Głośno o Nandze
i
Nanga Parbat/ fot. Tahsin Anwar Ali (Wikimedia Commons)
Przemyślenia

Głośno o Nandze

Piotr Stankiewicz
Czyta się 3 minuty

Powiedzieć, że wydarzenia w Karakorum odbiły się w Polsce szerokim echem, to nie powiedzieć nic. Śmierć Tomasza Mackiewicza, wspaniały ratunek dla Elizabeth Revol – przez kilka dni polski Internet nie żył niczym innym. Tyle pochwał i tyle hejtu nie widzieliśmy od dawna: gdyby za każdy komentarz napisany w tej sprawie złotówka wpadała do budżetu, bylibyśmy najbogatszym krajem na świecie.

Wiele było w tej kakofonii głosów, które wypada skrytykować. Trudno się przecież zgodzić z tymi, którzy pisali naiwne, jednostronne „po co się tam pchali”, szczególnie jeśli pisali to z perspektywy herbaty z podwójnym prądem pitej najwyżej na Krupówkach. Z drugiej strony, trudno się zgodzić z odwrotnymi, acz równie jednostronnymi głosami pisanymi z absurdalnej pozycji, że jedynie ryzykowanie życiem to życie pełnią życia. Stoicy mocno przyklasną odwadze w górach, ale przyklasną też odwadze cywilnej: to nie jest tak, że stoimy przed zamkniętą alternatywą „sporty ekstremalne kontra bezpłodne życie przed telewizorem”. Zaprawdę, życie na nizinach nie musi być niskim życiem, a pasje mają różne imiona. Ale dzisiaj nie o tym.

Pojawiły się bowiem głosy, nie tyle niosące jakąś pozytywną treść, ile… domagające się zamilknięcia głosów konkurencyjnych. I chodziło w nich nie tyle o uszanowanie tragedii jako takiej (co byłoby skądinąd słuszne), ale o ograniczenie prawa głosu tylko do tych, którzy znają się na temacie. Innymi słowy, o sprawie mieliby wypowiadać się jedynie ludzie gór i góry kochający. To wezwanie wychodzące z pozycji poniekąd racjonalnych (jest w końcu absurdem, kiedy żądanie „musicie iść po Tomka” pochodzi od kogoś, kto sam ledwie wstaje z fotela), ale jakoś dziwnie łatwo i często nam przeszło w rozdętą przesadę, według której mówić o Nandze nie powinien nikt, kto na niej osobiście nie był. Żądanie merytoryczności jest tu pociągnięte do przesady i zamienia się w swoją karykaturę.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Bierze się to ze sprzeciwu wobec hejtu w Internecie, szczególnie hejtu pisanego z pozycji niewiedzy. Ale: walka z nim nie może polegać na odbieraniu innym głosu – nie możemy być ustawicznie zakładnikami tych, którzy wiedzą niewiele. Jeżeli naprawdę chcemy być żywym, demokratycznym społeczeństwem, w którym ścierają się różne wizje różnych podmiotów, to musimy ze sobą rozmawiać. I nie da się uciec od tego, że ta rozmowa będzie czasem brzydka. Nie wspominając już o tym, że nie wszyscy jej uczestnicy będą umieli odróżnić czekan od raków.

Bo oto jeden z paradoksów, jakie niesie demokracja: wszyscy mają prawo głosu, choć nie wszyscy się znają na wszystkim. I tak jak nie znaczy to, że głosy wszystkich są równoważne, tak też nie znaczy, że niektórzy tego głosu nie mają. I owszem, realia są realiami, a więc hejterzy będą hejtować. Ale nie znaczy to, że tylko ci, którzy osobiście weszli zimą na K2 mają prawo się wypowiadać na temat himalajskich wypraw. Wszyscy mamy prawo. I to nie dlatego, że te wyprawy są współfinansowane z pieniędzy publicznych. Przede wszystkim dlatego, że jesteśmy uczestnikami demokratycznego społeczeństwa, które musi ze sobą rozmawiać – nawet jeśli te rozmowy nie są tak merytoryczne, jak byśmy marzyli.

Czytaj również:

Królestwo za orzechy
i
zdjęcie: Wouter Supardi Salari/Unsplash
Dobra strawa

Królestwo za orzechy

Dominika Bok

Przypominają kształtem ludzki mózg i znakomicie wpływają na pamięć, koncentrację oraz nastrój. Żeby były lepiej przyswajalne, warto namoczyć je przed spożyciem albo – w wersji dla zaawansowanych smakoszy – wytłoczyć z nich olej.

Sama nazwa orzecha włoskiego sugeruje, że ta roślina szczególnie lubi ciepło – typowe dla południowej Europy. Rzeczywiście w wyjaśnieniach etymologicznych jest trochę prawdy, gatunek ten można było spotkać w naszej – całkiem słonecznej wówczas – strefie klimatycznej, zanim nastała epoka lodowcowa, a wraz z nią doszło do wymarcia dużej części flory. Kiedy jednak orzech na dobre zadomowił się po raz wtóry na naszych terenach, doszło do zabawnej pomyłki. Tak naprawdę przywędrował on bowiem nie z Półwyspu Apenińskiego, lecz z Bałkanów przez Wołoszczyznę (górzystą krainę w Rumunii). Nie bez powodu w starych książkach kucharskich do dziś wśród wielu innych ingrediencji znaleźć można w przepisach „orzechy wołoskie”. Dolejmy jeszcze trochę oliwy do ognia tej językoznawczej historii: w Anglii orzechy włoskie nazywane są English walnut, Persian walnut, a czasami – kamień z serca – tylko walnut. Tyle określeń na jednego niepozornego orzeszka! Chociaż czy rzeczywiście tak niepozornego?

Czytaj dalej