Moc w korzeniach
i
Pieter Brueghel młodszy, „Alchemik”, około 1600 r.; zdjęcie: domena publiczna
Promienne zdrowie

Moc w korzeniach

Maria Górz
Czyta się 10 minut

Kilkaset lat temu karkonoscy laboranci uzdrawiali ludzi za pomocą roślin. Zbierali zioła i przygotowywali z nich medykamenty. Ich działalność uzdrowicielska łączyła w sobie wiedzę, praktykę i wierzenia. Pełni szacunku dla Gór Olbrzymich oraz ich roślinnego bogactwa sięgali po wybrane gatunki, by nieść ukojenie ciału i duszy.

W Górach Olbrzymich po mandragorę najlepiej wybrać się na der Markt, lokalny jarmark. Nietrudno ją rozpoznać: bulwa przypominająca ludzką postać, wykąpana w winie, ubrana w kolorowe gałganki spoczywa na ogół w miękko wyściełanej skrzynce. Jej wykopanie wymaga specjalnych reguł. Nie wolno dotknąć korzenia rękami – powinien być wyrwany przy pomocy psa. Albo ścięty trzykrotnie naostrzonym nożem, którego nigdy wcześniej nie używano. Te honory należą się mandragorze ze względu na jej potężne właściwości. Nie dość, że stanowi panaceum na niemal wszystkie choroby, pobudza żądze miłosne i chroni przed bezpłodnością, to jeszcze jej posiadacz przez długie lata zachowa młodość, urodę i bogactwo. Roślina szybko stała się przedmiotem kultu, przez co została niemal całkowicie wytępiona. Lecz zanim do tego doszło, cieszyła się olbrzymim uznaniem karkonoskich laborantów.

Duszę ma wszystko, co żywe

Jeszcze tylko w jednym miejscu można było znaleźć mityczną mandragorę – na Równi pod Śnieżką. A i tam zioła zbierało się zaledwie raz w roku, w noc św. Jana. To tutaj znajdował się legendarny ogród Ducha Gór, władcy Gór Olbrzymich, u których podnóża – według średniowiecznych ustaleń – kończył się cywilizowany świat. W XIX w. Góry Olbrzymie podzielono na dwa pasma: Izery i Karkonosze. Obszar ten był jednym z najpóźniej zasiedlonych miejsc w Europie Środkowej. Surowy klimat utrudniał osadnictwo, choć równocześnie stwarzał doskonałe warunki do rozwoju sztuki zielarskiej. Mikroklimat przypominający alpejski oraz krótki okres wegetacji sprawiły, że karkonoskie zioła od wieków odznaczały się wyjątkową koncentracją substancji aktywnych.

Leczenie ziołami przez długie stulecia stanowiło podstawowy sposób radzenia sobie z problemami zdrowotnymi lokalnej ludności. Laboranci działali na terenie Gór Olbrzymich od czasów średniowiecznych. Ich nazwa odnosi się w rzeczywistości do kilku grup zawodowych: byli wśród nich zarówno poszukiwacze ziół oraz kopacze korzeni, „aptekarze” opracowujący receptury i wytwarzający roślinne leki, jak i krążący po jarmarkach sprzedawcy gotowych wyrobów. Niezwykli, tajemniczy, żyjący w zgodzie z naturą. A równocześnie przedsiębiorczy i skuteczni.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

By zostać laborantem, trzeba było mieć pewien dar i znać rośliny. W tym fachu wiedza botaniczna łączyła się z uzdrowicielskim obrządkiem. Laboranci uważali, że duszę ma wszystko, co żywe, a zioła poprzez korzenie czerpią uzdrowicielską moc z tajemniczego, podziemnego świata, od słońca zaś pobierają dobroczynną, niebiańską energię. Dlatego konieczne było przestrzeganie ścisłych reguł przy zbiorze, przygotowywaniu i zażywaniu ziół. Lekarz stawał się pośrednikiem między społecznością a tajemniczym światem sił nadprzyrodzonych.

Powodzenie w tym fachu zależało od przychylności Ducha Gór. Władca karkonoskich roślin zwany był przez Niemców Rübezahlem, przez Czechów zaś Krakonošem. Wchodzący na jego teren i zawłaszczający bogactwa musieli wykazywać się szczególnym szacunkiem. Jednocześnie legenda otaczająca Ducha Gór przyczyniała się do popularności zielarzy. Jego postać, zdobiąca kramy i buteleczki ze specyfikami, uwiarygodniała sprzedawcę i stanowiła swoisty znak jakości.

Afrodyzjaki i trucizny

Już w dobie renesansu karkonoscy laboranci nie mieli sobie równych w całej Europie. Odkrycia geograficzne zaowocowały przywiezieniem nieznanych dotąd leczniczych roślin i przypraw oraz wzbogaceniem receptur. Kwitła alchemia, w pracowniach poszukiwano kamienia filozoficznego i elixir vitae, a na europejskich dworach popularnością cieszyły się trucizny i afrodyzjaki produkcji karkonoskich alchemików.

W XVII w. Karpacz wyrósł na znaczące centrum sztuki aptekarskiej. Czy mogło być tak, jak głosi jedna z legend, że wszystko zaczęło się od Mikołaja i Salomona, studentów medycyny Uniwersytetu Karola, którzy zbiegli z Pragi na północną stronę gór po pojedynku z niegodziwym aptekarzem? Nie sposób dziś ustalić. Wiadomo jednak, że aż dwie trzecie mieszkańców miejscowości trudniło się tym rzemios­łem, a w 1700 r. tutejsi laboranci założyli cech będący prawdopodobnie pierwszym w historii zrzeszeniem zielarzy leczących za pomocą medycyny naturalnej.

Przez kilka wieków karkonoskiego zielarstwa przewijały się takie postacie, jak Paracelsus – ojciec medycyny, Matthiolus – wybitny włoski medyk żyjący w XVI w., który na Dolnym Śląsku przez kilkanaście lat prowadził badania botaniczne, czy wreszcie sam Goethe studiujący zioła podczas podróży na Śnieżkę. Jak zatem mogło dojść do tego, że w XIX w. rzemiosło laboranckie niemal całkowicie upadło?

Krople – tylko z laboratorium

Wiek XIX przyniósł intensywny rozwój nauk medycznych i rozbudowę laboratoriów. Medycyna odkrywała substancje niemające odpowiedników w przyrodzie – były one tanie, szybko działały i w krótkim czasie stały się powszechnie dostępne.

Kilkadziesiąt lat wcześniej, w 1740 r., Kotlina Jeleniogórska przeszła spod panowania austriackiego pod władzę Prus. To był początek końca karkonoskich laborantów. Obostrzenia zaczęły się od wprowadzenia urzędowych licencji regulujących zawód laboranta. Na przestrzeni kolejnych lat liczbę licencji ograniczono do 30, a wejść do zawodu można było tylko w przypadku śmierci jednego z członków cechu. Później władza zredukowała liczbę medykamentów – z kilkuset dotychczas wytwarzanych do 46 uznanych za legalne. Następnie wprowadziła zakaz sprzedawania na jarmarkach tzw. kropli karkonoskich, jednego z najpopularniejszych środków stosowanych przy przeziębieniach i gorączce. W konsekwencji dostęp do leków roślinnych został mocno ograniczony, a znaczny odsetek receptur bezpowrotnie przepadł.

Dziś uważa się, że ograniczanie działalności laborantów przez pruską administrację wynikało z chęci uporządkowania oficjalnego lecznictwa oraz miało związek z obawami zawodowych lekarzy i aptekarzy, którzy nie chcieli mieć konkurencji. Jak pisze Przemysław Wiater w książce Laboranci u Ducha Gór: „Medycyna ówczesna stosowała zwykle mało skuteczne zabiegi, a kuracje nawet w wypadku stosunkowo lekkich niedomagań kończyły się niejednokrotnie zgonem pacjenta. Leczenie ziołami miało charakter o wiele mniej inwazyjny i było znacznie skuteczniejsze”.

Gorzelnik z Paryża

W wyniku tych wszystkich wydarzeń rozległa wiedza i tradycja laborantów praktycznie zniknęły. Pozostała działająca na wyobraźnię historia, w której prawda splotła się w jedną całość z legendą, jak w opowieści o magicznej mandragorze. Na Dolnym Śląsku duch laborantów jednak przetrwał – w sztuce, literaturze, lokalnych tradycjach i kulinariach. Dzięki mojej przeprowadzce w te rejony mogłam przyjrzeć się bliżej historii karkonoskich zielarzy. Zajęłam się też odnajdowaniem śladów obecności dawnej kultury zielarskiej wśród współcześnie żyjących. Już choćby pobieżne zerknięcie na okoliczne tereny pozwala dostrzec pewne nawiązania. W Karpaczu możemy zatrzymać się w karczmie U Ducha Gór. W kawiarniach – skosztować lokalnie palonej kawy Laboranta, której etykieta łączy estetykę baristowską z podobizną legendarnego władcy Karkonoszy, choć w tym wypadku produkt nawiązuje do tradycji tylko nazwą. Co innego Echt Stonsdorfer (Prawdziwy Staniszowski). Przybyły w 1801 r. z Pa­ryża do Staniszowa Christian Gottlieb Koerner, gorzelnik i piwowar, po dziewięciu latach prób opracował likier na bazie karkonoskich ziół. Receptura tego trunku, odtworzona z dokumentów Archiwum Państwowego we Wrocławiu, stała się bazą do produkcji Likieru Karkonoskiego, obecnie zarejestrowanego jako produkt lokalny o właściwościach leczniczych.

Szukając historycznych śladów zielarzy, można wybrać się do siedziby Karkonoskiego Parku Narodowego, do Domku Laboranta lub Ogrodu Ziół i Krzewów Karkonoskich. Albo do Miłkowa, gdzie na ścianie kościoła św. Jadwigi znajdują się bogato zdobione nagrobki laborantów. W Muzeum Karkonoskim w Jeleniej Górze znajdziemy ekspozycję zielarskich artefaktów: szafy, kosze, pudełka na rozmai­te maści, spis leków, kopię koncesji i portret ostatniego laboranta, Ernsta Augusta Zölfla. Jego dom wciąż można obejrzeć w Karpaczu. Niestety tylko z zewnątrz, bo pracownia mistrza nie przetrwała. Po jego śmierci wejście zapieczętowała pruska policja, która zajęła też urządzenia, prawdopodobnie z myślą o tym, by skutecznie położyć kres podobnym praktykom.

Książki zamiast retorty

Potomków laborantów spotykam w Książnicy Karkonoskiej w Jeleniej Górze. A właściwie ich duchowych następców, gdyż dzieci i wnuki osób wysiedlonych stąd z powodu zmiany granic po drugiej wojnie światowej żyją zapewne gdzieś w Niemczech. Klub Laboranta spotyka się w każdy pierwszy wtorek miesiąca. Orężem nie są już naczynia do destylacji, takie jak retorta i alembik, tylko książki o tematyce zielarskiej. Spotkania odbywają się w formule dyskusyjnego klubu książki.

Nie byłoby klubu, gdyby nie Kamila Wilk z działu regionalnego Książnicy. To ona go wymyśliła, a jej działalność mog­łaby być inspiracją dla wielu instytucji kultury i przykładem, że lokalną historię można twórczo wykorzystać, przy okazji jednocząc społeczność. Wszystko zaczęło się, gdy Kamila przejęła opiekę nad kulejącym klubem książki mieszczącym się przy areszcie śledczym. Nie dawało jej to satysfakcji – klub musiał żyć, mieć temat przewodni. Wtedy z pomocą przyszli karkonoscy laboranci. „Okazało się to strzałem w dziesiątkę” – wspomina Kamila Wilk. Teraz klub liczy już kilkudziesięciu członków i stale rośnie, ma własny księgozbiór (każda książka w kilku egzemplarzach, by dla nikogo nie zabrakło).

Czego można doświadczyć we wtorki w Książnicy? Każde spotkanie dotyczy innego zagadnienia i jest inspirowane podejściem laborantów do leczenia człowieka – postrzeganego jako nierozerwalna jedność ciała i duszy. W klubie wykładali już lokalni zielarze, muzykoterapeuci, była mowa o konopiach i olejach CBD, o zwyczajach pszczół i właściwościach miodu. Degustowano ziołowe nalewki i parzono herbaty według historycznych receptur.

Zabawa dla uprzywilejowanych?

Jedną z uczestniczek i wykładowczyń jest Grażyna, jak sama o sobie mówi: laborantka XXI w. Rośliny otaczały ją od zawsze – kiedyś z racji działalności naukowej związanej z botaniką i rolnictwem, obecnie dzięki praktyce zielarskiej i terapeutycznej. Grażyna promuje zielarstwo, w sezonie letnim prowadzi warsztaty i organizuje spacery połączone ze zbieraniem ziół w różnych częściach Kotliny Jeleniogórskiej. „Laboranci byli tak skuteczni dzięki korelacji trzech elementów: pacjenta, lekarza i rośliny” – tłumaczy, podkreślając znaczenie lokalności, ale też szacunku dla roślin i wejścia w medytacyjny stan w trakcie pracy z ziołami.

Według Grażyny leczy nas wszystko to, co dla nas dobre: roślina – zarówno jako lekarstwo, jak i pożywienie, kontakt z bliskimi ludźmi czy miejsce, w którym przebywamy, przyroda i dźwięk. „W tym regionie mamy wszystko. Zagubiliśmy to, ale wciąż możemy wrócić. Wiedza laborantów jest dla mnie niezwykle cenna. Chciałabym, aby nie zginęła, by ludzie interesowali się ziołami, korzystali z tych roślin, które są wokół nas. Chcę budować wspólnotę ludzi, która korzysta z tego dziedzictwa, karmi siebie i innych, buduje nowe społeczeństwo”. Dlatego po 30 latach na emigracji zdecydowała się wrócić do Polski, osiedlić i działać w regionie, gdzie duchy laborantów mówią do niej z każdego zakątka.

Po spotkaniach w Książnicy moje myś­li wędrują poza Dolny Śląsk. W cierpliwej pracy laborantów, ich silnym związku z naturą i działaniu na peryferiach systemu dostrzegam analogię ze współczesną zielarską alternatywą. Od kilku lat obserwuję, jak sztuka zielarska w nowych interpretacjach powraca na salony. W wielu miastach Polski możemy wybrać się na spacer botaniczny, nauczyć rozpoznawania ziół albo produkcji naturalnych kosmetyków, poznać podstawy dzikiej kuchni. W tym nurcie działają Rozkwity. To inicjatywa Weroniki Karasek, artystki i aktywistki ekofeministycznej. Weronika uczy o ziołach, tworzy grafiki, organizuje kręgi, pokazuje, jak barwić za pomocą roślin. Produkuje kadzidła i zielski tytoń. Uwrażliwia na naturę. Fascynują ją wierzenia etnobotaniczne i ludowa magia.

W naszej rozmowie zwraca uwagę na elitarność współczesnego zainteresowania ziołami. „Te warsztaty są dostępne dla dobrze usytuowanych mieszkańców miast. Wiele osób nie może sobie na nie pozwolić, co więcej – samo przebywanie w naturze staje się obecnie przywilejem”. Chcąc przełamać ten trend, organizuje warsztaty dla grup mniejszościowych i współpracuje z domami kultury. Na warsztatach Rozkwitów dowiemy się, że w pracy z ziołami drzemie potencjał zmiany społecznej. W czasach kryzysu klimatycznego, pandemii i niepewnej przyszłości zioła mogą nas uczyć samodzielności i niezależności od systemu. Nie wiadomo, co będzie dalej z tym światem ani jak długo będziemy mieć nieograniczony dostęp do zdobyczy cywilizacji. Dlatego misją Weroniki jest, by już w szkole każda osoba mogła uzyskać podstawową wiedzę o leczniczych właściwościach roślin i dzikiej kuchni. O tym, jak sobie poradzić przy biegunce czy przeziębieniu. Ważny jest dla niej wymiar wspólnotowy. „Przy wspólnym działaniu wytwarza się niezwykła energia. A zioła mają w sobie coś takiego, że to wyzwalają i wzmacniają. Fascynują wiele osób. Łączą”. Bo przecież obecnie spędzanie czasu razem i tworzenie więzi jest bardzo istotne. Weronika uważa również, że najlepsze dla nas jest to, co rośnie najbliżej. Dlatego zielskie kadzidła składają się z roślin, które możemy zebrać na każdym spacerze. To jej odpowiedź na rosnącą popularność palo santo i białej szałwii. Nie dość, że są zapożyczeniem kulturowym, to jeszcze światowy boom spowodował już dewastację ich oryginalnych siedlisk.

Lokalne działanie i świadomość społeczna, perspektywa biocentryczna oraz respekt dla roślin – takie podejście, oparte na szacunku i głębokim rozumieniu przyrody, łączy działalność laborantów, tych historycznych i tych współczesnych: Kamili, Grażyny, Rozkwitów. Weronika nigdy nie słyszała o laborantach z Gór Olbrzymich. Ale po naszej rozmowie poczuła z nimi duchową łączność.


Korzystałam z książki Laboranci u Ducha Gór Przemysława Wiatera (1958–2020) – historyka, przewodnika, muzealnika, pasjonata dziejów Karkonoszy i Izerów, który przywrócił wiedzę o laborantach.

Czytaj również:

Naparzajcie!
i
zdjęcie: Max Griss/Unsplash
Dobra strawa

Naparzajcie!

Dominika Bok

Wybieranie, wsypywanie, zalewanie, podziwianie, jak pęcznieją i zabarwiają wodę. A potem smakowanie, delektowanie się zapachem… Czerpiecie przyjemność z picia ziół? Sprawdźcie, jak przygotować własne mieszanki i co najlepiej łączyć z czym.

W każdej roślinie występuje szereg substancji czynnych, ale to dzięki odpowiedniemu połączeniu komponentów możemy wzmocnić, przedłużyć lub poszerzyć działanie poszczególnych ziół.

Czytaj dalej