Krwista konkwista
i
Diego Rivera, fragment muralu przedstawiającego historię Meksyku, w tle azteckie miasto Tenochtitlán, między 1929 a 1935 r., Palacio Nacional, Meksyk
Opowieści

Krwista konkwista

Tomasz Wiśniewski
Czyta się 16 minut

Sentymentalno-przygodowy obrazek odkrycia Nowego Świata jest jednym z największych kłamstw ludzkości. Dlatego naprawdę nie ma co się dziwić tym, którzy obalają pomniki Kolumba czy Cortésa. Tylko w pierwszym półwieczu konkwisty indiańska ludność obu Ameryk została zredukowana o 90%.

Claude Lévi-Strauss w książce Smutek tropików trafnie zauważył, że pierwsze spotkanie Europejczyków z mieszkańcami Ameryki należy uznać za największą przygodę w historii ludzkości, która jest już prawdopodobnie nie do powtórzenia, chyba że kiedyś odwiedzą nas obce cywilizacje.

Zetknięcie z rajskimi wybrzeżami, z dżunglą, z wulkanami, z nieznanymi zwierzętami (wywołującymi skojarzenia mitologiczne), z miastami o ogromnych targach i pobielanych piramidach, a wreszcie także z ludźmi mówiącymi nieznanymi językami – wszystko to musiało być doświadczeniem oszałamiającym. Bernal Díaz del Castillo, jeden z ważniejszych kronikarzy konkwisty, widząc po raz pierwszy Tenochtitlán, stolicę Azteków, zastanawiał się, czy to nie sen. Kolumbowi, podczas drugiej i trzeciej wyprawy, z powodu nieustannego czuwania i patrzenia krwawiły oczy.

Przypomnijmy, że jeśli chodzi o inne kultury, w przeszłości Europa była na ogół zawsze odgraniczona od radykalnej inności. W XV w. drogi na Wschód strzegło imperium osmańskie, Afryka była zaś co najwyżej opływana. Istniało tylko dalekie wspomnienie „pogaństwa” przechowane w pismach greckich i rzymskich autorów.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Element krajobrazu

Pierwsze interpretacje „nowych” społeczeństw nie zapowiadały jeszcze ludobójstwa, które miało nastąpić: Kolumb był przekonany, że dotarł do raju. Niektóre europejskie komisje mające ustalić tożsamość Amerykanów głowiły się nad następującymi zagadnieniami: czy Indianie są potomkami zaginionych pokoleń Izreala? Czy to zatem Żydzi (tak twierdził dominikanin Diego Durán)? Wygnani Mongołowie? Wygnani Szkoci? A może poganie, których niegdyś ochrzcił św. Tomasz, lecz którzy wrócili do bałwochwalstwa? (Według badań Durána św. Tomasz miał odwiedzić Azteków, przez których został zapamiętany jako bóg Topiltzin – zakonnik dowodził tego m.in. na tej podstawie, że Topiltzin rzeźbił w kamieniu, podobnie jak apostoł).

Gdy analizuje się pisma Kolumba, widać, że z początku wszystko przepełnia zachwyt (choć na pewno chciał też w dobrym świetle przedstawić swoje „odkrycia” władcom-fundatorom, do których adresowane były jego zapiski-raporty). Dowiadujemy się z tych pism, że w Ameryce spędzał długie godziny na kontemplacji przyrody. Ewidentnie nie był jednak szczególnie zainteresowany Indianami i traktował ich raczej jako element krajobrazu. Dodajmy, że Kolumb miał bardzo specyficzną osobowość. Jego wyprawy były motywowane chęcią pozyskania funduszy na coś, co w jego czasach wzbudzało już raczej tylko śmiech, ale co on sam traktował z absolutną powagą – na sfinansowanie kolejnej krucjaty. Jako wierny czytelnik Marca Pola chciał dotrzeć do krain wielkiego chana, bo bardzo interesował się złotem: już przy pierwszych kontaktach z Indianami miał pytać o pozłacane elementy indiańskiej biżuterii. Niemniej złoto było dla niego tylko środkiem – chciał je wykorzystać do celów religijnych.

W gruncie rzeczy komiczne są jego zapiski, w których referuje swoje „dialogi” z Indianami. Porozumiewał się z nimi na migi lub doszukując się podobieństw w brzmieniu słów indiańskich do łaciny, hiszpańskiego, portugalskiego czy włoskiego – czyli języków, które znał. Gdy miał posłać kogoś, by porozumiał się z lokalnym kacykiem, wysłał jednego ze swych ludzi tylko dlatego, że ten znał hebrajski i chaldejski.

Krucjata dla krucjaty

Ignorancja Kolumba, choć komiczna, nie jest jednak niewinna: wspomniane zachwyty i współtworzenie mitu „dobrego dzikusa”, pisanie o dobroduszności, gościnności i prostocie Indian mieszają się w jego pismach z uwagami, że z Indian „powinni być dobrzy służący”. Kilka lat później snuł już otwarcie rozważania nad niewolnictwem Indian, a główny roztrząsany przez niego problem w tej materii polegał na tym, czy rzecz się opłaca. Widzi potencjał w Indianach, by też mogli stać się chrześcijanami, ale dopóki nimi nie są, raczej nie mają dla niego statusu pełnowymiarowych istot ludzkich. Paradoksalnie jego wielka religijność jest źródłem ślepoty moralnej. Wiemy z zapisków jego kompanów, że admirał – choć sam chyba ascetyczny – nie wyrażał szczególnego sprzeciwu wobec wysyłania Indianek do kajut swoich kompanów, w których były gwałcone. Podczas trzeciej wyprawy wpadł na pomysł zabrania do „Nowej Hiszpanii” zwolnionych z aresztu więźniów (o jakich przydatnych zdolnościach świadczyły konflikty z prawem?). Kolumb był wreszcie sam wynalazcą ponurego zajęcia, które zrobiło podczas konkwisty ogromną karierę: polowania na Indian przy użyciu psów.

Zdumiewające, jak bardzo odmiennie wyglądała sytuacja z drugiej strony: Indianie postrzegali przybyłych Europejczyków znacznie życzliwiej – jako co najmniej posłańców bogów, jeśli nie po prostu bogów.

W XX w., kiedy badacze zainicjowali proces publikacji tekstów pisanych przez Azteków i Majów, otrzymaliśmy fascynującą możliwość prześledzenia konkwisty z perspektywy podbijanych, a nie podbijających. I tak z Relacji z podboju Peru, napisanej przez księcia dawnego Peru Mango Inku, poznajemy powody, dla których Hiszpanie zostali potraktowani jako wirakoczowie, czyli bogowie: przybyli z wiatrem (czyli przypłynęli), ujeżdżali konie (początkowo nie wiedziano, czy konkwistador i koń to osobne stworzenia; niektórzy Hiszpanie podtrzymywali tę wątpliwość, np. prędko po zgonie konia zakopując zwłoki), rozmawiali z „białą chustą” (czyli potrafili czytać: Indianie uważali to za zjawisko – być może nie bez racji – magiczne), ciskali grzmoty (mieli armaty i proch strzelniczy), nosili brody i odsłaniali tylko twarz i dłonie. Aztekowie żywili przekonanie, że Hernán Cortés to bóg Quetzalcoatl powracający do swojego królestwa zgodnie z zapowiedzią (Cortés cynicznie utwierdzał to przekonanie, które znacząco pomogło mu podbić Meksyk). Podobnie gdy doszło do pierwszych form buntu, Indianie obserwowali zwłoki Europejczyków, czy nie gniją (gdyby nie gniły, znaczyłoby, że nie są ludzkie).

Bogowie śmierci

Hiszpanie natomiast nie uznawali Indian za bogów, przeciwnie – zastanawiali się, czy są ludźmi, czy zwierzętami (swoją drogą dla różnych mieszkańców globu uznanie za „zwierzę” nie musi oznaczać tego samego, co na ogół oznacza dla Europejczyka). Komisja uczonych mnichów z zakonu św. Hieronima miała stwierdzić w 1517 r., czy Indianie są w stanie żyć na poziomie wieśniaków z Kastylii. Odpowiedź wynikająca z przeprowadzonej ankiety okazała się negatywna: zdaniem mnichów lepiej dla Indian, by zostali niewolnikami niż „zwierzętami na wolności”. Podawano takie „występności” Indian, jak: odmawianie pracy bez wynagrodzenia, oddawanie za darmo własności, a także nieodtrącanie współplemieńców, którym Hiszpanie odcięli uszy.

Skala okrucieństwa, mordu, gwałtu, przerażającego upośledzenia moralnego, do którego doszło w samym pierwszym stuleciu konkwisty, nie znajduje jednego przekonującego wytłumaczenia. Zdaje się, że zwykła chciwość i ambicja nie mogą tego wyjaśnić. Przestrzenna odleg­łość od centrum, z którym kojarzono ład i porządek, poza którym nie istniały już żadne prawa? To chyba też za mało.

Ten morderczy obłęd i wściekły, nieliczący się ze środkami podbój miały swoje „uzasadnienie” religijne: chrystianizację „odkrytego” ludu. W kategoriach chrześcijańskich Indianie byli bałwochwalcami, a Europejczycy – po zapoznaniu się z krwawym rytuałem i składaniem ofiar z ludzi wśród Azteków – uznawali Indian nawet za czcicieli czarta. Innym równoległym uzasadnieniem była ekspansja terytorialna Królestwa Hiszpanii. Absurdalne wydają się jednak rytuały Hiszpanów, którzy w towarzystwie notariusza odczytywali pełne urzędowych i napuszonych zwrotów pisma, że oto obejmują w posiadanie takie a takie terytoria i jeśli ktoś się temu sprzeciwia, staje się wrogiem Korony i Kościoła. Absurd potęguje fakt, że często te deklaracje nie były w ogóle tłumaczone na języki znane Indianom. Na dodatek nikt nie pytał ich o zdanie – zakładano z góry, że to oni mają się podporządkować królestwu, którego nie znają, królowi, którego nie znają, Bogu, którego nie znają, a nie na odwrót. Wszystko to było przyjmowane z aksjomatyczną oczywistością. W te tony właściwie od razu uderzył Kolumb, który dotarł do Haiti (a nie, przepraszam: który dotarł do „Hispanioli”).

Niemniej nawet pobieżna analiza dokumentów historycznych wykazuje, że „nawracanie” nie było głównym motorem działań Hiszpanów, podobnie jak lojalne działanie na rzecz Królestwa Hiszpanii: ludzi, którzy tam dopłynęli, przede wszystkim interesowało złoto.

Był to początek nowożytności: w Europie zaczął się czas, gdy niemal wszystko, co uznawano za wartościowe, można już było kupić. To obsesyjne zainteresowanie złotem było dla Indian niezrozumiałe. Przykładowo, plemiona Indian Taino podejrzewały, że złoto jest bogiem chrześcijan lub że karmią nim swojego boga i dlatego potrzebują go w tak astronomicznych ilościach. Inne wyjaś­nienia nie przychodziły im do głowy, sami nie cenili szczególnie złota (nie mieli też analogicznego do europejskiego systemu wymiany handlowej). Wódz Hatuey tańczył ze swoim ludem przed koszykiem ze złotem i klejnotami, by uzyskać łaskę od boga chrześcijan, który nakazałby zostawienie Indian w spokoju (po zakończeniu tańca wyrzucono złoto do rzeki z obawy przed kolejną napaścią Hiszpanów; dodajmy, że niedługo później wodza Hatueya spalono).

Aztecki król Montezuma posyłał złoto podbijającemu jego kraj Cortésowi w nadziei, że jeśli je dostanie, odejdzie. Efekt był odwrotny: gdy Cortés otrzymał złoto, chciał go jeszcze więcej. Montezuma próbował rówież innego sposobu: posłał córki swoich dostojników, ale i tu było podobnie – Hiszpanom córek też było za mało. Dodajmy, że mieszkanki Meksyku ze strachu przed gwałcącymi je Hiszpanami brudziły sobie twarz błotem, aby ukryć swoją ewentualną atrakcyjność.

Świadek horroru

Trudno sobie wyobrazić, by sprawy przybrały gorszy obrót, ale na pewno tak by się stało, gdyby nie jedna z najbardziej zdumiewających postaci konkwisty: dominikanin Bartolomé de Las Casas. Był on jednym z wielu zakonników, którzy udali się do „Nowej Hiszpanii” z misją ewangelizacyjną; niemniej Las Casas nie tylko nawracał Indian, lecz także jak nikt inny stanął w ich obronie, poświęcając na to 50 lat swojego życia i maksymalnie wykorzystując w tym celu wszystkie swoje talenty polityczne, teologiczne i literackie. Ponadto stworzył dzieła będące nieśmiertelnymi świadectwami horroru, który wydarzył się w Ameryce Środkowej. Nienawiść, jaką powszechnie darzyli go konkwistadorzy, dowodzi, że jako obrońca Indian musiał działać stosunkowo skutecznie.

Jednym z jego dzieł jest Krótka relacja o wyniszczeniu Indian z 1552 r. Adresatem tego listu był Filip, książę Królestwa Hiszpanii. Las Casas pisał, że rozpętało się piekło i trzeba natychmiast coś zrobić, by zakończyć tę hekatombę, najlepiej jakimiś regulacjami prawnymi. Książka to przede wszystkim chaotyczny opis potworności, które wydarzyły się na dzisiejszych terenach Haiti, Kuby i Jamajki, czyli w miejscach, do których Hiszpanie trafili w pierwszej kolejności. W pewnym sensie tekst jest monotonny, ponieważ nieustannie pojawia się w nim to samo: palenie żywcem, bezsensowne mordowanie i okrutne okaleczanie.

Żeby dać lepszy obraz tej makabry, podam kilka przykładów poczynań Hiszpanów pochodzących z relacji wielkiego dominikanina.

Diego Rivera, fragment muralu przedstawiającego historię Meksyku, w tle azteckie miasto Tenochtitlán, między 1929 a 1935 r., Palacio Nacional, Meksyk
Diego Rivera, fragment muralu przedstawiającego historię Meksyku, w tle azteckie miasto Tenochtitlán, między 1929 a 1935 r., Palacio Nacional, Meksyk

Zacznijmy skromnie. Jeden z wodzów z Haiti oddał całe złoto, które posiadał, dodając (zgodnie z prawdą), że nie jest w stanie dać więcej, ponieważ Indianie nie znają pracy w kopalni (pozyskiwali złoto z rzek, a to się skończyło). Wyszedł za to z propozycją racjonalnej współpracy: administrowałby lokalną uprawę i handel, oddając daninę Gubernatorowi Królestwa Hiszpanii. Jaką otrzymał odpowiedź? Jego żonę zgwałcono, a jego samego spalono żywcem.

Pewnego razu na Kubie wojska Narváeza postanowiły zatrzymać się w korycie wyschniętej rzeki, by skorzystać ze znajdującego się tam krzemienia i naostrzyć szpady. Las Casas był przy tym. Indianie otoczyli Hiszpanów i zaciekawieni obserwowali przybyszy. Naraz jeden z Hiszpanów postanowił sprawdzić, czy miecz się dobrze naostrzył. Rzucił się więc na Indian i zaczął ich ciąć; od razu ruszyli za nim inni. Indianie ze zdumienia nie zdążyli zareagować. Hiszpanie odrąbywali dłonie, głowy, kobiece piersi, zabijali starców i dzieci. W ciągu chwili padła cała wioska. Las Casas stwierdził, że to szatan rano podłożył ten krzemień – na tę masakrę nie znalazł lepszego wyjaśnienia.

Brygadziści sypiali z żonami Indian, którzy „pracowali dla nich” w kopalniach. Gdy wycieńczony Indianin wracał do swojego domu z „niewystarczającą” ilością złota, spotykała go kara: bito go, wiązano i wrzucano pod łóżko „jak psa”; następnie na tym łóżku gwałcono jego żonę.

Alonso Niño, towarzysz Kolumba, udał się ze swoimi ludźmi na wyspę Trynidad, gdzie został bardzo dobrze ugoszczony przez tubylców. Oznajmił, że od tej pory będzie razem z nimi mieszkał, dlatego rozpoczął budowę wielkich budynków z drewna. Gdy były gotowe, zaprosił Indian, by weszli do środka. Tam, pod groźbą użycia broni, spętano ich, a tych, którzy próbowali uciekać, mordowano. Gdy reszta Indian zorientowała się, że to podstęp, schowała się w drugim budynku. Wtedy Hiszpanie podłożyli pod niego ogień, paląc wszystkich żywcem. Tych, których pojmali, załadowali na statek i sprzedali w niewolę na sąsiednich wyspach. Dodajmy, że według Bartolomégo de Las Casas jedna trzecia pojmanych Indian zawsze umierała w wyniku zamęczenia lub zagłodzenia, a ich zwłoki trafiały do morza.

Przypadek Alonsa Niña jest szczególnie ciekawy, bo de Las Casas miał okazję rozmawiać z nim o tych wydarzeniach i go za nie karcić. Ten zaś odpowiadał, że czynił jedynie to, co mu nakazano, ale zarazem dodawał sam z siebie i z wielkim wstydem, że „w całym swym życiu nie zaznał dobroci ojca i matki i dopiero na wyspie Trynidad dali mu ją Indianie”.

Jak najlepiej mordować

W podręcznikach historii i encyklopediach czytamy o wybitnych postaciach i „odkrywcach” – po lekturze relacji de Las Casas wyobrażenia o nich ulegają gwałtownej zmianie: Vasco de Balboa („pierwszy Europejczyk, który dotarł do Oceanu Spokojnego przez Przesmyk Panamski”) mordował Indian tylko za to, że chodzili nago; raz zabił 40, by nakarmić nimi psy. Alonso de Hojeda, badacz wybrzeży Wenezueli i Kolumbii, pod byle pretekstem karał nie tylko Indian, ale także swoich ludzi, obcinając im dłonie. Oviedo („kronikarz Indii Zachodnich, sekretarz gubernatora”) optował za czymś, co moglibyśmy nazwać „ostatecznym rozwiązaniem kwestii indiańskiej”; w swoich zapiskach zalecał, by nie uderzać szablą w czaszkę Indianina, bo szabla może pęknąć, dlatego lepiej uderzać gdzie indziej. Tę listę można by długo ciągnąć.

Wspomnę jeszcze przy okazji szczególnie rozrywającą serce historię plemienia Lukayenów, którą opisał Piotr Martyr. Mieszkańcy dzisiejszych wysp Bahamy wierzyli w istnienie krainy, do której idzie się po śmierci; Hiszpanie, którzy potrzebowali siły roboczej na Kubie i Haiti, zaczęli przekonywać Lukayenów, że wiedzą, gdzie znajduje się ich raj. Zapewnili, że swoimi statkami zabiorą ich w to cudowne miejsce, gdzie spotkają swoich zmarłych rodziców, swoje zmarłe dzieci, wszystkich, których kochali i za którymi tęsknią. Lukayenowie zgodzili się, pełni nadziei i ufności. Gdy zorientowali się, że zostali oszukani i zniewoleni, popadli w bezgraniczną rozpacz, zdawało się, że ich rzeczywistość się rozpadła: popełniali samobójstwa, odmawiali przyjmowania pożywienia nawet pod groźbą kary fizycznej. W ten sposób zmarli wszyscy.

W wyniku wywołanego pojawieniem się Europejczyków spustoszenia wśród Indian Ameryki Środkowej wyginęło 90% ich populacji. Dokonało się to w wyniku trzech czynników: bezpośredniej śmierci podczas podboju, śmierci spowodowanej głodem, uciskiem i pracą niewolniczą oraz śmierci na skutek chorób zakaźnych – odry i ospy – zawleczonych przez Europejczyków. Ten ostatni czynnik był najbardziej destrukcyjny i szacuje się, że w 90% przyczynił się do wyludnienia wymienionych terenów. Niektórzy twierdzą, że nie obciąża on sumienia Hiszpanów. W swojej znakomitej książce Podbój Ameryki Tzvetan Todorov wykazuje jednak, że Europejczycy odpowiedzialni są za wszystkie trzy wymienione czynniki.

Przede wszystkim nie ulega wątpliwości, że Indian wycieńczał głód, który osłabiał ich organizmy w walce z chorobami – Indianie, zmuszeni do walki z Hiszpanami, przestali uprawiać pola, a zapasy żywności im kradziono. Do tego dochodziła wycieńczająca praca – zarówno w kopalniach, jak i w „służbie” Koronie. Na to wszystko nakłada się powszechny kryzys psychiczny Indian wywołany raptownym zniszczeniem ich całego świata społecznego, kulturowego i religijnego (niektórzy po prostu odmawiali przyjmowania posiłku, nieruchomieli i tracili wolę życia). Analiza dokumentów historycznych wykazuje również, że Hiszpanie nie zrobili praktycznie nic, by zapobiegać epidemiom i pomagać chorym (nie licząc inicjatywy kilku zakonników). Mało tego: niektórzy, np. franciszkanin Motolinia, skojarzyli te masowe zgony z dziesięcioma plagami, które Bóg zesłał na grzesznych Egipcjan. Krótko mówiąc, to Bóg karał Indian za bałwochwalstwo, a Hiszpanie nie mają z tym nic wspólnego. Ba, masowa śmierć tych ludzi to dowód na to, że Bóg jest przychylny Hiszpanom, a nie Indianom! (Przy okazji przywołajmy dwa niesamowite obrazy pochodzące z tekstów wspomnianego franciszkanina: 1) raz widział on tyle ptaków karmiących się zwłokami leżącymi na drodze do kopalni, że ptaki te ­zasłaniały słońce; 2) inicjały nazwisk właścicieli tatuowano na twarzy niewolnika; zważywszy, że handel w tej dziedzinie kwitł i właściciele często się zmieniali, trzeba było dopisywać kolejne inicjały: Motolinia widział twarze indiańskich niewolników, które „wyglądały jak papier”). Przypomnijmy, że to wyludnienie w Ameryce Środkowej wywołało kolejną fatalną „konieczność”: sprowadzenie niewolników z Afryki.

Na skutek działań Bartolomégo de Las Casas i innych zakonników los Indian się poprawił, bo użyto argumentu, który jedyny okazał się naprawdę skuteczny: wycieńczony i źle traktowany Indianin jest gorszym pracownikiem. Poluzowanie ucisku i polepszenie warunków życia miało sprawić, że Królestwo Hiszpanii tylko się na tym wzbogaci.

Do dziś często można spotkać argument uzasadniający podbój Meksyku: miało nim być zapobiegnięcie dalszemu składaniu ofiar z ludzi i wyzwolenie społeczności ciemiężonych przez Azteków. Używały go do naszych czasów nawet takie postacie jak wybitny antropolog René Girard. Jest to argument w gruncie rzeczy żenujący, bo konkwista przebiegała wszędzie tak samo – niezależnie od tego, czy na danym terenie składano ofiary z ludzi, czy nie, niezależnie, czy panujący dobrze traktowali poddanych, czy też tego nie robili. Co z mieszkańcami Hispanioli, którzy nie składali ofiar z ludzi? Skoro Hiszpanie uznawali Indian raczej za zwierzęta pociągowe niż za ludzi, to dlaczego mieliby chcieć ich „wyzwalać”?

Śmierć w liczbach

Na koniec przejdźmy do czegoś, co jest najwymowniejsze, czyli do liczb. Liczby na pewno nie przerażają tak jak obraz, ale dają pewne wyobrażenie sytuacji. Choć w omawianym okresie nie istniały spisy ludności, to w XX w. historycy opracowali metody obliczenia populacji obu Ameryk.

Dla matematycznej jasności ograniczmy się najpierw tylko do Meksyku. Według informacji podanych przez Todorova przed przypłynięciem Europejczyków żyło tam około 25 mln ludzi. Jak sprawa wyglądała około roku 1600? Pozostał już tylko milion. Przez 100 lat zginęło więc około 24 mln osób. Słownie (niech nikt nie pomyśli, że to błąd w druku): dwadzieścia cztery miliony.

Idźmy dalej. W obu Amerykach w przededniu konkwisty żyło około 80 mln ludzi. W połowie XVI w. pozostało już tylko 10 mln. Czyli przez 50 lat zginęło – słownie – siedemdziesiąt milionów istnień ludzkich.

Reasumując: to, co się wtedy wydarzyło, należy zaklasyfikować nie tylko jako jedną z największych katastrof demograficznych, ale także jako bezkonkurencyjnie największe znane ludobójstwo w historii ludzkości.

Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!

Czytaj również:

Mity indiańskie
i
ilustracja: Karyna Piwowarska
Doznania

Mity indiańskie

Richard Erdoes, Alfons Ortiza

Motyle

[Papago/Tohono O’odham]

Pewnego dnia Stwórca odpoczywał – siedział i patrzył, jak w jednej wiosce bawią się dzieci. Dzieci śmiały się i śpiewały, ale serce Stwórcy przepełniał smutek.

Myślał: „Te dzieci zestarzeją się. Ich skóra pomarszczy się, włosy staną się siwe, zęby wypadną. Mocne ramię młodego myśliwego osłabnie. Te śliczne młode dziewczęta zbrzydną i utyją. Radosne szczeniaki staną się ślepymi, zaświerzbionymi psami. A te piękne kwiaty – żółte i niebieskie, czerwone i fioletowe – opadną. Z drzew spadną liście i uschną. Już teraz żółkną”.

Czytaj dalej