Lepiej o nim nie mówić
i
ilustracja: Karyna Piwowarska
Wiedza i niewiedza

Lepiej o nim nie mówić

Tomasz Pindel
Czyta się 5 minut

Ma postać białego, siwego mężczyzny. Pojawia się po zmroku albo w okolicach kopalni. O pishtaco, którego do dziś boją się mieszkańcy Andów, Tomaszowi Pindlowi opowiada badaczka Elżbieta Jodłowska.

Elżbieta Jodłowska i Mirosław Mąka od 2008 r. prowadzili w Peru badania etnograficzne, łącząc je z poznawaniem kraju i wspinaczką w północnych Andach Peruwiańskich. Jednym z owoców tych badań jest ich wspólna książka Pishtaco. Fenomen symbolizacji traumy kulturowej w społecznościach andyjskich (2016).

Tomasz Pindel: Skąd w Waszym życiu wziął się pishtaco?

Elżbieta Jodłowska: W zasadzie to pomysł promotora mojej pracy magisterskiej, prof. Andrzeja Krzanowskiego z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ten bardzo ceniony i znany archeolog był inicjatorem nurtu polsko-peruwiańskich badań archeo­logicznych. Kiedyś na zajęciach zapytał mnie: „A może pani by napisała coś o pishtaco, skoro jeździcie tam na badania?” i dodał, że jego samego nieraz brano za pishtaco. Zasiał w nas ciekawość badawczą, więc podczas kolejnych wyjazdów do Peru zaczęliśmy wypytywać o tę postać.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Co niekoniecznie musiało być proste…

Okazało się, że faktycznie to nie jest takie łatwe. Bez wplatania tego tematu w inne etnograficzne zagadnienia – mniej zobowiązujące, mniej kłopotliwe dla rozmówców – uzyskiwanie informacji o pishtaco niekoniecznie się udaje. Ponieważ to drażliwy temat, nie naciskaliśmy. Zauważyliśmy, że im bardziej odpuszczamy, tym chętniej nasi rozmówcy opowiadają. Trzeba było znaleźć taki moment, kiedy byli rozbawieni, i ulokować rozmowę w kontekście niesamowitych historii przytaczanych przy alkoholu, nigdy nie na poważnie – wtedy szło o wiele lepiej.

W 2016 r. staliśmy się częścią indiańskiej rodziny, padrinos – rodzicami chrzestnymi, i wówczas mogliśmy zacząć rozmawiać także z dziećmi czy młodzieżą szkolną: młodzi chętnie o pishtaco opowiadali. Zdarzało się nam też za pośrednictwem rodziny umawiać na takie rozmowy. Na przykład kiedyś spotkaliśmy się z panią z sąsiedniej wsi. Zostaliśmy oficjalnie zapowiedziani i uprzedzono ją, że przyjdą etnografowie i będą wypytywać o różne rzeczy. Chętnie opowiedziała nam to, co wiedziała o lokalnie grasującym pishtaco. Jeszcze w latach 70. pojawiał się w jej wsi. Rozmawialiśmy z nią poprzez członków naszej rodziny, bo ona mówiła tylko w keczua. Pytana, jak ten pishtaco wyglądał, wskazała na Mirka: biały, najczęściej z brodą; jak jest siwy, to jeszcze lepiej, bo Indianie nie siwieją, więc siwizna jest ewidentną oznaką obcości. Mirek pasował więc idealnie.

Podczas przeprowadzania wywiadów można dostrzec dwutorowość myślenia mieszkańców Andów: z jednej strony rozmówca doskonale wie, że jesteśmy rodziną, że jesteśmy osobami z krwi i kości, ale z drugiej – wcale nie przeszkadza jej to wierzyć, że ktoś taki jak my może uczestniczyć w tajemniczym procederze.

Rozumiem, że trudność takich rozmów jest co najmniej podwójna: jesteście ludźmi, którzy mogliby być pishtacos, a do tego pytacie o delikatne, może wręcz wstydliwe kwestie.

Rozmowa o takich zagadnieniach jak pishtaco jest dla mieszkańców Andów trudna nie tylko przez relację miejscowy–obcy, lecz także przez to, że oni naprawdę aspirują do lepszego życia. To jest część bolesnej przeszłości, którą chcą zostawić za sobą. Woleliby nie pamiętać o pishtaco, choć wiara w niego jest nadal bardzo żywa.

Wasi rozmówcy, mimo że deklarują niewiarę, niemal zawsze są bardzo dobrze zorientowani w temacie.

Nawet osoby wykształcone prezentowa­ły charakterystyczną postawę: „wiemy, że to zabobon, że taka postać niekoniecznie istniała, a w każdym razie jeśli istniała, to dawno temu, lecz na wszelki wypadek po zmroku nie chodzimy przez las”. Ale nie każdy się tak kryguje. Jedna z naszych informatorek, która pracowała jako pielęgniarka w Huaráz, dużym mieście, mówiła nam wprost, że to oczywiste, że pishtacos istnieją, tylko w dzisiejszych czasach się boją. Miejscowi są lepiej wyedukowani, nie są zahukani, mogą więc na nich donieść albo umówić się z sąsiadami i rozprawić się z nimi samodzielnie. Wskazała nam konkretny, opuszczony dom w dzielnicy Olivos po drugiej stronie rzeki, gdzie mieszkają. Tę lokalizację potwierdzili później jeszcze inni. Swoją drogą to charakterystyczne, że miejsca zasiedlane przez pishtacos są zwykle nie „u nas”, tylko w innej dzielnicy, za rzeką, gdzieś dalej. Rozmówczyni podała nawet konkrety: istotę tę można zaobserwować najczęściej o świcie, jak jedzie samotnie na koniu rudej maści, z zachodu na wschód.

Zaczęliśmy weryfikować tę historię i okazało się, że jest w niej element prawdopodobieństwa. Na wschodnich rubieżach miasta mieszkał bowiem hodowca koni, który pastwiska miał po zachodniej stronie, więc często rano lub wieczorem przepędzał swoje stado podmiejskimi uliczkami, a potem wracał samotnie. Ludziom to pasowało: jedzie konno sam, jest biały, właściwie nie wiadomo, w jakim celu robi to, co robi. Umówiliśmy się nawet z Mirkiem, że kiedyś przyjdziemy między piątą a szóstą rano na tę ulicę i zaczaimy się, żeby zobaczyć, czy pishtaco się zjawi. Potem jednak zrezygnowaliśmy, bo jeśliby się nie zjawił, to bylibyśmy rozczarowani, a gdybyśmy go spotkali i okazałoby się, że to faktycznie hodowca, byłoby jeszcze smutniej.

Takie badania wymagają sporego wyczucia. Stosowaliście jakieś specjalne podejście?

Wypracowaliśmy sobie metodę, którą można by nazwać anaukową. Tłumaczyliśmy, że piszemy artykuł, że jesteśmy wspinaczami – staraliśmy się używać pojęć z ich świata. Stosowanie w kontaktach z miejscowymi takich słów, jak „tradycja”, „dziedzictwo”, „spuścizna”, a nawet „zwyczaje”, absolutnie nie ma sensu. Trzeba raczej pytać: „Co robicie?”, sprowadzać rzecz do realiów bliskich rozmówcom.

Zatem wyjaśnialiśmy, że piszemy artykuł, mówiliśmy o tym wręcz jako o rodzaju zadania domowego, to było bardzo bliskie naszym młodym respondentom. Staraliśmy się jasno powiedzieć, o co nam chodzi, i jednocześnie nie zbaczać gwałtownie na niewygodne tematy. Bardzo dobrym informatorem okazał się np. mężczyzna, którego poznałam przez Facebooka i umówiłam się z nim ze sporym wyprzedzeniem. Rozmowa potoczyła się bardzo dobrze, bo on poznał mnie już wcześniej przez Internet, więc nie byłam obca. Wiedział, że zajmuję się zbieraniem informacji. Nie byłam dla niego turystką, gringo. Opowiadał szczerze o tym, co pamiętał jeszcze z lat 70., kiedy we wsi nie było drogi. To bardzo ważny wątek, bo jak się pojawia droga, to przychodzi nią cywilizacja. W tamtych latach co jakiś czas działo się coś złego, wybuchała zbiorowa panika i wtedy pojawiały się pishtacos. Później łączyło się to z wydarzeniami politycznymi, przede wszystkim z działalnością terrorystów ze Świetlistego Szlaku, choć w rejonie Ancash – gdzie się znajdowaliśmy – nie byli oni tak aktywni jak na południu kraju. Dochodziło jednak do zbrojnych starć i bandyckich napadów. Padało hasło „pishtaco” i rodziła się społeczna psychoza. Na wszelki wypadek matki zamykały dzieci w domach, po zmroku ryglowało się drzwi. Ludzie organizowali się oddolnie w ochotnicze oddziały i to przeważnie pomagało. Sprawy się uspokajały, okazywało się ­po czasie, że żadnego pishtaco nie ma. Ale to nic – dla nich ta postać istnieje. Pishtaco pojawia się wtedy, kiedy dzieje się źle.

Wspomniałaś o Świetlistym Szlaku, to przecież lata 80. i 90., zupełnie niedawna historia. Pishtaco wywodzi się z czasów kolonialnych, ale ciągle wraca. To jakby gotowa forma, w którą można wpakować społeczne lęki rdzennych mieszkańców Andów.

Pishtaco stoi w cieniu i tylko czeka na moment, żeby zaistnieć. Innym ważnym współcześnie kontekstem występowania pishtaco jest przemysł wydobywczy. Im więcej kopalń, tym więcej potrzeba ludzi do pracy. Zjeżdżają się więc robotnicy – zazwyczaj ubodzy – z całego Peru, ale też z Ekwadoru i Boliwii. To są różni ludzie, część z nich ma za sobą nieciekawą przeszłość, niektórzy uciekają przed wymiarem sprawiedliwości. Kopalnia przyjmuje wszystkich, bo praca jest ciężka, do tego zwykle słabo płatna. W takich miejscach przeważnie wzrasta przestępczość. Nasilają się akty przemocy, wandalizm, kradzieże oraz zaginięcia. To idealna pożywka dla pishtaco. W takich miejscach zyskuje on górniczą twarz. Zresztą bardzo często stworzenie to przypomina na przedstawieniach Mukiego, czyli ducha kopalni, który domaga się ofiar. Jeśli w okolicach szybów giną ludzie, to mieszkaniec Andów nie będzie zdziwiony: wiadomo, Muki żąda ofiar.

Informatorzy przedstawiali następującą narrację: gdzie rozwijają się kopalnie, tam giną ludzie, bo w okolicy pojawiają się pishtacos. Być może ściągają w takie miejsca z innych rejonów, gdzie nie mają tylu okazji do łowów. Fakt, że giną często młode kobiety – chociaż tradycyjnie pishtacos atakowały mężczyzn – nie podważa tej teorii: mogą wszak zmieniać zwyczaje. Dziś pishtaco ciągle ewoluuje, pojawiają się naleciałości wierzeń amazońskich. To już nie jest ten kanoniczny, czysty, kolonialny obraz potwora wysysającego z ludzi tłuszcz, by go sprzedać za granicę. Teraz pishtaco para się innymi makabrycznymi procederami, nakłada się na postać pela-cara (ściągacza twarzy) – wampira i demona. Wszystko się łączy, synkretyzuje, rodzą się nowe wersje diabelskich postaci. Czasy są takie, że ludzie migrują i przenoszą ze sobą cząstki wierzeń, co powoduje powstawanie kolejnych „odmian” pishtaco.

Zdarzyło się kiedyś, by to Was wzięto za pishtacos?

Mieliśmy raz taką przygodę, być może nawet niebezpieczną, ale też zrobiliśmy wszystko nie tak, jak powinniśmy. Kiedy prowadzi się badania terenowe, należy przeznaczyć na nie odpowiednią ilość czasu, przedstawić się danej społeczności, iść do sołtysa, wyjaśnić możliwie przystępnie, co się zamierza robić. Wtedy nie wykonaliśmy wszystkich tych niezbędnych czynności, trochę nam było szkoda czasu i pomyśleliśmy, że może mimo wszystko nam się uda. Pojechaliśmy wtedy do oddalonej wsi w kordylierze Raura, w okolice Churín – miejsca bogatego w źródła termalne wykorzystywane jeszcze przez Inków. Prof. Krzanowski prowadził tam kiedyś prace, ale pozostał mu niedosyt, bo nie zbadał jednego miejsca – góry uznawanej za apu, czyli świętą, gdzie, jak archeologiczny nos mu podpowiadał, mogły znajdować się inkaskie groby. Uznaliśmy, że sprawdzenie tego miejsca będzie świetną przygodą. Wybierzemy się w nieznane jak Indiana Jones – a jeśli nic nie znajdziemy, i tak będzie to ciekawa wspinaczka na odludny pięciotysięcznik. Wzięliśmy ze sobą trzech przewodników i tragarza, ale nie miejscowych, tylko z naszej zaprzyjaźnionej wsi w regionie Ancash. Czyli obcych.

W okolicy działa duża kopalnia, która blokuje sygnał GPS, więc nie mogliśmy dokładnie namierzyć miejsca wskazanego przez profesora. Nie byliśmy pewni naszych działań. Kiedy wynajęliśmy busa, przyczepił się do nas człowiek podający się za zmiennika kierowcy. Był to jednak zapewne szpieg przysłany przez kierownictwo kopalni. Trafiliśmy, jak nam się zdawało, na koniec świata. Kierowca miał wrócić po trzech dniach, a my ruszyliśmy z ciężkim bagażem na przełaj przez punę. Rozbiliśmy obóz pod górą. W pewnym momencie nasi ludzie ostrzegli nas, że musimy natychmiast się pakować i uciekać. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi, ale oni dostrzegli zmierzającą w naszym kierunku grupę mężczyzn uzbrojonych w kije i widły. Wpakowaliśmy rzeczy do namiotów, zrobiliśmy pakunki i uciekliśmy w górę. Parę godzin wytężonego marszu powyżej 4000 m n.p.m. dało nam w kość, ale w końcu schowaliśmy się za barierą skalną, a nasi ludzie poszli na przeszpiegi. Miejscowi, nie znajdując nas w spodziewanym miejscu, rozeszli się i wrócili do siebie. To nam uświadomiło naszą nieostrożność. Najprawdopodobniej skończyłoby się tylko na bandyckim napadzie i grabieży, jednak mogliśmy też stracić życie.

Czytając Waszą książkę, odkrywamy, że to, co zapowiadało się na niesamowitą opowieść o fantastycznym i egzotycznym stworzeniu, okazuje się potwornie smutną historią traumy i cierpień wielu pokoleń rdzennych mieszkańców Andów.

Stała obecność pishtaco potwierdza, że ludzie ci żyją w ustawicznym poczuciu zagrożenia. Mimo upływu czasu i zdobyczy cywilizacji oraz wykształcenia tkwią mentalnie w dwóch światach. Z jednej strony doskonale wiedzą, co biały robi na ich terenie – do turystycznych andyjskich miejscowości zjeżdżają się bowiem ludzie z całego globu. Ale z drugiej – żyją w swoim mitycznym świecie, w którym to wierzenia często biorą górę. Ostatnio w Huaráz rozmawiałam z Doris Walter, antropolożką i etnografką, która zajmuje się sytuacją zetknięcia białego i miejscowego w relacji, zdawałoby się, jasnej: turysta spotyka obsługę. Okazuje się, że ci sami Indianie, którzy pracują z białymi, noszą ich bagaże albo służą jako przewodnicy, czyli widzą wszystko na własne oczy, wierzą, że tenże biały wchodzi na górę, żeby szukać na niej złota. Tak wielki wysiłek i fakt, że przybysz za to płaci, musi mieć przecież jakiś logiczny sens. Walter przedstawiła jeszcze inną ciekawą interpretację zachowań białych: jeżeli nie szukają złota, to wchodzą na wysokie szczyty, np. na Huascarán, żeby wyciągnąć korzeń góry i zasadzić u siebie, w swoim świecie, żeby im taka sama piękna góra wyrosła. Podobne obserwacje poczynił prof. Krzanowski: chociaż pracujący przy wykopaliskach Indianie widzieli, że archeolodzy pakują do skrzyń skorupy, nie przeszkadzało im to wierzyć, że po odpakowaniu w świecie białych staną się złotem.

Wychodzi więc na to, że jeśli biały zjawia się w Andach, to zasadniczo po to, żeby coś miejscowym odebrać…

Tak, tu zawsze chodzi o wyzysk. Pytałam Doris Walter, dlaczego nawet członkowie naszej indiańskiej rodziny niezbyt chętnie dzielą się swoją wiedzą, mimo że są tak opiekuńczy i dobrzy dla nas, na co ona odparła, że oni pewnie mają wewnętrzne przekonanie, że nas, w naszym białym świecie, ta wiedza wzbogaci, a ich zuboży. Kiedy rdzenna mieszkanka Boliwii zasłania twarz przed zdjęciem, to niekoniecznie dlatego, że boi się kradzieży duszy, tylko czuje, że ją to właśnie zuboży, a turysta zyska jej kosztem. I, jakkolwiek by było, to trafna obserwacja.

Elżbieta Jodłowska:

Graficzka, etnolożka, badaczka kultury andyjskich Indian Keczua, podróżniczka.

Czytaj również:

Pishtaco
i
ilustracja: Karyna Piwowarska
Opowieści

Pishtaco

Dante Castro Arrasco

W deszczowych Andach grasuje niebezpieczne stworzenie. Giną ludzie, giną zwierzęta hodowlane. Plony marnieją pod zwałami błota, górskie potoki zmieniają się w rwące rzeki. Czy plagi ustaną, gdy winnego brutalnych morderstw spotka kara?

Ktoś powiedział Mateo Ramosowi, że po polach na drugim brzegu rzeki kręci się Pishtaco. „Ignoranci” – pomyślał i rechocząc, oddalił się w stronę swojego gospodarstwa. To był ostatni raz, kiedy napił się wódki z żywymi. Znaleziono tylko jego głowę, na twarzy zastygło mu zdziwienie wywołane konwulsją śmierci.

Czytaj dalej