1 Maja. Pamiętam, jak w 1985 r. babcia na moją usilną prośbę uszyła mi malutką flagę, którą przyczepiłyśmy do cienkiego patyczka po wacie cukrowej. Wywiesiłam ją w oknie, nigdy jednak nie byłam na pochodzie. I nigdy nie czciłam Święta Pracy. Czasem był to dla mnie dłuższy weekend, innym razem czas na nadganianie zaległości zawodowych. Praca wydawała mi się zawsze czymś oczywistym, czymś, w co angażuję się, robię najlepiej, jak potrafię, i co ma mi zapewnić spokój na co dzień. Godne życie. Ale co to znaczy? Żeby było mnie stać na wakacje? Na spłatę kredytu, wynajęcie mieszkania? Na dobrą opiekę medyczną? Na utrzymanie i edukację dziecka?
Uważam, że takie dobra to podstawa. Mam za sobą kilka lat zachłyśnięcia się konsumpcją, możliwością kupowania rzeczy, które wydawały mi się potrzebne. Ładne. Interesujące. Dziś próbuję odgruzować z nich mieszkanie, a że jednocześnie walczę z zawodowymi turbulencjami, zastanawiam się intensywnie, z czego mogłabym zrezygnować, żeby nie pracować cały czas, czyli i w pracy, i po powrocie z niej albo wieczorami, albo nocami lub w weekendy.
Skromniejsze życie?