Dziewięciousta
i
W Delcie Mekongu woda jest drogą i miejscem spotkań. Łodzie transportują towary, ludzie podróżują ze wsi wąskimi kanałami, a w wakacje wypoczywają nad Morzem Południowochińskim. Zdjęcie: Paulina Wilk
Opowieści

Dziewięciousta

Paulina Wilk
Czyta się 32 minut

Oto opowieść o rzece, która utraciła swoje zakończenie i której ludzie skradli moc. O Mekongu i jego mieszkańcach – każdego dnia spychanych na krawędź przetrwania.

Mokre ręce przesuwają ostatnią kratę wypełnioną kruszonym lodem i rybami. Wjeżdża po wąskiej półce łączącej kuter z nabrzeżem. Ktoś oblewa ją wodą ze szlaucha, kto inny chwyta i zestawia na stos identycznych, ktoś zakłada metalowy hak i ciągnie na bok, do kobiet. Te siedzą na maleńkich stołkach. Przyjmują kolejne porcje ryb, nie przerywając rozmów. Jedna wstaje i wywraca wypełnione kraty. Wyciągają się dłonie w gumowych rękawicach, łapią ryby, obracają je, segregują, przerzucają do odpowiednich koszy. W każdym ruchu pewność. Szybkość, ale nie pośpiech. Precyzja, ale nie automatyzm. Ryby się ogląda, oczyszcza, podejmuje decyzje o ich dalszej drodze.

Część idzie do filetowania – kobiety kilka metrów dalej rozcinają srebrzyste cielska małymi, haczykowato zakończonymi nożami. Kilka ruchów, wyjęcie trzewi, wykrojenie skrzeli, odrzucenie łba. Łby cuchną najmocniej – pójdą na przemiał, do puszek. Większe ryby wędrują do samochodowych ładowni, obłożone lodem, który przyjeżdża w długich na ponad metr blokach. Chwyta się taki hakami, a potem rozkuwa albo wpycha w paszczę hałasującej kruszarki. Po drugiej stronie maszyny jadą misy pełne lodowych trocin. Otulone nimi ryby wnoszone są w skrzynkach na pakę ciężarówki. Przed śniadaniem będą już na targach Sajgonu. Z tych wielkich pojadą na mniejsze, dzielnicowe, a stamtąd już do misek w domach, restauracjach i na ulicznych straganach.

Gołe torsy, lśniące ramiona. Dźwiganie i pchanie. Część ryb idzie na targ pod wiatą tuż obok. Tu się kupuje hurtowo i rozwozi po dzielnicach My Tho, pierwszego dużego miasta otwierającego deltę Mekongu.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wszyscy na nabrzeżu znają swoje role, wszyscy zajęci. Są jak dawno zawarta i długo praktykowana umowa, która sprawia, że teraz – chwilę po świcie – ich robota stanowi symfonię ruchów i gestów.

zdjęcie: Paulina Wilk
zdjęcie: Paulina Wilk
zdjęcie: Paulina Wilk
zdjęcie: Paulina Wilk

Mężczyźni z kutra zbierają się na pokładzie. Kilku wysunęło się przez właz z pustej już ładowni. Gumiaki, przepocone koszulki, uwalane spodnie wciśnięte za cholewy. Śpieszą się do garnka. Stanął między nimi – wielki, parujący. Szybko rozdają sobie miski, pałeczki, podają chochlę. Wcześniej gadali jeden przez drugiego, śmiali się i pokrzykiwali przy pracy. Teraz nie. Kucają i siorbią – wciągają do ust kluski, warzywa, mięsny wywar, ogryzają wołowe kości. Resztki wyrzucają za burtę. Zanim przybili dziś do brzegu w My Tho, prawie miesiąc byli na morzu. Na tym, które oni w Wietnamie nazywają Wschodnim, które Chińczycy uważają za własne morze wewnętrzne, a które w atlasach opisywane jest jako Południowochińskie. Za nimi ponad trzy tygodnie połowów, a teraz będzie tydzień przerwy na lądzie, przy rzece. Mają powody do radości – ładownia była pełna. Nie tylko u nich. Kolejne pękate kutry pomalowane na niebiesko przybijały od trzeciej nad ranem, solidnie wyładowane. Szczyt będzie jutro, bo wypada pełnia. Popiją, poświętują. Tutejsi rybacy żyją według kalendarza księżycowego i nim mierzą rytm połowów. Kilka dni przed pełnią sieci uginają się od obfitości ryb. To wyjątek, bo tak w ogóle jest coraz gorzej. Trzeba pływać coraz dalej, na nie swoje wody – głębiej w najbardziej sporne morze świata albo do Zatoki Tajlandzkiej. Ryb jest za mało, a będzie mniej. W Wietnamie żyje już ponad 90 mln ludzi, a gospodarka rośnie mocno. Pęcznieją potrzeby – na lokalnych talerzach i na eksport, nadmierne połowy przetrzebiły populację ryb i owoców morza.

Cały ten zgiełk w tętniącej życiem delcie jest kwestią czasu. Tego, który upływa i wszystko przemieni.

Zakorkowany nurt

Łodzie, kutry i barki idą z przystani w My Tho w górę, ku Kambodży, i w dół – ku morzu. Jest gęsto. Wioząca mnie staruszka musi lawirować, popycha nogą metalowy drążek steru, silnik pyrkoce ciężko, kopci. Na przeciwległym brzegu Mekongu, na Wyspie Jednorożca, w ciszy sadów dojrzewają owoce chlebowca. A także banany, papaje, zielone pomarańcze, mango, limonki, arbuzy, czereśnie, orzechy kokosowe, pitaje oraz cuchnące duriany. Trwa pora deszczowa, niebawem powinny nadejść życiodajne podtopienia – wody z rzeki wyleją wtedy, nanosząc na uprawy żyzne błoto. Rodzinne plantacje ros­ną w spokoju, przerywanym jedynie przedpołudniowymi peregrynacjami turystów. Rolnicy nauczyli się dorabiać na cudzej ciekawości. Trwają wietnamskie wakacje, całe rodziny docierają tu z Sajgonu, jak również ze środka i z północy kraju, by zwiedzić legendarną deltę – obfitą krainę na wodzie. Obchodzą pokazową wioskę, piją herbatę miodową z imbirem, próbują owoców i słuchają pieśni w wykonaniu dziewczyn w powłóczystych sukienkach. Po czym wsiadają na łodzie wiosłowe, zakładają tradycyjne spiczaste kapelusze i pozwalają się wozić wąskimi, romantycznymi kanałami. Pobyt kończy się obiadem w jednej z rodzinnych restauracyjek nad rzeką. Przebojem jest płaska ryba nazywana „uchem słonia”. W porze suchej turystów jest więcej, ale ich najazd i portfele niczego nie uratują.

Kilkaset kroków od skupiska restauracji wchodzę do czyjegoś ogrodu i domu. Witają mnie kępy trawy cytrynowej, którą sadzi się, by odpędzić węże. Słyszę liście opadające z mangowców i żaby pływające w pracowicie oczyszczonych z czarnego błota kanałach doprowadzających wodę z rzeki. Dołączają trzy kundle i dalej już razem chodzimy przez sad tworzący różnorodną plątaninę. Z domu wychodzi gospodarz. Niebieska koszula rozpięta do pępka, podwinięte szare spodnie, bose stopy. Uśmiecha się.

Wszyscy z rodziny są w pracy. Starsi w polu, młodsi w fabryce. Tylko on został z matką, bo ta gorzej się czuje. Odpoczywa na zbitym z dech łóżku – ułożona na boku, z przymkniętymi oczami, nieobecna. Ponadstuletnia, o pergaminowej skórze nakrapianej ciemnymi plamkami i chłodnych dłoniach, które nie reagują na mój dotyk. Oddycha cicho, aby-aby.

Dom jak prześwit. Jego ramy wyznaczają ściany z desek. Między nimi: kuchnia z ceglanym paleniskiem, sypialnia i ten najbardziej reprezentacyjny pokój, od frontu, w którym są stół, brudny telewizor z dużym kineskopem, kredens, a na nim najważniejsze – zdjęcia przodków w ramkach, z tlącymi się obok kadzidłami. Pomieszczenia przedzielono ścianami z desek, a mimo to wszystko jest jakoś razem, przeniknięte słonecznym światłem wpadającym przez szpary i dachówki. Nawet gdy jest się w środku, to zarazem i na zewnątrz, na powietrzu.

Ogród by wystarczył, żeby się wyżywić i sprzedać część owoców na targu, ale coraz ciężej go uprawiać. W ostatnich latach woda w okolicy jest bardziej słona i coraz jej mniej. Deszcze słabną, przychodzą susze. Tu w delcie potężny Mekong nazywany jest dziewięciogłowym smokiem, bo rzeka, która rozpoczyna swój bieg w himalajskich szczytach i płynie przez ponad 4000 km od Chin, przez Laos, Tajlandię i Kambodżę, w Wietnamie rozczapierza się na dziewięć odnóg, zanim wpadnie do morza. Tutaj, w jej najniżej położonej części, wody słodkie przepychają się ze słonymi. To nieprzerwana próba sił, w której prądy rzeczne i morskie napierają na siebie. Od zwycięstwa wód słodkich zależy, ile życia utrzyma się w ujściu. Jeśli deszczu będzie mniej, a idące od morza wiatry wesprą napór słonych fal i wepchną je w kanały nawadniające, nastąpi szybki koniec. Drzewa owocowe umrą pierwsze, zaraz po nich palmy kokosowe i uprawy ryżu. Ostatnio każdy rok okazuje się nieprzewidywalny – nic nie chce być, jak było. Poziom wody w oceanach, a więc i w Morzu Południowochińskim, rośnie. Eksperci z największego w delcie miasta Can Tho, zajmujący się zmianami klimatu, szacują, że w połowie stulecia podniesie się o 50 cm. Część skutków zniwelują zapory odcinające kanały, ale to tylko dodatkowo zaszkodzi terenom leżącym poniżej poziomu morza – tym dziś najbardziej żyznym. Zabierze je słona woda. Problem jest olbrzymi. Do końca stulecia nawet trzy czwarte Wietnamu, kraju zamieszkiwanego obecnie przez 90 mln ludzi, ma zniknąć pod wodą. Byłoby trochę łatwiej, gdyby Mekong nie tracił po drodze bezcennej mocy i masy wodnej na setkach budowanych od lat 90. XX w. tam. W samym Laosie, maleńkim górzystym kraju, powstaje ich aż 150. Każda osłabia główny nurt Mekongu – ogołaca z ryb i życiodajnego osadu pełnego mikroorganizmów. To w nim zaczyna się łańcuch pokarmowy rzeki.

Tamy finansują Chińczycy, jako jedyni posiadający kapitał i siły budowlane, by stawiać te betonowe potwory, które niszczą naturalne życie rzeki oraz związanych z nią społeczności. Od Himalajów po Kambodżę na skutek budowy tam wysiedlane są setki wsi. Tysiące ludzi, którzy znają tylko pracę w polu i rybołówstwo, nagle ubożeją, tracą pola, źródło pożywienia i to, co nadawało sens: związek z naturą, tożsamość, wierzenia, kontakt z przodkami. Opowieści z brzegów Mekongu to od trzech dekad historia wypędzeń z kultury, dewastacji przyrody i – jak na ironię – także historia wątpliwych ekonomicznych zysków. Nawet chińskie analizy wskazują, że korzyści ze sprzedaży energii z hydroelektrowni, dla których stawia się tamy, są niższe niż planowane, a dużej części potencjału elektrowni nie udaje się wykorzystać. Mania energetycznego głodu chińskiej klasy średniej agresywnie zmienia bieg jednej z największych rzek świata w tor z przeszkodami. Konsekwencje sumują się w Wietnamie, gdzie rzeka już nie wpada do morza z impetem. Jej zakończenie jest dosłownie pożerane przez morze.

Młodzi z rolniczych rodzin delty wolą więc iść do fabryk. Zakłady powstają w nowych strefach przemysłowych. Inwestorzy są zagraniczni, a pracy dużo, ale wyłącznie dla ludzi do 35. roku życia. Dwójka najmłodszych z domu ponadstuletniej staruszki pracuje w przetwórni ryb pod My Tho. Mają stałe godziny pracy, pensję niezależną od pogody, coś stabilnego. Na pola iść nie chcą.

Dom na rybach

Szczeniak szarpie się na łańcuchu, którego wystarcza akurat na tyle, by mógł obejść basen dookoła. Drugi pies, dorosły, ma więcej doświadczenia – leży w cieniu na dechach i tylko srogo szczeka. Razem pilnują fortuny. Jesteśmy na drewnianej platformie, kołyszącej się na Mekongu jakieś 100 m od brzegu. Hodowla ma trzy części, na każdej lekki dom z desek i blachy falistej, a pod nimi – baseny z rybami. Podłoga się otwiera i ukazuje istotę sprawy. W każdym z basenów po 150 tys. ryb. Identycznych, stłoczonych i czekających na karmienie.

W domach skromnie, po kilka sztuk ubrań, parę przedmiotów, żadnego zbytku ani wygody, jeśli nie liczyć hamaka. Tylko jednego na tej pływającej farmie jest dużo: worów z rybią karmą. Stoją w równych stosach. Właściciel siedzi przy otwartej klapie z papierosem i rzuca karmę. Tysiące ryb zmieniają się w gotującą, bulgoczącą plazmę. Mężczyzna robi to trzy razy dziennie, do każdego z basenów idzie sześć worków. To zajęcie wypełnia mu większość dnia. Jemu i sześcioosobowej rodzinie, z którą mieszka na wodzie – są jeszcze siostra, brat, żona, no i dzieci.

Wcześniej uprawiali owoce – o tam, w gospodarstwie, przy którym dryfujemy – ale to ciężka praca, a zarobek niepewny. Jego ojciec był rolnikiem, lecz on nie chciał iść w jego ślady. Czy życie z ryb jest lepsze? Nie wie, co odpowiedzieć. Dopala papierosa i mówi, że z ryb są większe pieniądze, ale i wysokie ryzyko. Jeśli jedna zachoruje, traci się całą partię w jeden dzień. Jednak gdy będzie dobrze, przypłynie kuter transportowy i zabierze je na targ, a on zarobi duże pieniądze. Następnego dnia pojedzie kupić narybek i zacznie hodowlę od nowa. A dzieci? Nie, one są w szkołach, będą pracować w mieście.

Różowe rybki kotłują się tuż pod powierzchnią. Spędzą tu jeszcze kilka miesięcy, karmione kulkami z ryżu i tapioki. Takich farm – basenów i domków na wodzie połączonych pomostami – jest w tej wiosce kilkanaście. W całej delcie – tysiące. Natura nie poradziłaby sobie z zaspokojeniem nowych apetytów. Zjednoczony w połowie lat 70. XX w. Wietnam wszedł na kapitalistyczną ścieżkę i, jeśli mierzyć sprawy wzrostem PKB – 6,9% rocznie, świetnie mu idzie. Rozwija się nieopodatkowana mała przedsiębiorczość. Nie ma sennych rewirów, pustych przebiegów, ziemi niczyjej – życie się kłębi. Rytm przypływów i odpływów nauczył ludzi w delcie adaptacji do zmian. Niepewność jest tu dobrze znanym żywiołem.

80 zup dziennie

„Umrę szybciej niż ten targ. A jeśli nie, wrócimy do wsi i znów otworzymy restaurację” – Pani Numer Siedem uśmiecha się do mnie co trzecim posiadanym jeszcze zębem i energicznie potakuje głową w kapeluszu z wywiniętym rondem. Ma twarz ogorzałą od słońca, wiatr wyżłobił w niej zmarszczki.

Do jej łodzi przybija druga, również drewniana i wąska, wyładowana arbuzami. Na dziobie dwaj malcy. Widać, że głodni, bo wychylają się przez burtę i patrzą czujnie, gdy Pani Numer Siedem (co znaczy tyle, że urodziła się jako siódme dziecko swoich rodziców) napełnia przeznaczone dla nich miski. Matka chłopców u steru, przytrzymuje go między udami i odlicza pieniądze za śniadanie. Zaraz przybijają kolejni: starsze małżeństwo usadowione pośród starannie przygotowanych paczek z warzywem przypominającym buraki, a po nich chłopak kucający przy ładunku sporych dyń. Jedzą, mlaszczą, gawędzą. Miseczki z resztką zupy oddają „na zmywak”. Pani Numer Siedem przechodzi na tył łodzi, tam myje miski i pałeczki, odstawia na suszarkę.

Przyglądam się transakcjom, siorbiąc jej słynną w całym Cai Rang – jednym z ostatnich targów wodnych delty – zupę pomidorową z ziołami, szczypiorem i plastrami wołowiny, ostrą i gorącą. Chili kręci w nosie i rozbudza. Dnieje, niebo w ciągu kilku minut rozpaliło się złotawo­rdzawymi smugami, a słońce wyszło zza horyzontu nagle, nieodwołalnie.

Na rzece Ham Luong. Rybacy narzekają, że z wód delty znikają ryby; zdjęcie: Paulina Wilk
Na rzece Ham Luong. Rybacy narzekają, że z wód delty znikają ryby; zdjęcie: Paulina Wilk
Zasolona woda jest największym wrogiem ostatnich sadów owocowych; zdjęcie: Paulina Wilk
Zasolona woda jest największym wrogiem ostatnich sadów owocowych; zdjęcie: Paulina Wilk

Każdego dnia Pani Numer Siedem sprzedaje 80 porcji, każda kosztuje ­20 tys. dongów, czyli niespełna dolara. Jedzą pracujący na targu handlarze, ale też turyści, napływający na krótkie wizyty jak chmara owadów. Dla niej obcokrajowcy i dzieciaki z miejskich rodzin to dobry interes. Wcześ­niej prowadziła restaurację w rodzinnej wsi, a kiedy tam zapotrzebowanie spadło, przeniosła się na wodę. Tylko ciężko jej nawigować wśród tych dużych i szybkich łodzi turystycznych, musi być bardzo ostrożna.

Karmi ludzi w Cai Rang od kilkunastu lat. Wstaje o 1.30 w nocy, przygotowuje marchew, kapustę, pomidory, mięso, tajską bazylię, kielisznik, makaron z tapioki i ryżu. I wodę w dwóch garach, którą gotuje już na łodzi, na węglach drzewnych tlących się w piecach pod drewnianym blatem. To najgorsza część roboty – rozpalić je, a potem dorzucać do ognia, unosząc ciężkie kotły. Lekarz mówi, że nie wolno jej dźwigać ani się pochylać.

Miała 40 lat, gdy urodziła jedynego syna. On jest już dorosły, też pracuje w Cai Rang jako kapitan łodzi hurtowniczej. Podobnie jak ojciec, który dziś wyjątkowo ma dzień wolny, więc spędza z żoną czas na jej łodzi. Przysiadł na dziobie. Zapisuje liczbę sprzedanych zup, dorzuca węgla, ale głównie pali papierosy i gawędzi z klientami.

Łodzie hurtownicze opływają okoliczne kanały i wszystkie odnogi rzek, skupują towar od rolników, by potem sprzedać tu – w Cai Rang. Każda ma przy dziobie zatkniętą tyczkę, a na niej owoc lub warzywo jako wizytówkę handlową. Do tych sporych pękatych jednostek podpływają mniejsze. Łączą się na chwilę za pomocą haków na krótkich linach. Transakcje są szybkie, przeładowanie towaru sprawne – torby przechodzą z rąk do rąk, luzem przerzucane są większe owoce i warzywa: dynie, papaje, melony. Ale najpierw targowanie – to domena kobiet. Jak na dłoni widać w delcie, że to one napędzają i życie, i ekonomię. Handlują, liczą pieniądze, żeglują, jeżdżą na skuterach i zarządzają. Pracują intensywnie, ale też monitorują interesy oraz decydują. Gdzie rozładować, jak ułożyć towar, za ile sprzedać. To nie jest pozycja wygodna, lecz z pewnością strategiczna.

Handel w Cai Rang trwa tylko kilka godzin, o 8.00 rano pracownicy mogą odetchnąć, posilić się zupą. Dla Pani Numer Siedem to nawet nie półmetek dnia. Gdy sprzeda ostatnią porcję, przybija do brzegu, idzie na targ i szykuje drugi, popołudniowy posiłek – ryżową potrawkę z kaczką. O 17.00 musi być znów na wodzie, by nakarmić handlarzy. Zostają tu, aż sprzedadzą swój ładunek, dopiero wtedy ponownie ruszą na objazd kanałów.

Ulubioną częścią jej pracy są spotkania i rozmowy z ludźmi, to ją pobudza i napędza. Bo najsmutniejsza jest samotność – te godziny, gdy sama szykuje posiłki.

Im dalej stąd

W rozmowie z Panią Numer Siedem pomaga mi 25-letni Tea. Ma dyplom college’u, skończył anglistykę, pracuje jako przewodnik i tłumacz. Z wolnej stopy, jeszcze nie zdecydował, co chce robić w życiu. Poza tym, że teraz chce mieszkać w Sajgonie. „To miasto jest jak spełnienie snu – powie mi później, gdy na jego motorze będziemy ciąć wąskimi ścieżkami i mostkami przez położone na wodzie wioseczki. – Tam nikogo nie interesuje, kim jestem, mogę żyć, jak chcę”.

Tea jest homoseksualny i potrzebuje swobody. Rodzice regularnie pytają, kiedy się ożeni. Małżeństwo to najważniejsza rodzinna inwestycja. Wietnamczycy w miastach trzymają się razem w wielopokoleniowych domach, dzieci i wnuki to zabezpieczenie na starość. Tea mówi, że jego mama jest jak Pani Numer Siedem. Pracuje bez przerwy, zarządza trzema sklepikami: owocowym, ogólnospożywczym i piekarnią. To ona utrzymuje rodzinę. Już drugą, bo gdy Tea miał kilka lat, rozwiodła się. Jego ojciec jest mechanikiem, naprawia motory. Ale w przeciwieństwie do matki nie myśli się rozwijać.

Kiedy następnego dnia w drodze przebijemy oponę i dotoczymy się do warsztatu, Tea powie, że ojciec przypomina mężczyznę, który łata dziurę. Usiądziemy na plastikowych taborecikach przy drodze, a gdy gumową łatę ściśniętą w imadle będzie wiązał klej, mechanik wyłoży krótką historię swojego życia. Jego ojciec też był mechanikiem, on sam dorastał wśród kluczy i smaru. Z napraw utrzymuje siebie, żonę i trójkę dzieci. Żona z najmłodszą córeczką na ręku wyjdzie do nas z głębi domu, zbudowanego jak niemal wszystkie w Wietnamie: z przodu war­sztat albo sklep (w każdym razie jakiś interes), w środku pokój dzienny, kuchnia i sypialnia w jednym, a toaleta na zewnątrz lub w głębi. Naprawianie motorów i skuterów w kraju, w którym na jednośladach jeżdżą wszyscy, dawało dobry zarobek. Jednak i to się zmienia. „Motory są coraz nowocześniejsze, nie psują się – mówi mechanik. – I mają komputerowe oprogramowanie. Muszę się ciągle uczyć, żeby być na czasie”.

Czas ani tak zwany postęp mu nie sprzyjają. Droga, przy której siedzimy, będzie poszerzana dla ciężarówek wożących plony do miast. Lokalny rząd już ich powiadomił, że zostaną przesiedleni. Kiedy i jakie dostaną odszkodowanie, nie wiedzą. Tymczasem opona naprawiona. Cena? Taka sama jak za miskę zupy u Pani Numer Siedem.

Tea rozpoznaje w kucharce i mechaniku typowych przedstawicieli pokolenia swoich rodziców, czyli tych, którzy pierwsi w powojennym Wietnamie doświadczyli kapitalizmu. „Nie znają niczego poza pracą. Nie umieją przestać, ja nie chcę tak żyć” – mówi chłopak.

Przed odpłynięciem zapytałam Panią Numer Siedem, czy odpoczywa. Robi przerwy, gdy czuje się bardzo zmęczona i lekarz każe jej leżeć. Ale najbardziej ją cieszy odkładanie zarobionych pieniędzy.

„Sama widzisz – komentuje ze smutkiem Tea. – To jest pracoholizm, ucieczka od wojny i biedy. Nieuleczalne”.

Targ w Cai Rang kurczy się z roku na rok. Jeszcze niedawno przypływało tu co dzień ponad 100 łodzi, a dziś może 50. Coraz większa część warzyw, owoców i ryb transportowana jest drogami, bo na rzekach delty w nowym stuleciu zaczęły ros­nąć mosty. W pobliżu liczącego ponad milion mieszkańców Can Tho powstały główne węzły infrastruktury. Ale jazda wszystkimi głównymi drogami regionu to już nieustanne wtaczanie się ponad rzeki i kanały, panorama złożona z wiejskich domów, łodzi i barek, mostów, buzujących targowisk i ubogich blaszanych chatek na palach. Te wody były do niedawna jedynymi traktami łączącymi ludzi, dlatego większość domostw zwrócona jest frontem do kanałów. Tam, gdzie wciąż brakuje mostów, pływają promy. Od maleńkich, na których mieści się kilka motorów, a w czasie trwającej minutę przeprawy można wypić wodę z kokosa, po olbrzymy przewożące autokary, do których wbiegają tuziny sprzedawców serwujących wszystko – od jaj po talony na loterię. W wielu wsiach od brzegu do brzegu wciąż kursują łódki. Przewożą ludzi i towary, przy wiosłach i za sterami – kobiety.

Zamiast uprawiać ryż, rolnicy wolą dziś hodować ryby i krewetki; zdjęcie: Paulina Wilk
Zamiast uprawiać ryż, rolnicy wolą dziś hodować ryby i krewetki; zdjęcie: Paulina Wilk
Ostatni kowal w Chau Doc, stal uzyskuje w wojennych niewybuchów; zdjęcie: Paulina Wilk
Ostatni kowal w Chau Doc, stal uzyskuje w wojennych niewybuchów; zdjęcie: Paulina Wilk

Tea jest typowym przedstawicielem nowego pokolenia: szuka ucieczki do przodu. Chce być tam, gdzie większe możliwości. Mówi, że Sajgon to tylko przystanek. Zamierza podróżować za granicę. Pochodzi z wioski pod Ha Tien, miasteczkiem rybackim na zachodnim skraju delty, u wybrzeży Zatoki Tajlandzkiej. Jego krewni uprawiali ziemię, a na niej różne owoce. Ale odkąd zasolenie gleby wzrasta, ich możliwości zarobku topnieją. „Przerzucili się na ananasy, bo były odporniejsze. A teraz mogą sadzić już tylko trawę. Taką, z której wyplata się maty. Nic innego nie wyrośnie” – tłumaczy.

On ze wsi wyniósł się na zawsze. Nie wszystkim się udaje. W sobotnie popołudnie odwiedzamy jego przyjaciółkę ze studiów. Truc jest filigranowa. Ma niewiele ponad 1,5 m wzrostu, drobne ramiona, maleńkie dłonie, usta, oczy. Włosy upięte w koczek. Na jej widok, krzątającej się wśród klientów, przypomina mi się telewizyjna bajka o Pani Łyżeczce – małej jak łyżeczka do herbaty i niezmiernie gospodarnej kobiecie, która miała wielką moc. Truc prowadzi kawiarenkę w Nhon Nghia,­ wiejskiej części Can Tho. Pomaga mamie, która odziedziczyła ten biznes po swojej matce. Babcia miała nosa – ustawiła kawiarnię dokładnie tam, gdzie do brzegu przybijają promy wiozące ludzi z i do głównej części miasta. A tuż obok jest szkoła. Teraz na dziedzińcu grupka dzieci w niebieskich kimonach ćwiczy wietnamską sztukę walki.

Truc serwuje ostatnie dziś kawy, o 16.00 lokal się zamyka. Startuje przed 4.00 rano, razem z przeprawą promową. Są z mamą na nogach codziennie od 2.00 w nocy. Truc robi wszystko: zamawia kawę, lód, mleko i napoje butelkowane u dostawców, obsługuje gości, sprząta, przyjmuje towary, liczy. Dopóki jej młodsza siostra uczy się w liceum, musi tu być. Ale nie jest szczęśliwa. Nie po to kończyła college. Ona też chce być przewodniczką. I wyjechać na północ Wietnamu, mieć dużo dzieci. „Lubisz dzieci? Ja uwielbiam” – mówi i chichocze, patrząc na małych wojowników. Na razie nic nie zapowiada takiego scenariusza. Spóźniona klientka głośno domaga się mrożonej herbaty, nim odpłynie jej prom.

Co będzie, gdy w okolicy powstanie most? Wtedy wyjazd przestanie być tylko marzeniem Truc, stanie się koniecznością.

Król jednej łodzi

Kiedy podjechał na skuterze, kalectwa nie było widać. Minę miał zawadiacką, koszulę rozpiętą na torsie. Zdjął kask, odrzucił do tyłu długą grzywkę i przywitał się promiennym uśmiechem. Machnął ręką ozdobioną bransoletą z drewnianych korali: „Za mną!”. Na stacji benzynowej kupił 20-litrowy kanister, ustawił go między nogami i poprowadził nas dalej, do kanału, przy którym stała zacumowana tylko jedna łódź. Jego stary, drewniany kuter rybacki. Wdrapywał się na betonowe nabrzeże, a z niego na pokład tak szybko i zwinnie, że dopiero później dostrzegłam jego wykrzywioną i dużo krótszą nogę, którą raz przytrzymywał ręką, gdy nie chciała się podnieść, to znów się na niej opierał jak na kuli. Na łodzi był królem. Zrzucił klapki i kask, uporządkował liny, podniósł pordzewiałe kotwice i wydawał krótkie komendy pomocnikowi, który – przejęty moją obecnością – rozdziawiał buzię, zamiast odpychać kuter od brzegu. Śpieszyło się nam. Na spłynięcie rzeką Ham Luong do południowego krańca delty, gdzie ta odnoga Mekongu wpada do Morza Południowochińskiego, trzeba co najmniej 2 godzin, na powrót – trochę więcej. Przez większość drogi towarzyszył nam pomocny wiatr. Kuter sunął gładko, a kapitan miał lekką robotę. Wisiał w hamaku, ster przytrzymując zdrową stopą, i ćmił papierosy, patrząc, jak przed nami otwierał się horyzont. Im bliżej morza, tym szerzej rozdziawia się paszcza rzeki. Porośnięte lasem namorzynowym brzegi rozsuwały się, a woda stawała się coraz bardziej przejrzysta i słona. Razem z Si, rolnikiem spod Ben Tre, który pomógł mi odbyć tę podróż, moczyliśmy palce i zlizywaliśmy krople. Si śmiał się i pluł: „Okropna!”.

Bliżej morza wyraźnie zmieniło się otoczenie. Jeszcze na wysokości wyspy Hung Phong, rozdzielającej rzekę na pół, widać było przy brzegach uprawy owoców, a w głębi także pola ryżu, fasoli i pomidorów. Ale szybko zastąpiły je hodowle krewetek – płytkie i wyłożone czarną folią baseny, przepasane rzędami turbin dotleniających wodę. By rosnąć, krewetki potrzebują dużo tlenu – ich uprawy należą więc do najbardziej zanieczyszczających spalinami i dwutlenkiem węgla. W zamian wcale nie wyrastają fortuny. Chaty tu są ubogie i, co już w regionie rzadkie, wciąż kryte palmową strzechą, a nie dachówką czy blachą. Przygięte do ziemi siłą wiatrów i monsunowych nawałnic wydają się ledwie wystawać ponad brzegi.

Cała delta tonie. Ląd osuwa się w dół o 2–3 cm rocznie, m.in. na skutek wypompowywania ogromnych ilości wody słodkiej z gleb, by nawadniać uprawy i bronić się przed zasoleniem. Rolnicy znajdują sposoby, by radzić sobie z bieżącymi problemami. Na ogół nie wiedzą jednak, że wywołują kolejne. A nawet jeśli – co im pozostaje? Starają się przetrwać.

Gdy wypływamy na morze, czuć szybki i chłodny wiatr, a ziemia robi się okrągła. Horyzont zgina się w łuk, niebo przypomina zrobioną z jasnych chmur kopułę. W zasięgu wzroku kilkadziesiąt kutrów – tych łowiących ryby oraz poszukujących krabów i krewetek, ze specjalnymi wysięgnikami. Nie zostajemy na otwartej wodzie długo – od rzeki idzie potężna ulewa, tam na niebie wisi już stalowa zasłona.

Teraz kapitan przestaje się uśmiechać. Pogania pomocnika. Łódź zawraca, idziemy pod mocny wiatr. Dziób wali w szybkie i krótkie fale. Machnięcie ręki: „Przejdź na tył”. W samą porę. Wchodzę pod pokład dokładnie wtedy, gdy wpływamy w ulewę. Wiatr zrzuca kask kapitana do wody. Odwrócił za nim głowę bez żalu, teraz trzyma na sterze obie ręce, papierosa wypluł za burtę. Deszcz uderza w pokład i szybki nadbudówki. Podkulam nogi i patrzę, jak zostawiamy za sobą zamazany pejzaż. Morze i horyzont zmieniły się w bury fresk, kutry – w niespokojnie rozkołysane plamy. Kiedy deszcz trochę osłabnie, pomocnik zejdzie pod pokład i zacznie szykować wędki oraz sieci na wieczorny połów. Skręca żyłki z haczykami, układa starannie obok siebie i przegląda sieć w poszukiwaniu dziur.

Łowią codziennie, choć z coraz gorszym skutkiem. Si wspomina, że zanim założył rodzinę i gospodarstwo w wiosce pod Ben Tre, gdzie zatrzymałam się na kilka dni, regularnie pływał z kapitanem na ryby. Wystarczyło, by zanurzyli wędki, a wyciągali olbrzymie sumy. A dziś ciężko o kilkanaście kilogramów ryb.

Wracamy w górę kanałem pomiędzy farmami. Mijają nas niskie i długie łodzie rybackie, na których żyją całe rodziny; każdej towarzyszy pies. Niektóre około południa zawijają na odpoczynek w porośnięte palmami zaułki. Po szybkim pożegnaniu kapitan przeskakuje znów na pokład, odpala silnik i papierosa. Pora na prawdziwy kurs – po ryby.

Ma 30 lat. W tym, co robi, jest mistrzem. Niczego innego nie potrafi. Ale wygląda na to, że będzie musiał się nauczyć. Wielu jego kolegów już to zrobiło. Si uprawia owoce, razem z ojcem i żoną. Założył też pensjonat. W kilkunastu prostych pokojach pod palmową strzechą przyjmują takich jak ja przybyszów. Karmią lokalnymi potrawami i wiejską ciszą, w którą nocami wdzierają się sąsiedzkie popisy karaoke.

2 metry życia mniej

Na drugim krańcu delty, pod granicą z Kambodżą, złowrogie zmiany przyśpieszają. W tym roku poziom wody w odnogach Mekongu w okolicach Chau Doc obniżył się o 2 m. Choć od lat sytuacja rolników była ciężka, ta zmiana jest szokiem. Znają przyczynę. Kolejne tamy zaczynają pracę w górnym biegu rzeki – w Kambodży, Laosie i Chinach. Chiny od lat odmawiały współpracy w ramach wielostronnej komisji mającej uregulować kwestie wód Mekongu. Zgodnie ze swoją polityczną strategią Pekin nie bierze udziału w rozmowach multilateralnych, woli dialogi dwustronne, bo w nich jest silniejszy. I realizuje w regionie strategię faktów, w tym nowych zdarzeń natury geologicznej – zmienia biegi rzek albo tworzy sztuczne wyspy, umacniając wpływy militarne. Ubogie gospodarki Laosu czy Kambodży widzą w tamach (finansowanych i zarządzanych przez Chiny) szansę na zarobek i dostawy energii. W grze o te duże wskaźniki ekonomiczne właściciele małych gospodarstw są jak płotki – pozostaje im reagować na zmiany nurtu. W okolicach Chau Doc na polach ryżowych trwa pogłębianie kanałów, żeby słodka woda miała szansę dotrzeć do upraw. Ryż sadzi się tu i zbiera trzy razy do roku, po każdych zbiorach wypala się ścierniska. Popiół z nich służy jako naturalny nawóz, ale ma on coraz mniejsze znaczenie, bo bez sztucznych środków uprawy już by sobie nie poradziły. Nie ma dość wody ani sezonowych powodzi odżywiających glebę. W porze deszczowej wód dociera za mało, ponieważ są magazynowane przy tamach, za to w sezonie suchym i gorącym – gdy w Chinach gwałtownie rośnie zapotrzebowanie na klimatyzację – woda przepuszczana jest przez turbiny z taką mocą, że zatapia rejony w dolnym biegu. Wietnamczycy, jako ostatni w sekwencji wydarzeń, nie mają na to wpływu.

Wszystkiego tu w delcie jest mniej, życie kurczy się, zaciska. Okresowe podtopienia miały, poza użyźnianiem, drugi cenny skutek. Z rzek na pola wylewały się tony ryb – jednej rodzinie wystarczyło zastawić plecione z traw i liści pułapki, by potem jeść do syta i sprzedać nawet setki kilogramów ryb każdego dnia. Teraz szczęściarze łapią 30–40 kg.

Jeszcze w 2003 r. wokół rosły fortuny. Połowy najsłynniejszej ryby Mekongu – suma wysyłanego na eksport – sprawiły, że w Chau Doc zaroiło się od luksusowych domów. Jednak pozew wniesiony przez konkurencję w USA kazał Wietnamczykom podnieść ceny ryb i cała konstrukcja zysku się zawaliła. Wielu zbankrutowało. Wciąż łowią, lecz na małą skalę.

Na przeciwległym od śródmieścia brzegu rzeki Bassac, dopływu Mekongu, odwiedziłam rodzinę należącą do muzułmańskiej społeczności Czamów. Ci łagodnie usposobieni wyznawcy islamu żyją w zgodzie ze stanowiącymi tu większość bud­dystami, ale też Khmerami, Chińczykami i wietnamskimi katolikami. Dom, ­do którego weszłam, ma 111 lat. Gospodarz, potomek rodu, z którego wywodzi się kilka pokoleń imamów zarządzających tutejszym meczetem, rozkłada gościnnie matę utkaną na ręcznym krośnie. Zaprasza, żebym usiadła, i mówi, że od kiedy budowę domu zarządziła jego babka, potrzebna była tylko jedna naprawa. Wskazuje dłonią niewielką, jaśniejszą od reszty podłogi deskę. Zaatakowały ją termity. Poza tym cała konstrukcja z czerwonego drzewa pyinkado jest nietknięta. Chroni od deszczu, wiatrów i upałów.

Rodzina zachowuje tradycje, mężczyźni pięć razy dziennie zakładają sarongi i haftowane czapeczki, by pójść się pomodlić (kobiety robią to w domu), ale w sprawach zawodowych wybrali innowacje. Gospodarstwo za domem zarasta, uprawa nie miała już sensu. Dziewięcioosobowa rodzina utrzymuje się ze sprzedaży używanych ubrań. Mają sklep online i magazyn w Sajgonie, skąd rozwożą odzież na targi oraz do sklepów detalicznych. Ubrania z drugiej ręki to ważny przygraniczny biznes. Od zakończenia działań wojennych w latach 90. ubiegłego stulecia przewożenie towarów przez granicę (tytoniu, żywności, bydła) wielu ludziom zastąpiło rolnictwo i rybołówstwo. Tania odzież przyjeżdża z Tajlandii i Kambodży. Na targach kilka kilometrów od granicy spodnie czy koszulę można dostać za dolara, w hurcie – jeszcze taniej.

Gospodarz zakłada tradycyjny strój i podłużną czapkę. Takie haftowane ubrania też sprzedaje, ale jako dzieła sztuki, lokalnym klientom.

Dołącza do nas jego pryszczaty bratanek. On nie będzie niczym handlował, kończy studia w dużym mieście delty – Long Xuyên – i zostanie nauczycielem matematyki. Jednak poślubi wybraną dla niego kuzynkę. Nawet jeśli świat wokół wywraca się do góry nogami, ten wymiar tożsamości udaje się ocalić. Czamowie pozostają niezamożni, lecz ważniejsze dla nich wydaje się trwanie we wspólnocie. Nawet nowe domy, choć stawiane z betonu, są podobne do tych sprzed wieku. Mimo że znikająca woda już ich nie dosięgnie i nikt dziś nie trzyma bydła pod schodami, stają na wysokich palach i tworzą sąsiedzką architektoniczną ciągłość.

Wchodzę na podwórko jednego z takich domów. Działa w nim jeszcze warsztat tkacki. Na palu pod kuchnią dostrzegam oznaczenia poziomu wody w czasie corocznych sierpniowych powodzi. Ta z roku 2000 sięgała 0,5 m nad moją głowę, ta z ubiegłego zatrzymała się poniżej kostek.

Stalowy deszcz

Delta Mekongu jest dziś opowieścią o skutkach ludzkiej ingerencji w naturalnie regulowane żywioły. A także o codziennych strategiach przetrwania. Przemiany nie dokonują się już stopniowo ani z pokolenia na pokolenie. Nikt niczego nie jest pewien. Ta urodzajna puenta olbrzymiej rzeki dostarczała dosyć naturalnych bogactw, by w ciągu kilku dekad populacja regionu wzrosła dziesięciokrotnie – do 20 mln. Ale mit życiodajnych rozlewisk wysycha. Na horyzoncie migocze nowy magnes – Sajgon, który rośnie pod niebo i upodabnia się do Singapuru, wzorca południowoazjatyckiego sukcesu. W stronę wielkich miast spoglądają Tea i Truc, tam też do pracy wyjechał syn ostatniego kowala w Can Tho.

Pan Numer Sześć uruchamia piec. Jako rozpałki użył łupin kokosa i kilku garści wysuszonej łuski ryżowej. Żona, usadowiona na podniesieniu, naciska z góry tłoki w dwóch pionowych miechach. Powietrze rozżarza węgle drzewne. Kowal wsuwa pomiędzy nie kawał stali i kuca na drewnianym podeście. Czekamy, aż metal się rozgrzeje. Pytam.

Miał 14 lat, gdy zaczął pomagać tacie w wyrabianiu narzędzi. Dziś ma lat 67 i wciąż pracuje, techniki nie zmienił. Stalowe noże, nożyce, piły, młotki i tasaki wykuwa na tym samym kowadle, co ojciec. Oczywiście, teraz już mało kto potrzebuje jego wyrobów, ludzie wolą masowo produkowane noże. Ale do niego wracają ci, którzy wiedzą, co to jakość. Handlarki z targu. Te, które oczyszczają setki ryb i warzyw każdego dnia, porcjują bawoły. Mówi, że ma z nimi wieloletnie relacje, bo oferuje im sprzęt najlepszej jakości. „– Ile trwa wykuwanie takiego noża?” „– Dwie godziny”. „– A jak długo można go używać?” „– Dwanaście lat. Jeśli się zepsuje, naprawiam. Jeśli się stępi, naostrzam. Wiesz, skąd biorę stal? Z nieba. Przecież nigdzie w rejonie nie ma kopalni rud żelaza. W wojsku byłem saperem, umiem rozbrajać niewypały. Amerykanie zrzucili w naszym regionie więcej bomb, niż spadło na całą Europę. A ja tę stal znajduję i przetapiam na coś pożytecznego, co pomaga budować życie”.

Kowal patrzy mi w oczy. „Każdy, wykształcony czy nie, może sobie stworzyć miejsce w świecie. Moi synowie są bankowcami, mieszkają w mieście. Wspieram ich i nie dziwię się. Pracują w czystym biurze, nie tu. – Pokazuje swoje czarne od popiołu. stopy i stwardniałe wnętrza dłoni. ­– Ja za kilka lat przejdę na emeryturę, ale jestem dumny z tego, czego dokonałem tymi rękami. I że moje zarobki posłużyły edukacji dzieci, przekułem je w ich sukces”.

Spaceruję po cichym ogrodzie na tyłach domu kowala. Słyszę za sobą szelest. To jego żona, smukła i młodzieńcza mimo zaawansowanego wieku, zwinnie wchodzi na drzewo. Wystarczy, że opiera stopy na pniu i dźwiga się na ramionach. Nie ugina się pod nią żadna gałąź. Po chwili z korony lecą ku mnie owoce. Nie znam ich nazwy, nigdy takich nie jadłam. Podnoszę, rozdzieram chropowatą skórkę, spod której tryska soczysty miąższ.

Dwie przeprawy promowe i kilkanaście mostków później będę w korku motorów w centrum nowoczes­nego Can Tho. Menedżer modnej kawiarni utworzonej w dawnym kolonialnym budynku poda mi kawę z mlekiem na lodzie. Tu wszyscy wpatrują się w swoje telefony, ich dłonie muskają ekrany. Tu wszyscy są już po drugiej stronie lustra.

 

Tego reportażu możesz również posłuchać w naszym dziale Multimedia.

 

Czytaj również:

Zobaczysz, gdy spadnie deszcz
i
Skromne początki Nilu Błękitnego w Gish Abay, stąd rzeka płynie do Morza Śródziemnego; zdjęcie: Paulina Wilk
Ziemia

Zobaczysz, gdy spadnie deszcz

Paulina Wilk

Nil wymyka się jak rebus. Nie dość, że ma kilka początków, to na dodatek skrywa się w skalistych wąwozach. Szukam go w wyschniętych korytach i ciurkających strumykach. W Afryce woda pozostaje sezonowym objawieniem, czystym cudem.

„Ta kawa potrzebuje papierosa” – uśmiecha się Elijah, odstawiając małą filiżankę, z której wysiorbał osłodzoną, gęstą arabicę. Przed chwilą nalała ją nam młoda kawiarka. Zdjęła gliniany czajnik z węgli i przyszła do nas, kołysząc biodrami w kwiaciastej sukience. Może to jest tylko podła przydrożna res­tauracyjka, w której zatrzymują się zmęczeni kierowcy. Może do śniadania podaje się tu kurz i smród spalin. Może jej sukienka jest rozdarta. Ale ona, gdy nalewa wrzący płyn do filiżanek, jest afrykańską królową.

Czytaj dalej