Kooperujmy
i
Zdjęcie: Peter Wendt/Unsplash
Dobra strawa

Kooperujmy

Monika Kucia
Czyta się 8 minut

Wyobraź sobie, że zamiast kupować przetworzone jedzenie w hipermarkecie, idziesz do ogrodu i samodzielnie wybierasz pomidory, a przy okazji poznajesz ludzi, którzy częstują cię ciastem rabarbarowym. Tak ­wyglądają zakupy w nie­których kooperatywach spożywczych. Tak mógłby wyglądać świat…

Dostęp do zdrowej, świeżej żywności, maksymalnie skrócony łańcuch pośredników, kontakt z rolnikiem, budowanie wspólnoty i nauka kompromisów to główne zalety kooperatyw spożywczych. Opierają się one na zaufaniu, osobistym zaangażowaniu, wspólnej pracy i wierze w to, że wspierając wytwórców, tworzymy lepszy świat. Udział w kooperatywie jest też realnym sprzeciwem wobec obecnego systemu żywnościowego. Pokazuje alternatywne sposoby pozyskiwania żywności, które ściśle wiążą się z takimi wartościami, jak szacunek, odpowiedzialność, równowaga czy umiar.

Po pierwsze współpraca

Grupa składająca się z sąsiadów, miłośników dobrego jedzenia zbiera się np. w czwartki albo w soboty. Ktoś jest odpowiedzialny za wyprawę do rolnika po ziemniaki, ktoś za ważenie, pakowanie oraz wydanie. Zwykle funkcje zmieniają się rotacyjnie i każdy uczestnik potrafi wykonywać wszystkie zadania. W kooperatywach bardziej zaawansowanych działa sklep, w którym zrzeszeni członkowie mogą kupować towary w niższej cenie, ale jednocześnie mają obowiązek odpracowania kilkugodzinnego dyżuru raz w miesiącu na rzecz wspólnoty.

Dr Ruta Śpiewak, adiunktka w Zakładzie Socjologii Wsi w Instytucie Rozwoju Wsi i Rolnictwa Polskiej Akademii Nauk, realizuje obecnie projekt o alternatywnych sieciach żywności. Zaznacza, że ta szlachetna działalność ma też swoje wady czy raczej wiąże się z pewnymi wyzwaniami. „Uczestnictwo w kooperatywie jest czasochłonne – mówi – wymaga dosyć dobrej organizacji od członków, nie jest więc dla każdego. Zakupy są ostatecznie dosyć drogie, choć tańsze niż w sklepach ekologicznych. Trzeba być osobiście zaangażowanym w działalność kooperatywy”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Kooperatywy mają długie tradycje lewicowe. Samo pojęcie coopératisme (z jęz. francuskiego) oznacza „spółdzielczość”, łacińskie cooperari tłumaczy się jako „współpracować”. Kooperatyzm był społecznym ruchem polegającym na organizowaniu spółdzielni, w których środki produkcji stawały się wspólną własnością wszystkich członków. Celem miało być społeczne wyzwolenie poprzez wyeliminowanie kapitalizmu. Pod koniec XVIII w., w czasach rewolucji przemysłowej w Wielkiej Brytanii, robotnicy, którzy z powodu pracy zamieszkali w miastach, porozumieli się ze swoimi sąsiadami ze wsi i zaczęli zamawiać jedzenie bezpośrednio od nich. Dla obu stron było to korzystne. W 1769 r. spółdzielnia konsumencka The Fenwick Weavers’ Society uruchomiła pierwszy sklep z produktami kupowanymi bezpośrednio od producentów. Zajmowała się także dbaniem o dobrą jakość pracy w fabrykach tkackich.

Andrzej L. Zachariasz w tekście Kooperatyzm jako alternatywa liberalizmu (w zbiorze Dzisiejsze znaczenie ideałów spółdzielczości pod red. Marii Szyszkowskiej) pisał: „Twórcy i animatorzy ruchu spółdzielczego szczególną wagę przywiązywali do kształtowania wśród członków kooperatyw myślenia prospołecznego, nakierowanego na sprawy »prostego człowieka«. Ruch kooperatywny wyrastał bowiem z tradycji myśli socjalistycznej i w swoich intencjach, także w wypadku działalności gospodarczej, nie tyle był nastawiony na zysk i pomnażanie bogactwa, co na ochronę człowieka. Miała to być szczególnie ochrona człowieka słabszego, urzeczywistnianie idei współpracy, a także zwalczanie tzw. świadomości »wyzyskiwacza«, tzn. negowanie postaw dopuszczających się bogacenia kosztem innych. Człowiek kooperatywy to nie tylko człowiek zapobiegliwy, dobry organizator i przedsiębiorca, ale przede wszystkim człowiek o wysokich standardach moralnych. Już zatem sam charakter kooperatyw, cele, jakie sobie stawiały, wskazuje, iż miały one być i były nie tylko organizacjami wyzwalającymi inicjatywę społeczną swoich członków, ale także poczucie odpowiedzialności za wspólny majątek. Były jednocześnie szkołami działania wspólnotowego, tzn. wspólnego działania w imię wspólnych celów. Biorąc pod uwagę choćby wskazane tu momenty, można stwierdzić, że system społeczeństwa kooperatywnego był swoistą kuźnią tworzenia się rzeczywistego społeczeństwa obywatelskiego”.

Komu dżemu?

Brooklińska kooperatywa z Nowego Jorku istnieje od 1973 r. Zrzesza 17 tys. osób, a dokonywane w ramach jej działalności roczne operacje finansowe można liczyć w milionach dolarów. Leah Koenig, pisarka kulinarna, specjalizująca się w kuchni żydowskiej, od kilkunastu lat należy do tej kooperatywy. Podobnie jak pozostali członkowie musi pracować przez 2,5 godz. w miesiącu na rzecz wspólnoty. Sklep kooperatywy jest dostępny tylko dla członków – jeśli cokolwiek chce się w nim kupić, trzeba posiadać legitymację. Leah podkreśla, że zasady jej uzyskania są proste i nie ma kryteriów przyjęcia, poza wyrażeniem woli.

W Polsce tego typu sklepy działają na bardziej otwartych zasadach. Pierwsze miejsce, w którym kooperatywa „Dobrze” sprzedawała produkty, nie miało regałów, to były po prostu skrzynki z warzywami na podłodze, a obok nich worki z ziarnami. Z czasem przybywało kooperantów, rolników oraz klientów. Kooperatywa od początku chciała budować społeczność, być dostępna dla sąsiadów, emerytów ze Śródmieścia, dlatego stworzyła sklep otwarty dla wszystkich. Podobnie jest na Muranowie, gdzie dzięki zbiórce społecznej otwarto drugi sklep kooperatywy „Dobrze”. Gdy piszę ten tekst, rozstrzygany jest konkurs na zajęcie lokalu na Starym Mokotowie. Miejsce to oferuje większą przestrzeń, umożliwiłoby więc kooperantom prowadzenie dodatkowych działań: organizowanie warsztatów, spotkań, szerszą edukację.

„Jesteśmy stowarzyszeniem i działamy na zasadach spółdzielczości – mówi Katarzyna Maciąg z kooperatywy »Dobrze«. – Od razu było to działanie oddolne. Na początku była po prostu grupa zakupowa, sześć lat temu otworzyliśmy pierwszy sklep. Ja, mieszkając tuż przy Wilczej, dowiedziałam się o kooperatywie, gdy z grupą osób uprawialiśmy ogródek działkowy udostępniony nam przez właścicielkę. Jedna z nich powiedziała mi o kooperatywie i o tym, że będzie spotkanie na temat otwarcia sklepu kooperatywnego. Przychodziłam z innego świata, raczej mnie to zainteresowało z pobudek hedonistycznych – chciałam mieć dobre jedzenie. Zapisałam się od razu, spodobał mi się pomysł samoorganizacji”.

Sklep kooperatywny ma trzy poziomy cen: dla klienta detalicznego, zniżki senioralne (głównie przy Andersa) i ceny członkowskie, czyli około 30% niższe od detalicznych. Osoba, która chce być członkiem kooperatywy, musi przyjść na spotkanie, nie można zapisać się przez Internet. „Musi zrozumieć, na co się pisze, zadać pytania” – tłumaczy Katarzyna. Spotkania odbywają się dwa razy w miesiącu, płaci się składkę w wysokości 30 zł miesięcznie i odbywa obowiązkowy dyżur – 3 godz. w miesiącu. Ludzie wykonują różne prace: wykładają towar, ale też szyją wielorazowe woreczki czy zajmują się newsletterem.

– Budujemy kapitał społeczny – mówi Katarzyna.

– Czy można się oderwać od kapitalistycznych struktur? – pytam.

– Żyjemy w bańce – odpowiada – mamy wspaniałą społeczność, ludzi, do których możemy się zwrócić z różnymi rzeczami, mamy ogromne zasoby. Stosujemy naturalny sposób wymiany: mam za dużo dżemu, zostawię go w sklepie. Książkę mogę od kogoś pożyczyć, zamiast ją kupować.

Warzywo na wyciągnięcie ręki

Zuzanna Skoczek, wiceprezeska fundacji Samodzielność od Kuchni, ceni ideę spółdzielczości i chętnie korzysta z oferty zakupowej dla osób niezrzeszonych. „Chodzę do sklepu kooperatywy »Dobrze« przy Wilczej, bo mam blisko. Lubię ich, mają sezonowe produkty od wybranych dostawców, których można sprawdzić. Nie jestem członkinią, ale płacąc pełną stawkę, wspieram ruch kooperatywny. Członkowie, którzy pracują w sklepie, bardzo często nie wiedzą, co sprzedają; nie wiem, na ile się tym interesują i na ile dostają informacje. Jednak razem ze sklepem niesiesz idee. Biodynamiczna uprawa zgodnie z fazami Księżyca to nie jest powód, dla którego przychodzę do sklepu kooperatywnego. Ważne jest dla mnie uświadomienie społeczne, wsparcie idei skrócenia łańcucha dostaw i ścieżki pośrednictwa, pokazanie współzależności.

Aneta Stępniewska korzysta z warszawskiej kooperatywy „Smakoterapia”, czasem z Południowej i na Mokotowie. „Dla mnie głównym powodem jest dostęp do jakościowo dobrej żywności kupowanej bezpośrednio od rolników, z naturalnych upraw, bez przyśpieszaczy, nadmiernej ilości preparatów chemicznych. Zaopatrując się w kooperatywie, nie muszę aż tak dokładnie oglądać etykiet w tropieniu niepożądanego składnika, co jest ważne w przypadku alergii czy nietolerancji pokarmowych. Wstępna selekcja już jest zrobiona »z marszu« przez wszystkich ludzi dobrej woli z kooperatywy. Dostaję warzywa prosto z krzaka, rwane tego samego dnia. Z racji dużej społeczności istnieje możliwość negocjowania rabatów, czyli to się po prostu opłaca. Ten sam towar jest zawsze droższy w sklepie. Wiem też, kto uprawia moją marchew. W przypadku tzw. RWS-ów (rolnictwo wspierane społecznie) przy uprawie warzyw znaczenie ma także wspólnota interesów. Nie jestem petentem, który przychodzi po kilogram marchewki, ale mogę np. ustalać listę warzyw uprawianych na potrzeby grupy, ponieważ cały sezon będzie opłacony z góry. Rolnik kupuje nasiona, uprawia warzywa, nie martwi się, gdzie je sprzeda, ma zapewniony zbyt, a ja odbieram paczkę co tydzień lub dwa. Korzyścią jest również bycie częścią lokalnej wspólnoty, miło się po prostu spotkać, życie towarzyskie kwitnie, można znaleźć pracę, ciuchy dla dzieci, oddać niepotrzebne graty, sprzedać mało używany samochód. Wszystko, czego się szuka i pragnie, jest po prostu na wyciągnięcie ręki”.

Dagmara Gęstwińska, właścicielka gospodarstwa Kalinówka w Pietrz­wałdzie na Wzgórzach Dylewskich, dostarcza produkty do sześciu kooperatyw. „Ci ludzie to właściwie nasza rodzina. W pandemii wykazali się takim sercem i wsparciem, że dzięki ich zamówieniom przetrwałyśmy najtrudniejsze początki. Na pewno ma to związek też z tym, że sami robimy wędliny, zupę rybną, wegańskie pasztety, sprzedajemy ryby – surowe i wędzone. Nawiązały się przyjaźnie, mam »opiekunki« naszych akcji, które zajmują się zebraniem zamówień, pieniędzmi, kontaktem z resztą kooperantów. Kiedy np. ktoś pyta Kasię, jaki olej daję do śledzi, ona pisze do mnie, a później im odpowiada. Kooperanci mają niższe ceny niż na bazarach czy gdziekolwiek”.

Ludzi przyciąga jakość produktu – „nokautująca pyszność tego jedzenia” – jak mówi korzystająca z kooperatyw Katarzyna Kisielińska. Podobne odczucia ma Julia Lelonkiewicz: „Gdy dołączyłam do kooperatywy, to nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać – zależało mi na produktach, które wtedy jeszcze nie były szeroko dostępne w sklepach lub miały zawrotne ceny. Przy okazji zachwyciła mnie sama koncepcja. Potem odkryłam, że np. nabiał czy warzywa z kooperatywy mają inny smak. Poważnie, teraz po prostu tylko to mi naprawdę smakuje. W międzyczasie okazało się, że kooperatywa daje coś jeszcze: niesamowitą, wspierającą się społeczność, której zawdzięczam mnóstwo wspaniałych rzeczy – nie tylko ploteczki podczas odbiorów”.

Ewa Rogala korzystająca niegdyś z kooperatywy na Saskiej Kępie mówi przede wszystkim o walorach międzyludzkich. „Dla mnie motywacja była przede wszystkim społeczna. Lubię jeść w towarzystwie i rozmawiać z ludźmi o jedzeniu, o wytwarzaniu żywności. Kooperatywa to radość spotkań, dzielenia się pomysłami (rydze – co z nich zrobić, kiedy już kupisz te 2–3 kg?), tajemnymi przepisami. Uwielbiam podróże kulinarne, kooperatywa umożliwia takie podróżowanie bez ruszania się daleko z domu”.

Aneta Stępniewska dodaje: „Fajnie jest to jedzenie organizować i zdobywać, a później się nim dzielić w domach, w pracy i u znajomych. Zachęcać innych do małych i większych zmian, bo im też to po prostu smakuje. Same korzyści”.

Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!

Czytaj również:

Dżunglo, uzdrowicielko nasza
Promienne zdrowie

Dżunglo, uzdrowicielko nasza

Maria Hawranek

Botanico najpierw napoił mnie roślinnym wywarem, potem wręczył buteleczkę specyfiku z liany zwanej językiem żmii. Kuracja okazała się skuteczna.

W lutym tego roku byłam w Panamie. Zbieraliśmy materiały do reportażu o rdzennej społeczności Naso, która żyje w dżungli w rejonie Bocas del Toro, w tropikalnej gęstwinie nad rzeką Teribe.

Czytaj dalej