Przed 30 laty Chilijczycy dokonali niemożliwego: w sposób pokojowy wyzwolili się z jednej z najbardziej krwawych dyktatur latynoskich. Tylko do dziś tkwią w okowach ekonomicznych zasad narzuconych w czasach Pinocheta: wszystko prywatne i głównie dla bogatych.
Jest ich trzech. Mati, w grubych okularach i przesadnie luźnych spodniach, zawsze uśmiechnięty kładł kartę napojów na stoliku, zanim jeszcze klient zdążył usiąść. Rodrigo, bardziej postawny, niedogolony niby przez przypadek, a tak naprawdę celowo, zawsze ubrany na czarno, wygląda jak krótkowłose wcielenie rewolucjonisty z czasów minionych. Pablo jest cichy, przez cztery miesiące naszej znajomości wypowiedział w mojej obecności może kilkadziesiąt zdań.
Każdy z nich jest zupełnie inny, zarówno pod względem wyglądu, jak i zachowania. Mimo to łączyło ich więcej niż tylko miejsce pracy – niewielka, sześciostolikowa kawiarnia w jednej z willowych dzielnic Santiago de Chile. Wszyscy trzej urodzili się z dala od stolicy, w momencie, gdy krwawe rządy Augusta Pinocheta zaczynały chylić się ku upadkowi. Niemal całe swoje życie spędzili już w demokratycznym Chile.
Z prowincji do stolicy
Jak większości ich pokolenia nowe państwo przyniosło im jednak więcej rozczarowań i niespełnionych nadziei niż otwartych drzwi i perspektyw rozwoju. Swojej szansy przyjechali szukać do stolicy, dołączając tym samym do żyjącej tu jednej trzeciej chilijskiego społeczeństwa. Rodrigo pochodzi z San Pedro de Atacama i wychował się w sąsiedztwie najsuchszego miejsca na ziemi, gdzie deszcz nie padał od 400 lat. Rodzice Pabla swoje życie związali z morzem, prowadząc pensjonat w Viña del Mar, niewielkim pacyficznym kurorcie, mocno na wyrost nazywanym latynoamerykańskim Saint-Tropez. Matiego do Santiago przywiało – prawie dosłownie – z samego końca świata. Urodził się w Punta Arenas – stolicy chilijskiej Patagonii, położonej nad Cieśniną Magellana i będącej jednym z najdalej