowieka takim, jaki jest. A wszystkie ograniczenia, które nakłada na niego kultura, są określane mianem komunizmu albo politycznej poprawności. I w Stanach Zjednoczonych, i w Europie – gdzie taka retoryka zdobywa popularność – mamy teraz akcję ujawniającą przypadki molestowania seksualnego i rozmaitych nadużyć na tym tle. Dotyczy to wszystkich – gejów, heteryków, starych, młodych. Wiem, że jakaś część Amerykanów patrzy na to ze zdziwieniem i przerażeniem. Myślą: jak to, czyli już nie będę mógł po swojemu podrywać dziewczyn? A w ogóle jeśli już nie wolno poklepać kelnerki po pośladkach, to dlaczego one noszą takie krótkie spódniczki? Przecież to hipokryzja! Czytałem kiedyś esej Simóna Bolívara. Wykazywał on, że rdzenne społeczności Ameryki Południowej są jak dzieci, które potrzebują dorosłego ojca, i dyktator, represyjny władca z przyjemnością im to zapewni. Abstrahując od kulturowej wyższości, jaką ten człowiek odczuwał, obawiam się, że w czasach gwałtownej, błyskawicznej zmiany, w których wszyscy żyjemy, możemy odczuwać rodzaj dziecięcego pomieszania i pragnienia, żeby ktoś przyszedł i okiełznał za nas świat. Nawet jeśli ten ktoś będzie srogi i niedobry.

Żeby nam zredukował niejednoznaczności.

Tak. Ale Trump jest do tego ostatnią osobą. Jak już wspomniałem, to ekran projekcyjny. Każdy może rozumieć jego niespójne zachowania i wypowiedzi tak, jak chce. Nie sądzę zresztą, by on sam był świadomy, że Rosjanie majstrowali przy tych wyborach. Słuchaj, ten gość nie wiedział, że Puerto Rico jest częścią USA, więc o czym my mówimy (śmiech). Z drugiej strony, nie wydaje mi się, żeby nawet Rosjanie przewidywali, że to zajdzie aż tak daleko i że Trump faktycznie tym prezydentem zostanie. Nie sądzę również, by Osama bin Laden rzeczywiście sądził, że obie wieże World Trade Center zostaną zniszczone, a wskutek tego Ameryka pójdzie na wojnę z zupełnie innym państwem. Ale nie jestem politykiem i tak naprawdę się na tym nie znam. Mogę zrozumieć, w jaki sposób środowisko medialne oddziałuje na specyficzne zachowania i mentalność, sprawiając na przykład, że zaczynamy myśleć coraz częściej w kategoriach skoncentrowanych na dzieleniu i oddzielaniu. To jest moje, a to twoje, mój naród kontra twój naród.

Wydaje się, że to sposób myślenia kompletnie przeciwny wszystkiemu, z czym kojarzymy Internet. Sieć wydaje się właśnie przestrzenią, w której wszelkie tradycyjne granice i podziały zanikają i w której panuje coś na kształt wielkiej, pluralistycznej cyfrowej wspólnoty. A przynajmniej jeszcze do niedawna tak się nam wydawało.

Owszem, wydawało się nam, że Internet będzie zjawiskiem globalnym i wspierającym globalizację. I oczywiście do pewnego stopnia tak jest. Ale w istocie Internet okazał się w przeważającej mierze narzędziem lokalnym i – paradoksalnie – wspierającym procesy lokalne. Pomyłka wzięła się z przeniesienia rozmaitych diagnoz dotyczących telewizji na Internet. Tymczasem nie ma tutaj prostych analogii, to są dwa zupełnie różne światy. Telewizja, oparta na systemie satelitarnym oplatającym cały świat, pozwalała na przykład wszystkim w tym samym momencie obserwować, jak upada mur berliński. Internet w ten sposób nie działa. Ma strukturę fraktalną. Informacje są udostępniane, przekazywane, ludzie dodają swoje komentarze. W zależności od położenia, które zajmujesz w sieci, dotrą do ciebie dane przetworzone w sposób zupełnie inny niż dane, które otrzymał w tym samym czasie twój sąsiad. To wszystko oddziałuje na indywidualną i zbiorową pamięć, która jest z kolei istotnym źródłem poczucia tożsamości. Dzisiaj żyjemy w świecie wielu pamięci i wielu historii. Każdy stara się opowiadać własną, a rzeczywistość cyfrowa sprzyja izolacji i zamknięciu, bo ogranicza do minimum konfrontację z innymi wariantami tej samej opowieści. Powoduje więc umacnianie się tych narracji wewnątrz tzw. baniek informacyjnych.

Cyberii, Twojej pierwszej książce, która ukazała się 25 lat temu, pisałeś o Internecie jako o idei mającej źródła w kontrkulturze i psychodelii. Pokazywałeś, że daje on możliwość zrealizowania rozmaitych wizji duchowych obecnych w gnozie czy religiach Wschodu.

Postrzegałem wtedy przyszłość w zupełnie innych barwach, byłem przekonany, że rozwój sieci pójdzie w kierunku zdecydowanie bardziej humanistycznych wartości. Wydawało mi się, że za pośrednictwem Internetu stworzymy coś w rodzaju zbiorowego organizmu mającego uniwersalną świadomość. Próbowaliśmy wówczas negocjować jakąś nową postać kulturowej i społecznej prywatności, w której udałoby się zachować wszystkie korzyści wynikające z indywidualnej wolności, a zarazem zyskać nowe, płynące z uczestnictwa w jakiejś wszechobejmującej uniwersalnej strukturze. Że te dwie sfery w żaden sposób się nie wykluczają. To była wizja przypominająca fantazje Nikołaja Fiodorowa i rosyjskich kosmistów – pozostawiamy ciało za sobą, zatapiamy się w uniwersalnym, powszechnym, technologicznym umyśle. Dzisiaj coś takiego wydaje mi się raczej niebezpieczne. Bo ostatecznie człowiek składa się i z ciała, i z umysłu. I wszystko wskazuje na to, że jedno bez drugiego nie istnieje.

Ale dlaczego właściwie Internet nie stał się przestrzenią, w której da się w sposób bezpieczny zdobywać rzetelną, sprawdzoną wiedzę?

Rozczarowanie, które słyszę w twoim głosie, bierze się z zasadniczej pomyłki. Wciąż traktujemy największą na świecie platformę hand­lowo-reklamową tak, jakby była największą na świecie platformą informacyjną. Tak, jakby była właśnie tym gigantycznym źródłem bezinteresownej wiedzy. To się nie może dobrze skończyć (śmiech). Funkcja informacyjna i funkcja reklamowa to dwie kompletnie różne rzeczy. Przestrzeń poszukiwania i wymiany informacji zamieniliśmy w wielki rynek, w sferę realizowania usług komercyjnych. Pojawiły się reklamy, a sferę wirtualną zaczęto traktować jako teren biznesowej kolonizacji. Czy wiesz, że pierwotną wersję Internetu wojsko próbowało sprzedać korporacji AT&T, ale oni nie byli tym zainteresowani, bo stwierdzili, że nie da się zarobić na tym ani grosza (śmiech)? Więc postanowili to po prostu otworzyć. Po jakimś czasie pojawił się pierwszy spam. A reszta jest historią.

Zresztą weźmy przykład Google’a. Na początku ich podstawową regułą, w przeciwieństwie do praktyk stosowanych przez Yahoo, był brak reklam. Taka była idea: nie dać się skorumpować. Teraz Google to klasyczna platforma reklamowa. Podobnie jak Facebook. Niestety, podporządkowanie wszystkich treści regułom ekonomii uwagi – polegającej na tym, że ludzka uwaga jest naczelnym dobrem, o które toczy się rynkowa rywalizacja – kompletnie zniszczyło społeczny wymiar Internetu. Dodajmy, że oczywiście rozwój technologiczny sam w sobie podporządkowany jest tej właśnie logice, a nie na przykład dążeniu do lepszej edukacji albo promowaniu ludzkiej kreatywności. Nikogo to już nie obchodzi. No, może tylko takich niedobitków jak my (śmiech).

Nie winię oczywiście technologii. Po prostu wszystko, co się w tej sferze dzieje, opiera się na przestarzałym systemie rodem z kapitalizmu ery przedcyfrowej. A dzisiejsze korporacje są na wyciągnięcie ręki, możemy funkcjonować w ich wirtualnych przestrzeniach, mieszkać z nimi, spędzać z nimi czas i wchodzić w interakcje. Są wszechogarniające, anektują każdy centymetr naszego życia i naszych umysłów.

A do tego chcą ciągle rosnąć i rosnąć…

I wysysać z nas wartości. Albo raczej: siłę życiową. Dlatego pisząc o tych sprawach, używam często metaforyki rodem z różnych tradycji duchowych. Ona się do tego świetnie nadaje. W ogóle im dłużej żyję, tym bardziej staję się zwolennikiem Platona. Jestem pewien, że istnieją substancjalne, obiektywne wartości. Celem edukacji jest zdobywanie wiedzy dla samej wiedzy, a nie funkcjonowanie na rynku. Dzisiaj jednak przeważają zdecydowanie wartości pragmatyczne. Wszystko działa zgodnie z zasadą maksymalizacji zysku. Dlatego jeśli nie chcesz, by to wszystko cię totalnie wchłonęło, musisz prędzej czy później zadać sobie pytanie: kim jestem? Istotą ludzką czy pracownikiem? Osobą czy dostarczycielem dóbr dla wielkich korporacji? Tu wciąż jeszcze – jestem przekonany – mamy jakieś pole manewru. Korzystajmy więc z niego, póki jeszcze można. 

Douglas Rushkoff, zdjęcie: Paul May/FRONT (CC BY 2.0)
Douglas Rushkoff, zdjęcie: Paul May/FRONT (CC BY 2.0)

Czytaj również:

Zespół stresu porozbiorowego
i
Rejtan (1866) Jan Matejko, zbiory Muzeum Narodowego w Warszawie (źródło: Wikimedia Commons)
Wiedza i niewiedza

Zespół stresu porozbiorowego

Mikołaj Gliński

W stulecie odzyskania niepodległości przyglądamy się dziwnym Polaków relacjom z wolnością. W pierwszym odcinku stawiamy pytanie: czy dla ojczyzny można oszaleć? Otóż w historii Polski nieraz się to zdarzało. Lista chorób psychicznych o patriotycznym rodowodzie wystarczyłaby na obdarowanie kilku narodów.

Podobno kładł się w ciemnym pokoju i nie pozwalał, aby z oczu i twarzy spędzano mu siadające muchy. Leżał tak długie godziny w milczeniu i bezruchu ze wzrokiem utkwionym w jeden punkt. Kiedy indziej zdawało mu się, że widzi latawce na niebie – rozmawia z nimi, goni je i pod sąd na sejm odsyła. Innym razem – że rosną mu skrzydła. Wtedy uciekał przed opiekunami do ogrodu lub na okoliczne pola i wyobrażał sobie, że odlatuje w dal. 

Czytaj dalej