Łącząc kropki
i
"Biały wielbłąd sułtański", Stanisław Chlebowski, 1871 r./MNW (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Łącząc kropki

Kamila Dzika-Jurek
Czyta się 10 minut

W połowie XVIII w. brytyjski pisarz Horace Walpole w liście do krewnego użył zupełnie nowego słowa. A właściwie zapożyczył je z perskiej baśni. Czy autor Zamczyska w Otranto domyślał się wtedy, że znalazł być może jeden z ważniejszych kluczy do złożoności ludzkiego losu – serendypię?

Odkrycie Walpole’a nie miało nic z wielkich objawień. Było to tylko spostrzeżenie człowieka, który bawił się słowami i cieszył z własnej pomysłowości. Wątpliwe, by ktoś oprócz Horace’a Manna, amerykańskiego polityka i dalekiego krewnego, do którego Walpole wtedy napisał, odnotował ten moment. Działo się to również w dosyć zwyczajnych okolicznościach: mieszkanie i list do zapewne ulubionego powiernika pisarza – oto cała przestrzeń iluminacji. Walpole zaś, zamiast wykrzyczanego na końcu „eureka!”, napisał do Manna: „Nie mam ci nic ciekawszego do powiedzenia w tej kwestii”. Najważniejsze jednak: sprawa dotyczyła słowa serendipity. Owszem, nie dało się nim ani leczyć ludzi, ani zapewnić głodującym na świecie stałych dostaw żywności, ale brytyjski pisarz zrobił coś, co robią wszyscy wielcy odkrywcy: otworzył zupełnie nową przestrzeń dla ludzi i skierował tam światło, żeby mogli wejść i zobaczyć. Kto by się spodziewał, że kilka wieków później serendypia stanie się polem dla dociekań naukowców, chcących wyjaśnić tajemniczą siłę kierującą ludzkim losem, a także nowoczesnym narzędziem do prowadzenia badań na dużą skalę nie tylko w dziedzinie psychologii i socjologii. Śmiało można więc głosić, że słowo to odkryto 28 stycznia 1754 r., najprawdopodobniej rankiem.

Najtrudniejsze słowo świata

W 2004 r. pewna angielska firma tłumaczeniowa zaliczyła serendipity do grupy 10 najtrudniejszych do przełożenia na inne języki słów. To jedno z tych pojęć, dla których w żadnym z języków nie ma dobrego synonimu. Dlatego angielskie serendipity wpada w polskim gładko w „serendypię”. Prawie to samo dzieje się we francuskim, w niemieckim, hiszpańskim, albańskim czy baskijskim. Nawet u Węgrów, co się niemal nigdy nie zdarza, serendipity brzmi znajomo: na ulicach Budapesztu na „szczęś­liwy traf” mówi się serénység. „Szczęś­liwy traf” to również najkrótsze polskie objaśnienie serendypii. Ale czy naprawdę oddaje istotę rzeczy? Otóż nie – to zaledwie pierwsza połówka definicji, którą Walpole zawarł w liście do krewnego. „Czytałem kiedyś baśń, zatytułowaną The Three Princes of Serendip (Trzej książęta z Serendipu). Kiedy ich książęce wysokości podróżowali, zawsze dokonywali odkryć przez przypadek i roztropność, choć były to rzeczy, których wcale nie poszukiwali. Czy teraz rozumiesz serendipity?” – pisał do Manna w słynnym liście autor Zamczyska w Otranto. W tych zaledwie dwóch zdaniach mieści się cała definicja serendypii. Definicja, która przetrwała aż do dzisiaj. Ważne są jednak szczegóły. Dokonać jakiegoś odkrycia przez przypadek to inaczej doświadczyć „szczęśliwego trafu”. Ale czym jest według Walpole’a „roztropność” książąt, o której wspomina? To właśnie całe clou problemu. Sięgnijmy więc do baśni.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Zagadka kulawego wielbłąda

Pewnego dnia król Giaffer, władca starożytnej krainy Serendib (nazwa Sri Lanki w języku arabskim), postanowił wysłać swoich trzech dorosłych już synów w podróż dookoła świata. Zadecydował tak, ponieważ od dawna martwił się, że książęta, wiodąc beztroskie i dostatnie życie, nie są odpowiednio przygotowani, by w przyszłości rządzić królestwem. Byli co prawda gruntownie wykształceni, ale ich ojciec uważał, że sama wiedza nie wystarczy – trzeba ją skonfrontować ze światem. Wyjść poza bezpieczny dom, w tym wypadku piękną i urodzajną wyspę. Książęta opuszczają więc Serendib. Jedna z ich przygód szczególnie zainteresowała Walpole’a. W trakcie podróży bracia spotykają kupca, któremu zaginął wielbłąd. Dopytują, czy ów wielbłąd nie jest przypadkiem ślepy na jedno oko, kulawy i czy nie brakuje mu zęba. Chcą również wiedzieć, czy zgubione zwierzę dźwiga beczułki – po jednej stronie garbów z miodem, po drugiej z masłem. Okazuje się, że opis wielbłąda zgadza się co do joty, dlatego kupiec uznaje, że bracia stoją za tą kradzieżą. Idzie więc z książętami do cesarza, żeby ich osądził i ukarał. Ale kiedy władca pyta, w jaki sposób udało się im tak szczegółowo opisać skradzione zwierzę, bracia wyjaśniają, że to przez zauważone w podróży tropy. Trawa została zjedzona z tej strony pobocza drogi, gdzie była mniej zielona, więc bracia wywnios­kowali, że wielbłąd wybierał mało atrakcyjną paszę, ponieważ nie widział na jedno oko. Na drodze leżały też cząstki przeżutej murawy wielkości jednego zęba wielbłąda – książęta domyślili się, że kawałki te zostały wypchnięte przez szczelinę, która powstała po wybitym zębie. Poza tym ślady, które pozostawiał wielbłąd, miały odpowiedni kształt tylko w przypadku trzech kopyt, odcisk czwartego za każdym razem był niewyraźny, jakby zamazany, przez co bracia uznali, że zwierzę jest kulawe. Z kolei przypuszczenie, że masło przytroczono przy jednym boku wielbłąda, a miód przy drugim, było dla królewskich podróżników oczywiste, bo po jednej stronie drogi widzieli mrówki gromadzące się wokół śladów, natomiast po drugiej – muchy. Zakończenie historii jest szczęśliwe: wielbłąd się odnajduje, a cesarz obdarowuje braci majątkiem i mianuje ich swoimi specjalnymi doradcami. To coś, co w postawie książąt zdziwiło cesarza i kupca, zainspirowało bezpośrednio Walpole’a. Właśnie ową idealną mieszaninę inteligencji, wiedzy, zmysłu obserwacji i wrażliwości nazwie on w liście do krewnego roztropnością. Od tamtego momentu wszyscy, którym zdarzają się „szczęśliwe przypadki”, będą się kojarzyć brytyjskiemu pisarzowi z tajemniczą krainą Serendib.

Los sprzyja przygotowanym

W przytoczonej baśni ważne są co najmniej dwie rzeczy i być może to one stanowiły przełom dla odkrywcy serendipity. Po pierwsze książęta swoją inteligencję i zadziwiającą zdolność obserwacji świata wynieśli z domu. To dzięki królestwu, w którym mieszkali, i wykształceniu, jakie zapewnił im ojciec (domyślamy się, że było ono wszechstronne, choć nie mamy zbyt wielu dokładnych informacji), stali się tak wnikliwi. Warto też wspomnieć, że nazwa wyspy Serendib pochodzi z sanskryckiego słowa Simhaladvipa, co oznacza „miejsce zamieszkania lwów”. Mieszkańcy takiej wys­py nie muszą się niczego obawiać. Mogą spokojnie wyruszyć w nieznane. Jak lwy idą więc serendypijczycy przed siebie. Stoją za nimi wiedza oraz nabyte umiejętności – tak istotne w dzisiejszym myśleniu o „szczęśliwym trafie”. Znaczenie mają także dotychczasowe porażki. Potrzebny jest jak najszerszy zakres wiadomości, który pozwala patrzeć wnikliwiej i znajdować rzeczy przez łączenie rozmaitych elementów, często pochodzących z zupełnie różnych obszarów. Trzej książęta właściwie tylko idą i obserwują. Mrówki – miód, masło – muchy, trawa – zęby zwierzęcia. Patrzą jednak inaczej niż ludzie, których spotykają na swojej drodze, bo w przeciwieństwie do nich wiedzą, na co spoglądają. Rozpoznają świat w jego możliwie szerokim ujęciu, jako wielką sieć połączeń. Seneka Młodszy, rzymski filozof, wierzył, że „szczęście jest tam, gdzie przygotowanie spotyka okazję”. Ludwik Pasteur, XIX-wieczny chemik, któremu zawdzięczamy przypadkowe odkrycie szczepionki przeciw wściekliźnie – uznawane do dziś za koronny przykład serendypii w nauce – mówił z kolei: „Szczęście sprzyja przygotowanym umysłom”. Serendypia byłaby więc czymś w rodzaju „inteligentnego szczęścia”. W taki sposób myśli o niej również Christian Busch, jeden z największych współczesnych badaczy tego pojęcia. Busch jest akademikiem, ale serendypia to dla niego nie tylko droga do innowacyjnego myślenia w nauce czy nowy rodzaj kreatywności, lecz także szansa na większą kontrolę nad własnym życiem. W książce The Serendipity Mindset: The Art and Science of Creating Good Luck opowiada swoją bajkę o serendypii. Pokazuje siebie sprzed lat – wchodzącego w dorosłość chłopaka, który pewnego słonecznego dnia o mały włos nie zginął w wypadku razem ze swoim przyjacielem. Po tym zdarzeniu zaczął się zastanawiać nad okolicznościami całego zajścia i jego możliwymi przyczynami. Był uprzywilejowanym młodym człowiekiem, który jeżdżąc beztrosko i zbyt szybko po ulicach Heidelbergu, prawie doprowadził do własnej i cudzej śmierci. Od tego momentu Busch zaczyna patrzeć inaczej. A raczej: iść i patrzeć inaczej. Bo jak zwracają uwagę i niemiecki badacz, i Walpole w swojej interpretacji starej perskiej baśni, drugą podstawową sprawą w serendypii jest aktywność – chodzenie z wiedzą. To ona pozwala przemodelować własne życie.

Kichnij, rozlej albo upuść

Nawet największej mądrości zdobytej w domu czy na uniwersytecie, a także inteligencji przekazanej w genach nie można pozostawić w jednym miejscu – zamknąć na wyspie albo w laboratorium. Zdawał sobie z tego sprawę ojciec trzech książąt z Serendipu. Busch w swojej książce przyznał z kolei: „Im byłem bardziej aktywny, tym więcej zauważałem zadziwiających wzorów, podobieństw w moim życiu, u moich przyjaciół i w moich badaniach na uniwersytecie”. Z badań statystycznych wynika, że od 30 do 50% wynalazków zawdzięczamy zbiegom okoliczności. Naukowcy patrzą zaś na to jak na swoistą syntezę przypadku i wysiłku. Busch twierdzi, że serendypia jest „ukrytą siłą świata”. Aby wyjaśnić mechanizm jej działania, badacz wskazuje na trzy istotne etapy. Najpierw kogoś spotyka coś nieoczekiwanego, wykraczającego poza codzienność. Dzięki temu zdarzeniu uruchamia się tzw. wyzwalacz serendypii. Busch porównuje go do naciśnięcia spustu migawki w aparacie lub cyngla w pistolecie. Na końcu zaś osoba kojarzy ten „wyzwalacz” z czymś wcześniejszym. Łączy więc kropki i zaczyna zdawać sobie sprawę z potencjalnej wartości niespodziewanego. Zestawienie dwóch wcześniej niepowiązanych ze sobą rzeczy Busch nazywa bisocjacją. Efektem bisocjacji może być nowe spostrzeżenie, innowacja, zupełnie odmienny od dotychczasowego sposób rozwiązania problemu. Ani fotografia, ani penicylina nie zostałyby odkryte, gdyby nie takie „szczęśliwe” przypadki. „Żona stłukła słoiki z chemikaliami w szafie, do której Daguerre schował na noc krótko naświetlaną płytkę. Nazajutrz ujrzał ze zdziwieniem, iż pod wpływem oparów rozlanej rtęci obraz uległ znacznemu wzmocnieniu” – opowiada o przypadkowym wynalazku dagerotypu Wacław Żdżarski w książce Zaczęło się od Daguerre’a… Szkice z dziejów fotografii XIX wieku. Do nieoczekiwanego, ale szczęśliwego odkrycia doszło również w 1922 r., kiedy to przeziębiony Aleksander Fleming przypadkiem kichnął w szalkę Petriego pełną bakterii. Roztargniony położył naczynie na swoim zagraconym biurku. Kilka dni później, gdy je porządkował, ze zdziwieniem zauważył, że bakterie w naczyniu zostały zniszczone. To wzbudziło jego ciekawość. Zaczął więc prace nad wyizolowaniem po raz pierwszy lizozymu, czyli białka przeciwbakteryjnego znajdującego się m.in. we łzach i w śluzie. Przekonany, że mogą istnieć silniejsze środki, Fleming rozpoczął poszukiwania innych naturalnych substancji antybakteryjnych. Ostatecznie odkrył w 1928 r. penicylinę. A w 1945 r. otrzymał za to Nagrodę Nobla. Ci, którzy doświadczyli w laboratoriach działania serendipity, zachęcają więc: no dalej, kichnij, upuść, rozlej albo przewróć coś!

Szczęśliwe przypadki

O sposobie działania serendypii najlepiej myśleć jak o grawitacji albo miłości. Nagle objawia się dzięki nim tajemniczy ciężar, który ma każda najmniejsza rzecz na świecie. Widzimy, jak drobny element przyciąga inne i powstaje zupełnie nowy „wzór”. Mogą to być nieoczekiwana ­radość spotkania z nową osobą, lekarstwo odkryte w domniemanej truciźnie, technologia wynaleziona przy okazji innej. Człowiek ma tylko pomóc temu procesowi. Być może ludzki umysł – o czym piszą dzisiaj niemal wszyscy badacze serendypii – tak właśnie działa. Zbiera z życia, ­niczym mag­nes opiłki żelaza, różne obrazy i rzeczy, wszystkie doświadczenia. Ale żeby to robić dobrze, musi się najpierw „namagnesować”, zdobyć moc przyciągania. A do tego potrzebne są właśnie wiedza oraz doświadczenie, na które składają się zarówno sukcesy, jak i porażki. Dla serendypijczyków świat to pole, wszystkie wydarzenia zaś są kropkami. W „szczęśliwych trafach” udaje się je połączyć. I to nawet w najbardziej rygorystycznie ułożonych, sterylnych światach. Jedna substancja wylewa się na inną, nadprogramowe komórki łączą się w szalkach. „Kiedy książęta szli przez pustynię, nie mieli pojęcia, że kulawy i niosący miód i masło wielbłąd zaginął. Gdy jednak się o tym dowiedzieli, połączyli tę informację z obserwacjami, których wcześniej dokonali. Jednym słowem: połączyli kropki” – pisze Christian Busch. Dziś nazywamy to serendypijnym sposobem myślenia. Czasem wystarczy przesunąć któryś stolik, żeby zmienić atmo­sferę podczas spotkania albo uzyskać lepszy efekt pracy w grupie. Początkiem nieoczekiwanych zmian może być wylanie na kogoś kawy czy przypadkowe spotkanie na ulicy. Sam Walpole był szczególną postacią. Współcześni mu pisarze przedstawiali go jako dziwaka słowotwórcę, którego zabawy słowami doprowadziły do wynalezienia setek neologizmów – 200 zna­lazło się w słowniku oksfordzkim, w tym m.in. malaria, wołowina i niuans. Zanim odkrył dla siebie i dla świata „szczęśliwy przypadek”, był już w pewnym sensie serendypijczykiem. Wracam więc znów i znów do baśni, którą czytał Walpole. I myślę, że jest w tych trzech synach króla posłanych w świat jakiś rodzaj dobrotliwej naiwności. Czy można to nazwać otwartością serca? Patrzeniem na świat bez uprzedzeń? A może samo wychodzenie światu naprzeciw z bijącym sercem już jest działaniem „szczęśliwego trafu”?

Czytaj również:

Przez logikę do ekstazy
i
Bertrand Russell, zdjęcie: Bettmann/Contributor/Getty Images
Marzenia o lepszym świecie

Przez logikę do ekstazy

Paulina Wilk

Światu przydałby się dziś filozof na miarę Bertranda Russella. Myśliciel wielkiej skali, z powagą podejmujący się obrony ideałów. Adwokat nadziei na lepszą przyszłość umiejący mówić do mas. Ale ponieważ – oby chwilowo! – nikogo takiego na horyzoncie nie ma, przypomnijmy sobie nauki zmarłego mistrza.

Urodzony w 1872 r. Bertrand Russell przeżył długie i fascynujące 98 lat. Był gigantem na miarę swojej epoki – czasu wielkich przełomów cywilizacyjnych i nie mniejszych ambicji. Dlatego studiowanie jego biografii, dzieł i przekonań musi prowadzić do niewesołej konstatacji. Otóż trudno sobie wyobrazić, że współczes­ność mogłaby zrodzić podobnego olbrzyma, a nawet jeśli ktoś taki by się pojawił – że potraktowalibyśmy go poważnie. Jego niesłabnąca do samego końca nadzieja na postęp etyczny dziś zostałaby bezpardonowo rozszarpana przez domorosłych filozofów działających w mediach społecznościowych. Jego głęboka wierność wobec faktów oraz ich drobiazgowej analizy miałaby zaciekłych wrogów wśród wyznawców teorii spiskowych. Jego idee wyznaczające ludzkości wspólne i szlachetne zadania zostałyby zgaszone z wyrachowaniem godnym arkusza kalkulacyjnego przez pragmatyków globalnej gospodarki i korporacji. Nawet jego obyczajowa postępowość oraz entuzjazm dla wolności w małżeństwie i seksie musiałyby zmierzyć się z walcem konserwatystów, niwelującym właśnie – od Azji po USA – zdobycze wywalczone w sferze obyczajowej raptem kilkadziesiąt lat temu. Byłby dziś więc Russell ze swoim umysłem – ciekawym każdej dziedziny życia, zawsze gotowym rozprawiać się z dylematami matematyki, religii czy miłości – skazany na rolę outsidera, którego część z nas przyjmowałaby z uznaniem, a część wykpiwałaby bez zahamowań. To jednak więcej mówi o triumfie irracjonalności oraz cynizmu we współczesnym świecie niż o wartości poglądów i dokonań brytyjskiego filozofa.

Czytaj dalej