Bremza, bremza!
Wiedza i niewiedza

Bremza, bremza!

Lekcje dystansu z Szaszkiewiczową
Irena „Kika” Szaszkiewiczowa
Czyta się 3 minuty

Felieton automobilowy

Era motoryzacji objawiła się nam w 1924 r. pod postacią samochodu Ford. Polubiliśmy go od pierwszego wejrzenia, choć prawdę mówiąc, więcej z nim było kłopotów niż pożytków. Zapalało się go na korbę, co nie było łatwe i nieraz ojciec nieźle się zasapał, zanim ford był łaskaw się uruchomić. Korba musiała iść w ruch po każdym dłuższym zatrzymaniu, jeśli silnik wystygł. Tylko przy ciepłym silniku wystarczał starter. Ojciec w końcu najął silnego chłopca z Babicy, który z dumą nosił miano „kierowcy”, choć przydawał się tylko do kręcenia korbą lub pchania auta.

Ojciec nie miał prawa jazdy, uczył się samemu prowadzić ten pojazd. Na początku siedział za kierownicą w czapce pilotce i okularach goglach (my zresztą też, choć bardzo nie lubiliśmy tego nieprzewiewnego i nieprzyjemnego nakrycia głowy), a na siedzeniu obok niego siedział wuj Rado, który miał na kolanach wielką, grubą książkę – instrukcję obsługi auta. Kiedyś jechaliśmy do domu i zbliżaliśmy się do wielkiej bramy, kiedy Ojciec gwałtownie krzyknął do wuja Rado: „bremza, bremza!” (hamulec). Wuj zaczął nerwowo kartkować księgę, wreszcie znalazł i pokazał odpowiedni fragment, dzięki czemu Ojciec zatrzymał auto tuż przed bramą. Szybkość samochodu nie była jeszcze wtedy nazbyt wygórowana. Od tej pory, ilekroć my dzieci jechaliśmy autem i uznawaliśmy, że trzeba zwolnić, krzyczeliśmy do Ojca chórem: „bremza, bremza!” (nieco złośliwie).

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Po roku Ojciec udał się tym fordem do Rzeszowa na egzamin uprawniający do otrzymania prawa jazdy. Egzamin polegał na wykonaniu kilku manewrów autem w towarzystwie egzaminatora. Ojciec zajechał na wielki plac przed gmachem zakładu ubezpieczeń. Natychmiast zbiegły się tam dzieci i młodzież z okolicy, by podziwiać prawdziwe auto. Pan Egzaminator zajął miejsce obok Ojca i wydawał polecenia: „Proszę łaskawie skręcić” (cofnąć, podjechać, zrobić okrążenie itd.), wreszcie stanąć. Po chwili nakazał ruszyć na miejsce startu, to znaczy pod gmach ubezpieczalni. Ojciec próbuje uruchomić pojazd, a on ani drgnie, powtarza próby na różne sposoby i nic. Kompromitacja! Na to Pan Egzaminator z chytrym uśmieszkiem: „A bo Łaskawy Pan nie zwrócił uwagi, że ja zakręciłem kurek dopływu paliwa!”. Kurek odkręcono, Ojciec włącza silnik, a ten znowu milczy! Ojciec znowu stosuje różne sposoby i znowu nic. Na to Pan Egzaminator: „Jeśli Łaskawy Pan pozwoli, ja spróbuję uruchomić”. Ojciec zgodził się chętnie, ale i Egzaminator nic nie wskórał. Samochód milczał jak zaklęty. Na to Ojciec: „Jeśli Szanowny Pan pozwoli, to poproszę chłopców, żeby nas popchnęli, to czasem pomaga”. Egzaminator zgodził się z ulgą.

Ojciec podszedł do gapiów i zaoferował im po dziesięć groszy za pchanie. Rzucili się w kilkunastu, zdaje się, że bardziej ich cieszyło to pchanie niż te 10 groszy. Ford rzeczywiście zaskoczył i ruszył tak ostro, że wszyscy chłopcy runęli pokotem na bruk. Tymczasem Ojciec z Egzaminatorem podjechali pod gmach, przy którym na podeście na szczycie schodów stała Wysoka Komisja Egzaminacyjna w pełnym składzie (przy stanie ówczesnej motoryzacji nie miała ona przecież wiele zajęcia). Oczywiście obserwowała zmagania kierowcy od początku. Kiedy Ojciec wyszedł po schodach, przewodniczący wyciągnął do niego rękę i oświadczył, że w imieniu komisji pragnie serdecznie pogratulować „Szanownemu Panu” wspaniale zdanego egzaminu na kierowcę.

Felieton automobilowy
Felieton automobilowy

Wpis z bloga Ireny „Kiki” Szaszkiewiczowej Moje pierwsze 100 lat, 23.07.2013 r.; dzięki uprzejmości ­Macieja i Wandy Szaszkiewiczów.

Czytaj również:

„Droga do nieba” – recenzja
i
Chevrolet w Quebecu, źródło: Wikimedia Commons (domena publiczna)
Rozmaitości

„Droga do nieba” – recenzja

Tomasz Wiśniewski

O kulcie samochodów, udomowieniu konia i niszczeniu planety. Przedstawiamy recenzję nowej książki z Wydawnictwa Blaga.

Roman Jenkins, historyk związany z Uniwersytetem w Cambridge, w swojej niezwykle erudycyjnej pracy szuka wyjaś­nienia dla dzisiejszego kultu samochodów. Pojazdy mechaniczne zdominowały świat, są wszechobecne. Lista problemów przez nie generowanych jest długa, zanieczyszczenia i hałas jej nie wyczerpują. Istnieją również te mniej znane: wydobywanie na ogromną skalę piasku do budowy autostrad, coraz szczelniej obejmujących całą planetę. Zdaniem Jenkinsa, by zrozumieć autoholizm, musimy cofnąć się do prehistorii i do tzw. Indoeuropejczyków, koczowniczych grup, które począwszy od II tysiąclecia p.n.e. zaczęły spektakularnie rozprzestrzeniać się po całym kontynencie.

Czytaj dalej