Nocny plac zabaw
i
zdjęcie: Annie Spratt/Unsplash
Marzenia o lepszym świecie

Nocny plac zabaw

Anna Rembowska
Czyta się 7 minut

Zegarki znów cofnięto o godzinę. Ale dzieciom nie ubywa na żywotności. Gdy wyszliśmy z przedszkola „pierwszego dnia ciemności”, mój syn dalej chciał się bawić. Byłam zmęczona i sceptyczna wobec jego pragnienia wycieczki, zwłaszcza że dla mnie, tak jak dla wielu dorosłych, ciemność jest impulsem do powrotu do domu, przygotowywania kakao, zupy, grzanek z serem i ukrywania się pod kocem w świetle lampy. Jednak jego usilne prośby sprawiły, że przemogłam swoją niechęć, by właśnie teraz pokonać połowę miasta – wybraliśmy się do jednego z naszych ulubionych warszawskich parków, gdzie na placu zabaw, w piaskownicy zainstalowane są dwie koparki, w których dzieci mogą poczuć się jak w prawdziwym pojeździe budowlanym.

W alejkach paliły się latarnie, w oddali majaczyły światła miasta, iluminacje pałacu Krasińskich i gmachu Sądu Najwyższego, jednak sam plac zabaw tonął w ciemnościach. Mój syn, co mnie zaskoczyło, wsiąkł w tę ciemność jak w masło. Na placu zabaw i w parku nie było już prawie nikogo. Ciemne sylwetki drzew, lekka mgła, chłód – to nie były przeszkody w zabawie ani nic, czego można byłoby się przestraszyć. Przesiadałam się z jednej ławki na drugą, patrząc, jak on oddala się ode mnie i wraca, huśtałam go na huśtawce, kopałam piach na koparce. Nagle pojawiła się trójka francuskojęzycznych dzieci. Mój syn pobiegł do nich, a ja, siedząc na nieruchomej karuzeli, przez następną godzinę, w oszołomieniu i zachwycie, patrzyłam, jak nie zważając na mnie, bawi się z nimi w ciemnym parku. Siedziałam, oślepiona łzami, które napływały mi do oczu, rozumiejąc, że on przeżywa właśnie przygody i emocje, do których ja nie mam już dostępu. A jednak, mimo że za dużo wiem, za dużo widziałam, za bardzo zmęczyłam się już, by być tam z nim i z tymi dziećmi, by móc odczuwać to samo, co one, mój zachwyt przygodą, którą przeżywają, ciemnością i światłami, porozumieniem ponad słowami i magią tego wieczoru jest tak samo silny, jak gdyby dziecko, które jest we mnie, obrośnięte grubą korą dorosłości, słyszało wciąż mocne bicie swojego serca.

Kiedy urodził się mój syn, odkryłam coś, czego się nie spodziewałam. Mimo ogromnego, nieludzkiego wręcz zmęczenia pierwszym rokiem rodzicielstwa czułam od samego początku niezwykłą rzecz: miałam wrażenie, jakbym wszystko, co daję mojemu dziecku, dawała samej sobie. Wiele teorii psychologicznych mówi, że to, czego brakowało nam w dzieciństwie, czego nie dostaliśmy od rodziców i opiekunów, może być brakiem naznaczającym całe nasze życie, wciąż otwartą raną, bo w dorosłości już tych potrzeb nie zaspokoimy. Uważam, że to nie zawsze i nie do końca prawda. Istnieją techniki terapeutyczne, jak choćby zdobywająca w Polsce w ostatnich latach popularność terapia schematu, pozwalające doświadczyć retrospektywnego zaspokojenia potrzeb, które, gdy byliśmy dziećmi, próżno wołały o uwagę i uszanowanie. Ta moc jest nie tylko w terapeutach, ale też w nas samych. W cudowny sposób, mając dzieci albo obcując z nimi, doświadczamy przebłysków, zachwytów i przeżyć mających moc naprawiania naszego własnego dzieciństwa. Inkrustowania go magią, intensywnością, emocjami i oszołomieniem, nadzieją, ekscytacją i zachwytem światem, które przeżywają nasze własne dzieci. Jadąc z nimi po raz pierwszy na wakacje, możemy poczuć, że wszystko znów jest nowe i nieznane. Ja poczułam to pod gwiazdami na nocnym, pachnącym wilgocią i butwiejącymi listopadowymi liśćmi placu zabaw.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wielu dorosłych, ze mną włącznie, ma w sobie takie, całkiem nieuśpione, dzieci, lecz ta „dziecięcość” jest odwrotnością minoderii, nie ma nic wspólnego z dziecinnością, infantylizmem. Przeciwnie, to „dziecięcość” poważna i pełna dramatycznych pęknięć i przemyśleń, dziecięcość w duchu Kajtusia Czarodzieja, braci Lwie Serce, króla Maciusia Pierwszego. To nie tyle tęsknota za zabawą, beztroską, co za nadzieją, wiarą w przyjazność i dobroć świata, w sprawiedliwość i duchowość, w sens pracy rąk, w tajemnicę istnienia, jego nieodgadnioność, w to, że życie naprawdę ma sens i jest wielką misją. Zanurzam się w tę tęsknotę, raz jeszcze obcując z Panem Kleksem, doktorem Dolittle, z bohaterami baśni Andersena, braci Grimm i Niekończącej się opowieści. Wracam do tego uparcie, „wyłączając” te aspekty dorosłego świata, które mogą przynieść tylko frustrację i rozczarowanie. Nie odwracam się plecami do rzeczywistości, ale decyduję się na takie reakcje na nią, które, choćby w koślawy sposób, podtrzymują z tzw. dziecinnym uporem wiarę w moją, naszą sprawczość. W to, że można walczyć z niesprawiedliwością i złem, że własnymi rękami można świat kształtować i naprawiać, dzień po dniu. I że właśnie to jest życiem: budowanie w mchu domków dla krasnoludków, które po całodziennym marszu mogą potrzebować noclegu, zostawianie jedzenia i wody bezdomnym zwierzętom, zapalanie świeczek zmarłym, własnoręczne uprawianie ogrodu, robienie przetworów i ozdób na choinkę. Nocne zabawy w tajemniczym ogrodzie, wycieczki bez celu, w nieznane, wyprawianie pogrzebów martwym ptaszkom, słuchanie Bacha, filozofowanie i szukanie odpowiedzi na nurtujące nas, trudne pytania… Poszukiwanie sposobu na to, by porozumieć się z innymi, by znaleźć prawdziwych przyjaciół w sąsiedztwie i na kartach książek. By spotkać się z tymi, którzy odchodzą.

Tego wieczoru, w trudny do wyrażenia sposób, przebiegło mi przez głowę całe moje życie. Coraz ciężej mi walczyć ze zmęczeniem, z przychodzącym czasem pragnieniem, by nikt niczego ode mnie nie chciał, bym nie musiała przemieszczać się, mierzyć się z kolejnymi wyzwaniami, z powtarzalnością, nudą. Nigdy jednak nie doszło do tego, bym nie miała z tyłu głowy przebłysku pamięci o tym uczuciu, które zalało mnie na placu zabaw jak rzeka. Poczuciu, że nie zmieniam się, nie jestem wykluczona swoim wiekiem ze świata, w którym na porządku dziennym są tajemnica, żarliwość, zachwyt, magia. To, co często przyprawia nas o zmęczenie, ten niekończący się znój rodzicielstwa, może być czasem wielkim przywilejem. Ja sama nieczęsto doświadczam tych iluminacji, jednak pielęgnuję pamięć o nich i, jeśli tylko pozwala mi na to samopoczucie, staram się być gotowa na kolejne okazje. To jak coroczne czekanie na święta Bożego Narodzenia – samo oczekiwanie często jest bardziej świąteczne i ekscytujące, przepełnione marzeniem i nadzieją, niż wieczór wigilijny, po którym jest już tylko zmywanie, podarty papier po prezentach i plucha za oknem. Jednak czasami zdarza się, że tej nocy spadnie śnieg. I warto na to czekać z drżeniem, tak jak na niespodziewane wizyty w ulotnej i, zdawałoby się, niedostępnej już rzeczywistości, na nocnym placu zabaw.

Gdy dawno już po porze dobranocki wróciliśmy z moim synem do samochodu, okazało się, że stłuczone jest jedno lusterko. Jakoś mnie to nie zmartwiło. Wiem, trzeba będzie je wymienić, ale tafla lustra popękała w taki sposób, że rozszczepia obraz, czyniąc go tajemniczym i o wiele piękniejszym niż realne odbicie rzeczywistości w drugim lusterku – tym po stronie kierowcy. To mi przypomina o tym wieczorze… Wciąż odkładam wykonanie telefonu do mechanika.

Czytaj również:

Rzeczy, które wyrzuciliśmy
i
Liście herbaty, William McGregor Paxton, 1909 r., ze zbiorów The Metropolitan Museum of Art
Wiedza i niewiedza

Rzeczy, które wyrzuciliśmy

Anna Rembowska

Na Facebooku algorytm prezentujący reklamy wybiera dla mnie wciąż strony z meblami w stylu vintage. Oglądam je z przyjemnością, choć do mojego mieszkania nic nowego się już nie zmieści, a nawet gdyby mogło, to nie pasowałoby do moich autorskich przeróbek IKEI – jak choćby pomalowanego ostatnio na kolor fuksji stołu (zmiany koloru z naturalnego bejcowanego drewna na róż nikt ze znajomych nie zauważył – czy to dlatego, że mój dom ewoluuje, ilekroć kupię sobie lub dziecku nowe farby?).

Nie da się ukryć, że branża vintage rośnie w siłę. Widzę to ostatnio choćby po prezentowanych mi – również przez Facebook – ofertach pracy zamieszczanych w dużej ilości przez portale zajmujące się katalogowaniem i sprzedażą „dóbr z przeszłością”. Sąsiedzi z dzielnicy na specjalnej stronie zamieszczają ogłoszenia o sprzedaży swoich starych rzeczy. Sprzedaje się wszystko: czy to stare maszyny do pisania, stroje, czy sprzęty domowe – i to wcale nie modernistyczne cacka, lecz meblościanki i regały z lat 70. i 80., które jeszcze niedawno każdy z nas najchętniej z pogardą wyrzuciłby na śmietnik. Ale wystarczyło niespełna 40 lat, żebyśmy zaczęli na powrót lgnąć do tego (obiektywnie) szkaradzieństwa. Dlaczego? Czy vintage to rzeczywiście trend, czy coś więcej, coś znacznie istotniejszego, co wykracza daleko poza upodobania estetyczne, szacunek dla kultury i tradycji materialnej, potrzebę zrównoważonego rozwoju przez recykling?

Czytaj dalej