Moda w piekle
i
Auschwitz-Birkenau, zdjęcie: Simone Onofri/Flick (CC BY 2.0)
Przemyślenia

Moda w piekle

Rozmowa z Karoliną Sulej
Robert Rient
Czyta się 17 minut

Moda w potocznym postrzeganiu jest ekscesem czasu pokoju i dobrobytu. Ale to, w jaki sposób się ubieramy, jest najbliższym nam, codziennym przeżywaniem kultury i budowaniem siebie. I w tym najstraszliwszym czasie, w najstraszliwszych miejscach, jakie ludzie wymyślili, widać to bardzo wyraźnie – mówi Karolina Sulej, autorka książki „Rzeczy osobiste. Opowieści o ubraniach w obozach koncentracyjnych i zagłady”. Rozmawiał Robert Rient

Robert Rient: Kim jest zugang?

Karolina Sulej: „Zugang” po niemiecku znaczy dojście, dostęp, przystępowanie. Spolszczając ten niemiecki rzeczownik, zugangami w gwarze obozowej nazywano wkraczających na teren obozu po raz pierwszy, nowicjuszy tego doświadczenia. Ich status jest niejasny – już nie są wolnymi ludźmi, ale jeszcze nie są więźniami, wciąż jeszcze myślą według reguł świata poza obozem, nie mogą uwierzyć w to, co widzą. Zugang to postać graniczna, nowoprzybyły, który albo zostaje przedmiotem działań, które mają pozbawić go życia, albo musi przejść przez podzielony na etapy proces wcielenia do obozu, przeistoczenia w więźnia, zarówno na poziomie fizyczności, jak i umysłowości.

Osoba czytająca Rzeczy osobiste. Opowieści o ubraniach w obozach koncentracyjnych i zagłady szybko zorientuje się, że narracja prowadzi drogą, którą pokonywali uwięzieni. Od transportu do krematoriów lub więziennej pryczy. Prowadzisz czytających krok po kroku, to pomaga zrozumieć, ale również budzi grozę. Dlaczego wybrałaś taką formę?

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Zastanawiałam się długo, jak opowiedzieć o doświadczeniu materialności w obozie, żeby czytelnik, który o ubraniach myśli w kontekście czasu pokoju, dobrobytu, kojarzy je z konsumpcją, ekscesem, błahostką, uwierzył w historię, którą chcę snuć. Miałam kilkadziesiąt teczek dokumentów, stosy książek, notatki i nagrania z rozmów z Ocalałymi, za sobą wizyty w działach zbiorów rozmaitych miejsc pamięci. Wiedziałam, że wybranie dla tej książki odpowiedniego tonu będzie najtrudniejsze. Przez lata albo byłam przekonana, że będzie to ton naukowy, jako że moimi badaniami zajmowałam się jako doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej, albo, że musi być to ton reporterski, bo przecież pracowałam jako dziennikarka, pisałam książki non fiction. Dopiero kiedy kilka miesięcy temu rozpakowałam majdan swoich badań w salonie mieszkania Wisławy Szymborskiej, gdzie przebywałam na stypendium, zrozumiałam, że wcale nie muszę tej książki napisać według określonej sztancy, że powinnam najpierw pomyśleć o tym, jak prowadzi mnie opowieść, a dopiero potem, jeśli w ogóle, zacząć myśleć o tym, jaki to gatunek. Śmieje się, że to może zasługa podpowiedzi od Wisi.

Masz potrzebę określić gatunek tej książki?

Moja opowieść, tak jak rozmowy z Ocalałymi, zawsze zaczyna się od pierwszego zetknięcia z obozem i kończy się, gdy starają się odbudować swoje życie po wojnie. W tym miejscu rozpoczyna się historia pamięci o obozach i władzy nad nią, tego, co wypada mówić, a o czym należy milczeć, co można pokazać, a co schować. Napisałam więc najpierw o przeszłości, przez którą prowadziły mnie świadectwa, wywiady, zbiory, a potem o tym, co teraz, czyli o dzisiejszym stanie wiedzy, obrazie obozu. Prowadzę czytelnika przez kolejne etapy wcielania do lagru, przez jego hierarchie, codzienność, pokazuję oprawców – to monografia przez soczewkę rzeczy, odzieży, cielesności. Starałam się mocno trzymać materialności, unikać patosu, wielosłowia, szukać delikatności, czułości. Wciąż nie wiem, jaki gatunek wybrałam, ale chyba najbliżej prawdy będzie stwierdzenie, że jest to esej historyczny z elementami reportażu.

Moment przydziału odzieży powraca w relacjach tych, którzy ocaleli w kompleksie obozowym Auschwitz-Birkenau – od tego mogło zależeć przetrwanie. „Dla niektórych zugangów, najczęściej kobiet, odzieżowe zabiegi były szokiem zbyt wielkim, żeby się z niego podnieść”. Pisząc o mężczyznach i kobietach, wskazujesz na płciowe różnice w reakcji na przymus nagości. Na czym polegały te różnice?

Kobieta jest kulturowo tą, która jest immanencją – czyli ciałem, byciem. Mężczyzna jest działaniem. Mężczyzna widzi swoje ciało jako narzędzie, nie zakotwicza tam tożsamości, poczucia wartości, godności tak mocno jak kobieta, która jest kulturowo traktowana jako obiekt, jako wygląd, której egzystencja ma się obracać wokół ciała, zabiegów na tym ciele, urody, materialności. Jest też uczona wstydu, zakrywania intymności, poczucia, że obnażone ciało oznacza zbrukanie, a ciało pozbawione rozmaitych kulturowych atrybutów kobiecości jest ciałem upokorzonym, niegodnym. Wiele z uwięzionych kobiet nie oglądało nawet wcześniej swojego negliżu, często po raz pierwszy widzą nagą matkę, córkę. A przyglądają się temu oczy esesmanów, którzy te wystawione na widok publiczny ciała komentują. To jest po prostu gwałt.

A mężczyźni?

U mężczyzn negliż nie ma tej samej symbolicznej, upadlającej siły. Często mają za sobą doświadczenie skoszarowania, nie mają zaimplementowanego kulturowego poczucia wstydu, przekonania, że ich męskość przez naruszenie wyglądu również zostaje naruszona. Kobiety rozebranie odbierają jako głębokie ogołocenie. Szczególnie bolesny – nie tylko fizycznie – jest dla nich zabieg golenia głowy. Kulturowo wiąże się on z upokorzeniem, pozbawieniem prawa do kobiecości. W warunkach wojennych golone były kolaborantki, w tym kolaborantki tak zwane horyzontalne, czyli wchodzące z wrogiem w intymną relację. Utrata włosów odbierana jest więc jako dotkliwa kara. I znów – mężczyźni nad utratą owłosienia najczęściej nie płaczą. Nie lokują tam – a to słowo bardzo na miejscu – swojego wstydu. Tracą autonomię, ale nie są zgwałceni. Tego dystansu nie posiadają jedynie ortodoksyjni Żydzi – dla nich pejsy, broda, to wyraz ich oddania Bogu. Odebranie im włosów traktują jako bluźnierstwo, czują się zbeszczeszczeni.

Wspominasz szminkę Maryli Szperling, z którą przeszła siedem obozów koncentracyjnych, by jej resztki przekazać Muzeum Jad Waszem. Jakie znaczenie w obozie zagłady miała szminka?

Maryli Szperling uratowała życie. Użyła jej do tego, aby zaróżowić sobie policzki przy selekcji. Zauważyła, że na prawo idą tacy, którzy wyglądają najmłodziej i najzdrowiej, i postanowiła, że musi znaleźć się w tej grupie. Zaróżowiła więc sobie twarz tak, żeby nie wyglądać ani na zbyt bladą, ani na zbyt gorączkującą. Przeszła selekcję na rampie i szminkę zatrzymała. Na każdym apelu zostawało jej coraz mniej, ale wystarczyło, choć była to zaledwie resztka na dnie sztyftu.

Czasem szminką, zamiast farbą malowano na odzieży cywilnej krzyże, tak zwane sztrajfy, które miały odzież naznaczyć jako obozową, utrudnić więźniom ucieczkę. Szminka niekiedy potrafiła do życia przywrócić. Nie wiadomo, kto wpadł na ten pomysł – ale pewnego dnia w dopiero co wyzwolonym obozie Bergen Belsen pojawiła się dostawa szminek. Malowały się nawet szpitalne pacjentki. Efekt szminki opisywał w swoim pamiętniku pułkownik Mervin W. Gonin, podkreślając swoje zadziwienie faktem, że tak niepotrzebny jego zdaniem przedmiot okazał się tak niezbędny oswobodzonym kobietom, pisał, że nic nie pomagało ozdrowieńcom jak te pomadki. Opisywał, jak leżały wciąż w prześcieradłach, przeraźliwie chude i chore, ale uśmiechające się czerwonymi ustami. Niekiedy szminka była dla nich ulgą w agonii. Pisze o kobietach, które umierając, ściskały szminkę w dłoni. Była ona jakby antidotum na obozowy tatuaż, symbolem nadziei na powrót kobiecości, piękna.

Ubranie nazywasz pancerzem ochronnym, a odebranie ubrania transformacją z człowieka w więźnia. Na ile ubranie było istotne w obozach zagłady, a na ile stało się symbolem okrucieństwa?

Maria Jezierska napisała w swoich wspomnieniach, cytuję: „Życie w obozie to była też sprawa odzieży. Więcej – przeżycie obozu zależało także i od odzieży”. Wielostronicowe wspomnienia opatrzyła ironicznym podtytułem: „Moda made in Auschwitz”, czyli moda zrobiona w obozie Auschwitz-Birkenau, zrobiona w dużej mierze na skradzionym dobytku uwięzionych. Moda to dla Marii Jezierskiej, podobnie jak dla mnie, sposób posługiwania się ubraniem, jego materialność i jego symbolika. I poprzez tę soczewkę Maria opisuje swoje doświadczenie więźniarki i swoje obserwacje dotyczącego funkcjonowania lagru. Nie pomija tych, którzy w obozie cierpią najdotkliwiej (czyli muzułmanów), ani tych, którzy mają więcej możliwości do organizowania środków do przetrwania. Jej wyczucie i naukowa wrażliwość, podobna do tej u częściej obecnej w popularnej pamięci Anny Pawełczyńskiej, prowadziły i moje badania. Czułam, jakby spoczywające przez lata w archiwum nieczytanie wspomnienia Marii dawały mi przyzwolenie, żeby szukać i pisać dalej. I mój chyba najważniejszy wniosek po skończeniu książki brzmi – ubraniem w lagrze można było zarówno zniszczyć, jak i uratować ludzkie życie. Zniszczyć – bo pasiak czy znaczona odzież cywilna miała na celu pozbawić człowieka jednostkowości, godności i sprawczości. Natomiast ubrania oprawców podkreślały władzę nad więźniami, pozór nadludzkiego statusu i nietykalność. Uratować – bo nawet niewielkie ingerencje w ten kostium destrukcji – nawet wstążeczką, loczkiem pod chustką, doszytą kieszonką dodawały niepojętej siły, by żyć. Nawet pozorne, symboliczne czynności związane z ubraniem czy dbaniem o siebie pomagały – prasowanie chustki własnym ciałem w nocy, mycie się w śniegu.

Jakie znaczenie miało pierwsze powojenne ubranie?

Często mówią o nim kobiety, które przeżyły obozy. A obozowe ubranie, w którym wyszły, często wciąż mają w szafach – trzymają jako dowód zbrodni, ale też z sentymentu, że wystarczyło, aby je ochronić. Moda ma wielką moc dawania i odbierania władzy. Jeden z więźniów opowiadał, jak udało mu się zdobyć zużytą koszulę esesmana, którą zaczął nosić pod pasiakiem i od tej pory przestał być poniewierany przez kapo. Jedna więźniarka zapytana po wojnie o to, jak zemściłaby się na swoich oprawcach, powiedziała, że przede wszystkim ubrałaby ich w śmierdzące szmaty, a sama stałaby nad nimi w eleganckim kostiumie, uszminkowana, paląca papierosa.

Te różnorakie obozowe doświadczenia zostały jednak w powojennej narracji bardzo zredukowane lub uśrednione, choć było ich pełno we wspomnieniach. Przykrył je pasiak jako relikwia, ikona, silny symbol cierpienia, znak graficzny horroru, oglądany jednak bez zrozumienia jego natury. Tymczasem nie było dwóch takich samych pasiaków, tak jak nie było dwóch takich samych obozów, a i te obozy wciąż się zmieniały – wszystko to widać w historii obozowej odzieży. Opowiadanie o ubraniu w obozach przez lata nie miało miejsca nie dlatego, że temat nie istniał, czy nie był ważny, ale z powodu pozycji ubrania w dzisiejszej kulturze.

Otóż właśnie. Dla wielu moda jest kaprysem, fanaberią uprzywilejowanych. Dla innych ignorowanie mody przynosi wewnętrzne poczucie chluby. Przemysł modowy wiąże się z wyzyskiem ludzi, zwierząt, niszczeniem środowiska naturalnego. Czym moda jest dla Ciebie?

Tak, moda w potocznym postrzeganiu jest ekscesem czasu pokoju i dobrobytu. Tymczasem to, w jaki sposób się ubieramy, dbamy o nasze ciała, jest najbliższym nam, codziennym przeżywaniem kultury i budowaniem siebie. I w tym najstraszliwszym czasie, w najstraszliwszych miejscach, jakie ludzie wymyślili dla innych ludzi, widać to bardzo wyraźnie. Bardzo się więc mylimy. Tak jak uważamy ubranie za nieistotne, tak jest ono podstawowe. Trzeba naszą piramidę postrzegania obrócić o 180 stopni.

Jestem kulturoznawczynią, nie mam tytułu antropolożki mody, ale tak lubię nazywać to, co z nią robię – antropologią, czyli szukaniem, jak za pomocą języka mody mogę opisać ludzką kondycję, nasze społeczne uwarunkowania, płeć kulturową, codzienne rytuały. Moda to dla mnie jeden z bardziej złożonych obszarów ludzkiej działalności. To jednocześnie część gospodarki, sztuki, codzienna praktyka, obszar tworzenia tożsamości, persony, negocjowania relacji, a też coś szalenie osobistego, intymnego, materialność, której pozwalamy przebywać najbliżej ciała.

A przemysł mody?

To sfera, która mnie interesuje w zakresie zmian, jakie są potrzebne, żeby dzisiejszą modę dostroić do jej humanistycznych funkcji, przywrócić ją człowiekowi. Teraz jest odczłowieczona, stała się flagowym przemysłem kapitalizmu, który formatuje i uniformizuje ludzi. Teraz moda niszczy. Ale może ratować – tylko trzeba zmienić sposób, w jaki się o niej mówi, do czego się jej używa, gdzie się ją zauważa. Musi przestać oznaczać rzeczy do kupowania, a stać się historią, którą opowiadamy sobie nawzajem o tym, kim jesteśmy, kim chcemy być. Patrzę na queerowe dzieciaki bawiące się na Paradzie Równości, na matki wybierające sobie koszule porodowe, na wymiany ubrań między znajomymi, na stroje afrykańskich sapeurów, na peruwiańskie cholitas, na babcie w chustach na Podlasiu, na seniorki wystrojone do kościoła – tym jest dla mnie moda. To ludzie w ubraniach, a nie żadna branża. Parafrazując znany tekst piosenki Morrisseya, mam dosyć ubrań, które nie mówią nic o naszym życiu, a chcą je sformatować pod odgórne trendy czy rozmiary.

Pamiętam Twoje wystąpienie na TEDxie sprzed ośmiu lat pod tytułem „Moda na sezon w piekle”. Co doprowadziło Cię do momentu, w którym połączyłaś, czy raczej zainteresowałaś się modą w obozach zagłady?

Miałam szczęście działać w Zespole do Badań nad Modą w Instytucie Kultury Polskiej UW pod kierownictwem dr hab. Justyny Jaworskiej. Obecnie jestem członkinią Zespołu Badań Pamięci o Zagładzie pod kierunkiem dr hab. Justyny Kowalskiej-Leder. Od lat pracuję jako dziennikarka i reporterka i interesuje mnie w szczególności ubiór, płeć kulturowa i antropologia codzienności. Ta książka to owoc pracy nad połączeniem tych trzech obszarów. Zaczęło się jednak – jak to często bywa – od przypadkowego odkrycia. Będąc na badaniach w Żydowskim Instytucie Historycznym, znalazłam w Gazecie Żydowskiej rubrykę „Poradnik dla Gospodyń”, a w niej rady, jak „gotować z niczego”, ale też jak szyć na marniejących zasobach, przyozdabiać chodaki, zrobić płaszcz z koca itp. To odkrycie doprowadziło mnie do pracy magisterskiej o roli ubrań w getcie warszawskim pisanej na podstawie wspomnień – szczególnie młodych dziewczyn – oraz zdjęć i zbiorów.

W książce przedstawiasz świadectwa, opowieści o biustonoszu uszytym z podszycia męskiej kurtki, żółtych kołach namalowanych na kolanach spodni. Tysiące szczegółów, detali, które stają się pretekstem do opowieści o wolności?

O władzy i podległości. O tęsknocie za pięknem. O strategiach ucisku i taktykach buntu. O sile ubrania, sile mody, która potrafi człowieka wywyższyć i zdegradować. O płci – o tym, czym jest kobiecość i męskość, do czego są nam potrzebne, jak się je buduje. O sile codziennych rytuałów. O tym, co znaczy wyświechtany zwrot o byciu sobą. To z tam i wtedy. A z tu i teraz – jest też o tym, jak działa pamięć, o tym, że warto dać głos przedmiotom, nie dzielić ich na lepsze i gorsze. O tym, jak pewne elementy garderoby czy wzory tkanin od wieków krążą w kulturze, jak fonemy czy morfemy, i decydują o tym, jak można człowieka stygmatyzować czy dodawać mu prestiżu.

Jaka historia i opowieść zawarta jest w pionowych pasach?

Historia pasów jako wzoru na ubraniu zaczyna się jeszcze w średniowieczu i wszystkich, których interesuje ta niesamowita opowieść, odsyłam do niewielkiej, ale przeciekawej książki Michela Pastoureau pt. Diabelska materia. W chrześcijańskiej Europie wieków średnich paski mieli nosić najczęściej heretycy, błaźni, kuglarze, trędowaci, kaci, osoby zajmujące się prostytucją. Były to jednak paski poziomie, przecinające człowieka jak miecz. Paski pionowe zamykają człowieka za kratami, chcą go izolować i prostować. Rodzą się wraz z narodzinami nowoczesnego więzienia i koncepcji panoptyczych. Stają się znakiem społecznej segregacji, naznaczają tego, kto je nosi, i sprawiają, że symbolicznie i zupełnie realnie widać go wyraźniej. Jednocześnie rozwijają się też paski opiekuńcze, które towarzyszą nam przy odpoczynku w naturze, pokrywają szlafroki, pościele. To paski bariery, filtry, zatrzymujące brud i zarazki świata. Trzecia Rzesza sięgnęła do filozofii pasiastości świadomie lub wiedziona intuicją. Pasiaste tkaniny, w które ubrała więźniów, są piętnujące, ale jednocześnie przewrotnie higieniczne. Ich rola miała polegać na ochronie czystych Aryjczyków przed brudem ciał uwięzionych. O tej obsesji czystości, lęku przed brudem piszę dużo w rozdziale o mundurze.

Niedawno byłem na szkoleniu, podczas którego prowadzący poprosił, byśmy na siebie spojrzeli, na to, jak wyglądamy, i zapytał: dla kogo dzisiaj ubraliście się w ten sposób, dla siebie czy innych? Zazwyczaj mamy wolność decydowania o stroju i łatwość zapominania o tym przywileju. Na czym polega różnica w ubieraniu się dla siebie i innych?

Zawsze ubierasz się jednocześnie dla siebie i dla innych, a tylko wychylenie na tym spektrum się zmienia. To tak jak z płcią, nie ma binarności, jest rozciągłość. Moda jest prawem człowieka. Jeśli ubieramy się wyłącznie dla innych, to znaczy, że jesteśmy ich niewolnikami. Jeśli ubieramy się wyłącznie dla siebie – jesteśmy odłączeni z życia społecznego. Maria Jezierska napisała, że człowiek wolny pozwala sobie na zmiany i odmiany stroju, a Rzesza chciała całą ludzkość umundurować, czy to poprzez mundur wojskowy, czy szmaty więźnia. Każdy miał znać swoje miejsce w hierarchii, być podporządkowany. Dyktatura chce kontrolować i oznaczać. Walka o życie w świecie lagru była też walką o prawo do mody, czyli walką o jednostkowość, o prawo do biografii, prawo ubierania się także dla siebie – do tego, co dla mnie jest ładne, mnie oddaje, do mnie pasuje. O prawo do osobistej, tylko mojej mody.

Jaki moment pracy nad książką był dla Ciebie najtrudniejszy?

Chciałam, aby ta książka powstała w języku, który ma dotrzeć do szerszego grona odbiorców, ale rezygnacja z tarczy naukowości była dotkliwa. Ta tarcza przecież przestała ochraniać także mnie. Pisanie tej książki było więc dla mnie bardzo emocjonalnie wyczerpujące. Nie wierzę, że można znaleźć odpowiednie słowo, zdanie, nawigować przez treść, nie angażując swojej wrażliwości. Najwięcej tekstu powstało w czasie miesiąca, który spędziłam sama w mieszkaniu Szymborskiej, pisząc non stop z przerwami na wyprawy do Biedronki po jakieś gotowe jedzenie, przerwami na jogę i sen. Tekst się ze mnie wylewał, byłam w jakimś dziwnym transie. O niczym innym nie myślałam. Ta książka żyła we mnie wiele lat i czułam, jakbym nie nadążała słowami za tym, co mam w głowie, gubiłam oddech. Ogromnie mi zależało, żeby dać odpowiednie słowo temu, o czym wiedziałam, że porusza mnie jak nic innego na świecie, żeby przetłumaczyć dla czytelników swoje emocje, wzruszenie, poczucie misji, żeby oni też poczuli i zrozumieli.

A gdy skończyłaś pisać, czy zmienił się Twój sposób ubierania, traktowania ubrań?

Pytasz, czy jeszcze noszę paski? Nie, ale mój mąż jest żeglarzem i lubi ten wzór, paski poziome, opiekuńcze, z tej mniej diabolicznej narracji. Śmieje się czasem, że to dobrze, bo mam w szafie jakąś bardziej optymistyczną opowieść o paskach niż ta na półkach z książkami. Ale mówiąc poważnie, ta książka mogła się wydarzyć dlatego, że mam sposób traktowania ubrań taki, o jakim wspomniałam wcześniej, i jeszcze dodatkowo go pogłębiłam. Dzięki rozmowom z Ocalałymi zrozumiałam, że musimy odwrócić sposób myślenia o modzie w ogóle – tak jak myśleliśmy, że jest nieważna, tak jest podstawowa. Historia ubrań, wyglądu w obozach to więc nie tylko historia o roli ubrań tam i wtedy, ale też o tym, czym są one tu i teraz, czym zawsze były.

Dlaczego powinniśmy zdobyć wiedzę o ubraniach w obozach koncentracyjnych i zagłady?

Nie lubię nikomu mówić, że coś powinien. Uważam jednak, że jesteśmy winni Ocalałym naszą uwagę i szacunek. A opowieść o ubraniach jest częścią ich historii, niewysłuchaną przez dziesięciolecia – z naszej winy. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy mogli ją zignorować, zbyć ją, uznać, że nie mają oni racji we własnej sprawie, bo my już sobie wszystko tak pięknie poukładaliśmy, nie pytając ich o zdanie. Ocalonych nie obraża prawda. Żaden i żadna z byłych więźniów nie oburzyła się na moje pytanie o rzeczy, ubrania. Raczej dziwili się, że dopiero teraz ktoś pyta. Ja też nie robiłam tego przez telefon, z zaskoczenia, na wejściu. Starałam się działać delikatnie, wyjaśnić, nie zranić. To ich zdanie jest moją ostateczną instancją. Bardzo chciałam, żeby ta książka została wydana, póki to wspaniałe pokolenie żyje. Żeby zobaczyli, że ten temat nie został pominięty, przemilczany – dzięki ich pomocy, ich słowom. Jestem im ogromnie wdzięczna. Mam też nadzieję, że ta wiedza, pozornie tak niepotrzebna, pomoże w budowaniu innej opowieści o wojnie, zmieni ją na bardziej kobiecą.

Co to znaczy?

Pamięć o drugiej wojnie to wciąż pamięć konwencjonalna, męska – pamięć o śmierci, martyrologii – a nie pamięć kobieca, czyli pamięć o życiu, o praktykowaniu codzienności. Także o życiu w obozach zagłady, czyli praktykowaniu codzienności w czasie masowego ludobójstwa. To pamięć, która zajmuje się ciałem, fizjologią, przedmiotami, powierzchnią. Wszystkim tym, co w pamięci męskiej wydaje się niegodne, poniżające albo w najlepszych wypadkach po prostu przezroczyste. W pamięci męskiej, czyli wytworzonej jako kulturowo należącej do mężczyzn, której zarówno realne kobiety, jak i realni mężczyźni są zakładnikami. Tymczasem w niezwykłych warunkach wojny najzwyklejsze czynności, te codzienne, niewidzialne, stawały się nierzadko działaniami bohaterskimi. Moja książka oddaje więc hołd herosom i heroskom, którzy pokazali, jak wielka siła drzemie także w naszej codziennej, lekceważonej, noszonej na grzbiecie kulturze.

Poproszę o przykład.

Helena Bujakowska pracowała w suszarni na Majdanku. Panowała tam bardzo wysoka temperatura, pozwalano więc zdejmować pasiaki i wkładać sukienki czekające na pranie. Helena wybrała sobie taką krótką, różową. Pewnego dnia tak zobaczył ją Stanisław Majewski, który przywiózł na taczkach transport prania. Zwierzył się, że jest jej szalenie wdzięczny, bo taki widok uratował mu życie. Był już zupełnie zrezygnowany, biciu poddawał się bez protestów, zaczynało mu być wszystko obojętne. A tu: „nagle patrzy, wiośniana dziewczyna w różowej sukience biegnie”. Przypomniało mu to żonę, dom i wolność. Otrząsnął się i przeżył.

Karolina Sulej:

 Ur.1985 pisarka, reporterka, doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej UW. Autorka zbioru reportaży o polskiej modzie po 90. roku Modni. Od Arkadiusa do Zienia (2015), książki non fiction o Stanach Zjednoczonych, Wszyscy jesteśmy dziwni. Opowieści z Coney Island (2018), za którą była nominowana do nagrody im. Teresy Torańskiej. Współautorka zbioru reportaży Przecież ich nie zostawię. O żydowskich opiekunkach w czasie wojny (2018), współautorka książki-komentarza Własny pokój o Virginii Woolf (OsnoVa 2019). Jest też jednym ze współautorów Wanderlust – książki-gry komputerowej o podróżowaniu, nominowanej do Paszportu Polityki 2019.

Czytaj również:

5 lat obozu i 800 lat historii
i
Auschwitz-Birkenau, zdjęcie: sixtwelve/Flickr (CC BY 2.0)
Przemyślenia

5 lat obozu i 800 lat historii

Paulina Małochleb

Marcin Kącki jedzie do Oświęcimia, żeby zobaczyć, jak żyje się w cieniu Auschwitz, określić, czy obóz ma w ogóle granicę, zbadać pamięć. Zakłada, że w miejscu, gdzie dokonano ludobójstwa, nie ma dzisiaj miejsca na resentyment, uprzedzenia narodowe i stereotypy. Myli się. O tym jest jego książka.

Paulina Małochleb: Czy można żyć w Oświęcimiu?

Czytaj dalej