Biała pani przychodzi po zmroku
i
Diego Rivera, „Sen o niedzielnym popołudniu w Alameda Central”, 1946–1947, mural w Museo Mural Diego Rivera w Alameda Park w Meksyku; zdjęcie: Wikipologus (CC BY-SA 4.0)
Opowieści

Biała pani przychodzi po zmroku

Maciej Wesołowski
Czyta się 18 minut

Latynosi uważają, że europejska śmierć jest dla mięczaków. Ta prawdziwa ma wielkie cojones i trzeba z nią negocjować jak z bossem konkurencyjnego gangu. Obłaskawiają ją darami, przystrajają i wielbią, ale oczekują wzajemności. Nowe fiesty oraz kulty celebrują śmierć jako część życia i zyskują zwolenników szybciej niż inne współczesne religie.

1 listopada, późne popołudnie. Na cmentarzu municypalnym w peruwiańskim Cuzco lekko mży. Pomiędzy alejkami przemykają odświętnie ubrani ludzie, przy grobowcach rozłożyły się całe rodziny. Zmarli spoczywają tu przeważnie w kolumbariach, wysokich nawet na 10 pięter, do większości dostać się można tylko po drabinie. Idę pomiędzy grobami i przyglądam się skromnym sarkofagom. Groby mają szklane furtki ze złoconymi ramami. Wewnątrz palą się świece, stoją wazony z kwiatami, leżą rozsypane cięte aksamitki, szarfy, ceramiczne figurki świętych, zdjęcia zmarłych. Ale są też inne dary: czekoladowe batoniki, tradycyjny słodki chlebek pan wawa, czaszki uformowane z cukru, drobne pieniądze, pamiątki. Jest nawet butelka whisky i spory zapas coca-coli w małych butelkach. Parę metrów dalej – przed kolejnym grobowcem – dwa kieliszki. Jeden stoi za otwartymi drzwiczkami, drugi spoczywa w dłoni krępego, niewysokiego mężczyzny w średnim wieku.

„Manuel, Manuel… Słuchaj, Manu… Wtedy naprawdę przesadziłeś. Nie powinieneś się tak zachować, amigo. Zawsze ci powtarzałem, że to cię zgubi… I co, co? Kto miał rację? – mężczyzna mówi coraz głośniej, po czym nalewa sobie nieco z podręcznej butelki trzcinowej wódki – aguardiente. Potem długo milczy, jakby czekał na odpowiedź. I kontynuuje: – Tak, tak… Możesz tak sobie bajdurzyć. Ale kto ci uwierzy, Manu? Kto ci uwierzy…? No nic, napijmy się. Już trochę za późno, by coś zmienić. Trochę za późno… Ale niech cię! Jeszcze po jednym, lepiej nam się będzie spało, Manu… Zwłaszcza tobie”.

Przechodzę tą samą alejką dwie godziny później, rozmowa krępego mężczyzny z Manuelem wciąż trwa. Ale jest już spokojniejsza: „Manuel, nie wybaczę ci tego, ale spoczywaj w pokoju. Byłeś dobrym człowiekiem, ale głupim… Cóż na to poradzę. Idź spać!”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Nie chcę zakłócać spotkania, wychodzę z cmentarza.

Licencja na zabójczą fiestę

Pod bramą rozłożyły się sprzedawczynie cuya – pieczonych świnek morskich, zwanych obecnie kawiami domowymi. W ciemnych już uliczkach, wśród straganów, podświetlone mikroskopijnymi lampami, w wielkich misach straszą ułożone w stosy truchła świnek, ich długie, ostre zęby, bystre, choć martwe już oczy. W bladym świetle sporej żarówki lśni brązowa, przypieczona skóra kawii. Niby zwykły targ z uwielbianym przez Peruwiańczyków daniem, a wygląda jak scenografia z horroru. Ale to tylko pierwsze wrażenie. I chyba jedynie moje. Mieszkańcy Cuzco bawią się tu świetnie. Siedzą tuż obok, przy ogromnych drewnianych ławach. Słychać gwar rozmów i pobrzękiwanie butelek. Wspominany jest już nie tylko Manuel, ale także całe rodziny i grupy przyjaciół. Trwa fiesta. Tak świętują Día de los Muertos – latynoskie Święto Zmarłych.

Tego dnia podobnie wyglądają cmentarze w innych miastach Ameryki Łacińskiej: Bogocie, Quito, Caracas, Santiago, Limie, Asunción, Medellín, San José, Managui czy Gua­dalajarze. Może nie znalazłbym tam sprzedawczyń cuya, ale przy grobach byłoby równie głośno i wesoło. Najweselej zapewne w Meksyku.

Słynna parada zmarłych w Mexico City, którą świat poznał w 2015 r. dzięki bondowskiemu filmowi Spectre, ma zaskakująco krótką historię i powstała z powodów czysto merkantylnych. Burmistrz miasta zaproponował producentom 20 mln dolarów za atrakcyjne pokazanie metropolii na ekranie. Miało to ożywić turystykę i pomóc Meksykowi zerwać ze stereotypem biednej, zapuszczonej i niebezpiecznej stolicy. Pokaźna suma przekonała hollywoodzkich bossów, którzy nakazali dokonanie znaczących zmian w scenariuszu. Sceny efektownej parady otwierają 24. epizod z bondowskiej serii, główny szwarccharakter nie był – jak pierwotnie planowano – burmistrzem Meksyku, a skorumpowaną i brutalną meksykańską policję na ekranie zastąpiły oddziały specjalne niewiadomego pochodzenia. Zamiast widoków na niekończące się slumsy możemy oglądać panoramę z nowoczesnymi drapaczami chmur. No i rolę w Spectre zagrała meksykańska aktorka Stephanie Sigman.

Bułka umarłych i gołąbki z flaminga

Inwestycja w wielkie kino okazała się trafiona. Turyści chętniej ruszyli do miasta Meksyk, a mieszkańcy metropolii ochoczo przyjęli nową, nie do końca świecką tradycję. Już 1 listopada 2016 r., a więc rok po premierze filmu, na ulicę wyszło ćwierć miliona ludzi, kolejne 12 miesięcy później – okrągły milion. Fiesta przyjęła się błyskawicznie. Spikerzy w państwowych i komercyjnych rozgłośniach szybko zaczęli mówić o „tradycyjnej meksykańskiej paradzie”.

Choć jest de facto młoda, fiesta robi ogromne wrażenie. W czasie jej trwania meksykańskie ulice należą do kościotrupów, czaszek i kostuch wyposażonych w kosy w prawych dłoniach oraz globusy (symbol panowania nad całym światem) lub wagi (symbol równowagi pomiędzy dobrem a złem) w lewych. Wizerunki śmierci można kupić na straganach albo prosto z chodnika, w postaci rysunków na koszulkach albo cukrowych figurek. Można też zafundować sobie tatuaż o letalnej tematyce. Staruszki w kolorowych chustach widowiskowo lamentują przed świętymi obrazami ustawionymi przy grobach. Organizowane są konkursy na najpiękniej przystrojony nagrobek. Wszędzie tłumy. Przy szerokich ławach jedzą i piją roześmiane gromady. Leją się tequila oraz piwo Corona. Na talerzach najróżniejsze kukurydziane i pszenne placki z nadzieniem: tortille, burrita i enchilady. Gordity, fajity, tacosy. Czy wreszcie tamale – rodzaj gołąbków owiniętych liśćmi kukurydzy. To danie jadali już Aztekowie – nadziewali je mięsem indyka, żaby lub flaminga, jajkami, warzywami, miodem i owocami. A także Majowie, którzy z kolei używali do nich mięsa iguany. Współcześni Meksykanie nie wracają do tych wzorów – nie licząc masy kukurydzianej, faszerują tamale mięsem kurczaka, wieprzowiną lub wołowiną, do tego serem i fasolą. Podczas fiesty w Mexico City zjeść można również coś na słodko, np. pan de muerto – drożdżową bułkę umarłych, upieczoną w kształcie czaszki i żeber, nasączoną aromatem pomarańczy i anyżu.

Święto, które ma być dumą Meksyku, czymś oryginalnym i niepowtarzalnym, czymś, co ma wyróżniać kraj na tle świata, momentami zadziwiająco przypomina anglosaskie Halloween. Bo także wilkołaki, wampiry, a nawet amerykańscy superbohaterowie są tu na porządku dziennym. Na ulicznych straganach sporo tandety. Poza plakatami kojarzącymi się ze śmiercią, kubki w kształcie penisów i kobiecych piersi, falliczne w kształcie balony czy wazony. Popęd życia i popęd śmierci spotykają się tu na jednej ulicy. I są siebie bliżej, niż mogłoby się wydawać, nawet jeśli producentom tych gadżetów oraz ich sprzedawcom nie przejdzie to nigdy przez myśl. Dla Meksykanina śmierć jest esencją życia. A życie jest mgnieniem, chwilą w drodze do śmierci. Trzeba więc żyć szybko, mocno, intensywnie, nie odmawiając sobie przyjemności. Kostucha może przyjść w każdej chwili, może zaskoczyć. Trzeba chwytać dzień, póki jeszcze nie stał się nocą.

Czy w tym roku będzie podobnie? Czy kostucha pandemiczna okaże się równie przerażająca? Czy ta mroczna, ale przy tym jednak zabawna symbolika w erze covidu nabierze nowego znaczenia? Czy ludzie znów tak tłumnie wyjdą na ulice, lekceważąc i wyśmiewając czyhającą za rogiem śmierć? Czy jednak jej groza zatrzyma ich w domach?

Ten dzień – Día de los Muertos – to więcej niż parada. Samo Święto Zmarłych obchodzi się w krajach latynoskich od dawna, i to hucznie. Wbrew nazwie nie trwa jeden dzień, lecz kilka. Zaczyna się 1 listopada, a czasem nawet 31 października, a kończy 2 listopada, choć zwykle przeciąga się też na dni następne.

Kostucha zmienia płeć

Nie wszyscy Meksykanie pamiętają, że współczesne oblicze tutejszym kostuchom dał żyjący na przełomie XIX i XX w. José Guadalupe Posada – satyryk i rysownik słynący z charakterystycznej kreski. To on zaopatrzył śmiertelne postaci w części garderoby z wielkim kapeluszem na czele, a także w specyficzne, upiorne uśmiechy. Wcześniej w roli kościotrupów na rysunkach Posady występowali przeważnie nielubiani politycy. Z czasem śmierć się usamodzielniła, narodziła się nowa ikona: La Calavera Garbancera (Przaśna Czaszka) – koścista postać damy w kapeluszu z wielkim rondem. Było to satyryczne przedstawienie kobiety meksykańskiej początku XX w. Takiej, która wstydziła się swoich korzeni i próbowała nosić się po europejsku; miała np. na sobie tonę pudru, aby wyglądać blado i ukryć śniade lica, charakterystyczne dla pań od Tijuany po Jukatan. Nowe imię – La Catrina (Katarzyna) – nadał jej po latach Diego Rivera, meksykański muralista i partner malarki Fridy Kahlo. Miało mieć ono wydźwięk zdecydowanie ironiczny, być równie pretensjonalne co styl niektórych meksykańskich elegantek z wyższych sfer. To Rivera przerobił czaszki Posady tak, że z karykatur stały się wręcz narodowymi symbolami, czymś, co zwykło kojarzyć się z Meksykiem.

Piewcą tej nowej letalnej estetyki był również Octavio Paz, laureat Literackiej Nagrody Nobla. W Labiryncie samotności – zbiorze esejów, w których starał się uchwycić charakter i ducha Meksykanów – autor wytykał Europejczykom, że boją się nawet samego słowa „śmierć”, podczas gdy Meksykanie się nim delektują. A przy tym kochają i wielbią śmierć niczym namiętną kochankę. Rozwijający się kult śmierci miał patronat meksykańskiego rządu, który w tej symbolice i efektownych obchodach Dnia Zmarłych dostrzegł element pozwalający integrować zróżnicowane społeczeństwo, rozrzucone po ogromnym kraju i mówiące 60 językami. Decydenci uznali, że świętowanie związków między żywymi a umarłymi może stać się czymś, co łączy naród i wiele współistniejących w nim kultur, ale też po prostu jest dobrym towarem eksportowym. Jednocześ­nie oficjalnie przyznano, że katolickie dni Wszystkich Świętych i Zaduszki w meksykańskiej tradycji mają wiele wspólnego z wierzeniami rdzennych mieszkańców Meksyku: Azteków, Majów czy Tolteków.

Śmierć stała się życiem

Dlaczego to właśnie kostucha miała stać się meksykańską marką narodową? Teorii jest wiele. Jedna z nich mówi, że śmierć była na tych ziemiach powszechnym doświadczeniem od czasów konkwisty. Hiszpańscy siepacze na czele z owianym czarną legendą Hernánem Cortésem, a także zawleczone na kontynent z Europy choroby zakaźne (m.in. odra, ospa i dur brzuszny), w krótkim czasie dokonali tu bezprecedensowej eksterminacji rdzennych mieszkańców. Jak szacują naukowcy z uniwersytetu w Mexico City (UNAM), w ciągu jednego stulecia spośród 25 mln ludzi zamieszkujących ten obszar przetrwało zaledwie 700 tys. Śmierć była wszechobecna. Aby więc poradzić sobie z codziennym lękiem, spróbowano kostuchę oswoić: obśmiać ją, strywializować. Stając się elementem kultury, stała się także elementem życia.

Jednak celebracje śmierci mają wśród Latynosów historię dłuższą niż krwawa konkwista. Jeszcze przed przybyciem Hiszpanów Aztekowie składali swoim bogom ofiary z ludzi. Śmierć w ich kulturze nie była końcem, a jedynie lustrzanym odbiciem życia, etapem w boskim cyklu. Dla wielu przedstawicieli rdzennych grup etnicznych oddać życie w pewnych sytuacjach stawało się czymś szlachetnym, wręcz pożądanym. Przykładem niech będzie tradycyjna gra w pitz, jak nazywali ją Majowie (Aztecy mówili o niej ullamaliztli, a Hiszpanie – pelota), a więc prekolumbijską piłkę nożną, w której dozwolone były jedynie uderzenia kolanami, udami, biodrami i pośladkami (ale już nie stopami!), a jej celem – trafienie w kamienną obręcz, zwykle z rzeźbioną podobizną Que­tzalcoatla, pierzastego węża, który był jednym z najważniejszych bóstw Mezoameryki. Grę uprawiano m.in. pod piramidami majańskiego miasta Chichen Itza na Jukatanie, dziś uchodzącymi za jeden z siedmiu tzw. nowych cudów świata. Co istotne, w rozgrywkach pitz to zwycięzca otrzymywał przywilej samounicestwienia. Ofiar, również z ludzi, pożądały inne bóstwa: Mictēcacihuātl – bogini śmierci, rozkładu, chorób i odorów, jak również bogini Cōātlīcue przedstawiana w charakterystycznej wężowej spódnicy – władająca życiem, śmiercią i odrodzeniem. Dla ludów, które zamieszkiwały tę część świata przed wizytami Kolumba i Cortésa, zmarli byli pośrednikami między światem żywych a bogami.

Na te tradycje nałożyły się mity i wierzenia hiszpańskich najeźdźców, np. wyobrażenie śmierci jako La Parki – wywodzącej się jeszcze ze starożytnego Rzymu bogini przeznaczenia, decydującej o życiu i śmierci, a także porządku świata, będącej odpowiednikiem jednej ze starogreckich Mojr. La Parca przyjeżdżała tu z Europy niedługo po późnośredniowiecznej pandemii dżumy – w tym czasie zrodziła się tam idea danse macabre, alegorycznego tańca śmierci, w którym ludzie wszystkich stanów są sobie równi przed obliczem Białej Pani, wszyscy prędzej czy później pójdą w makabrycznym korowodzie. To przygotowało grunt do narodzin synkretycznej religii, łączącej świat prekolumbijski z tym, który zaprowadzili tu konkwistadorzy.

Welcome to Tijuana

W latach 60. XX w. Día de los Muertos oficjalnie stało się w Meksyku świętem narodowym. Mimo to jeszcze przez wiele lat obchodzono je jedynie w części kraju. Mieszkańcy północnych stanów długo nie wiedzieli, skąd bierze się to całe towarzyszące świętu podniecenie.

Tam, blisko granicy z USA, najszybciej rozwinęła się jeszcze inna odmiana meksykańskiego katolicyzmu – kult Santa Muerte, czyli Świętej Śmierci. Korzeniami sięga on co najmniej XVIII w., ale na dobre rozwinął się 200 lat później. I nie przypadkiem pozostaje żywy w takich miastach o złej sławie, jak Tijuana czy Ciudad Juárez, które okupują dwa pierwsze miejsca na świecie, jeśli chodzi o wskaźnik zabójstw na 100 tys. mieszkańców (według statystyk organizacji The Citizens’ Council for Public Security and Criminal Justice w tym pierwszym zginęły w ubiegłym roku 134 osoby na 100 tys., w drugim – 104. W liczbach bezwzględnych oznacza to 2367 morderstw w ciągu 12 miesięcy w Tijuanie oraz 1522 w mniejszym Juarez!). „Welcome to Tijuana, tequila, sexo y marijuana […] Bienvenida mi suerte, bienvenida mi muerte (Witajcie w Tijuanie, tequila, seks i marihuana […]. Witaj moje szczęście, witaj moja śmierci)” – śpiewał u schyłku XX w. Manu Chao. Od tego czasu niewiele się tu zmieniło. Już wiele lat trwa wyjątkowo brutalna wojna pomiędzy gangami narkotykowymi. Hurtowo przemycane są narkotyki, broń, a także ludzie. Wartość przestępczych interesów i brutalność codziennego życia jest tu nieporównywalna z niczym, podobnie jak skala korupcji. Nigdzie na świecie doświadczenie śmierci nie jest czymś bardziej powszechnym, zwyczajnym, oczywistym jak tutaj. Być może nie należy się dziwić, że właś­nie tu nowy kult trafił na szczególnie podatny grunt.

Trudno nie wierzyć w nic – zdają się myśleć nawet płatni mordercy. Chcą być wierni swej patronce, Świętej Śmierci, ale też nie są w tej wierze całkiem bezinteresowni, w zamian za oddanie oczekują konkretnych przysług. I nie oglądają się przy tym na etykę chrześcijańską. Uważają, że bóstwo można przebłagać ofiarą, przekupić, a nawet zaszantażować. Santa Muerte może spełnić prośbę lub nie, a w ofierze składa się jej dobra materialne: pieniądze, słodycze, alkohol albo… kokainę, którą najlepiej wsypać do kadzielnicy. Dla wyznawców kultu każdy święty to taki sam partner biznesowy jak Jorge czy Juan z sąsiedniej dzielnicy. Natomiast Święta Śmierć ma wśród wyznawców specjalny status, jest lepsza niż zwykły święty. Nie ocenia, co dobre, a co złe. Jest demokratyczna i nie sposób jej oszukać, dlatego liczyć się z nią musi każdy. Każdy też może próbować się z nią targować. Takie myślenie jest mocno zakorzenione w świecie latynoskim, gdzie także z figurami katolickich świętych często się rozmawia, gładzi je i z nimi płacze. Ale jeśli trzeba, można również na nie krzyknąć albo im zagrozić. Święci odgrywają w latynoskim Kościele role użytkowe. Składa się im dary, ale też prosi o konkretne łaski. Kiedy dany święty wywiąże się z zobowiązania, może liczyć na przywileje. Jego figura dostaje bardziej eksponowane miejsce, np. w pobliżu kościelnego ołtarza, zasługuje sobie na ozdobne szaty. Jeśli jednak święty robi się opieszały, leniwy, niechętny prośbom i żądaniom, może wylądować w magazynie lub w zakrystii.

Religia odrzuconych

Latynoscy zbrodniarze nierzadko deklarują się jako ludzie głęboko wierzący i praktykujący. Pablo Escobar, kolumbijski przestępca wszech czasów, znany był z tego, że modlił się np. o szczęśliwy transport narkotyków do Ameryki albo ostateczną eliminację swoich wrogów. W Medellín do dziś krąży anegdota o tym, jak w tym celu przyjechał do jednej z przydrożnych kapliczek w mieście. Spotkał tam ubogą kobietę, która modliła się do figury Matki Boskiej o wspomożenie leczenia ciężko chorego syna. Pablo podszedł do niej i poprosił, by dała mu szansę samotnego obcowania z Najświętszą Panienką, przy okazji wkładając jej w dłoń 300 tys. pesos – sumę, o jakiej mogła jedynie marzyć. Tak powstała legenda, w której Escobar stał się niemal boskim posłańcem, aniołem stróżem medellíńskiej biedoty – stąd wziął się jeden z jego pseudonimów: El Patrón. Nie wiadomo tylko, czy Maryja wysłuchała jego próśb o bezpieczny transport towaru do Miami.

Meksykańskie Santa Muerte dla postaci takich jak Escobar stało się kultem wręcz wymarzonym. Zawodowi sicarios (siepacze) modlili się do Białej Pani o zachowanie życia w strzelaninach między gangami, o kulę dla wroga, o wysokie łupy podczas napadów. Ale zaczęli też do niej lgnąć inni ludzie marginesu, odrzuceni, wzgardzeni przez społeczeństwo. Złodzieje, prostytutki, striptizerki, osoby ze środowisk LGBT, bezdomni. Wszyscy, którzy nie czuli się szanowani i doceniani. Ale to nie oni stanowią dziś większość ruchu. Obecnie wyznawcy Santa Muerte to głównie robotnicy, chłopi, mieszkańcy ogromnych latynoskich slumsów. Liczbę wyznawców tego kultu szacuje się już na blisko 20 mln osób. Żyją nie tylko w Meksyku i całej Ameryce Łacińskiej, lecz także w Stanach Zjednoczonych, RPA, Australii, a nawet Japonii.

Długo jednak wiara w Santa Muerte pozostawała zjawiskiem niewielkim. Przełom nastąpił w 2001 r., gdy Enriqueta Romero, mieszkanka Tepito – szemranej dzielnicy Mexico City – wystawiła w oknie swojego domu przy ul. Alfareria 12 duży obraz z wizerunkiem Santa Muerte – spersonifikowanej śmierci. Wkrótce ludzie zaczęli zbierać się pod jej oknem. Przynosili kwiaty i biżuterię, stawiali wizerunki i figury kostuchy przystrojone w kapelusze i białe wstążki. Palili świece dla Białej Pani i okadzali figury dymem. Co ciekawe, początkowo Święta Śmierć przedstawiana była jako mężczyzna. Dopiero z czasem stała się kobietą ubraną w długą szatę, trzymającą w dłoniach kosę i globus. Do dziś wyznawcy spotykają się pod domem Enriquety w każdy pierwszy dzień miesiąca, a raz w roku – 1 listopada, po zmroku – wydarzenie nabiera większej rangi. Wtedy odmawiają wspólnie Różaniec, śpiewają błagalne pieśni, palą świece wotywne. „Santísima Muerte, Najświętsza Pani, jesteśmy z Tobą, jesteśmy dla Ciebie…” – daje się słyszeć w całym Tepito. Większości santeros, jak nazywani są jej wyznawcy, te obrzędy w zupełności wystarczają do okazania uwielbienia. Ale od blisko 30 lat Meksykiem wstrząsają kolejne doniesienia o wyjątkowo krwawych ofiarach składanych Santa Muerte.

Kobietobójstwo

W roku 1993 w Ciudad Juárez w stanie Chihuahua, nad rzeką Rio Grande zaczęły znikać młode kobiety, w tym kilkuletnie dziewczynki.

W większości były maquiladoras – słabo opłacanymi, harującymi po kilkanaście godzin dziennie pracownicami przygranicznych fabryk, założonych tam przez Amerykanów. Najpierw, w dzielnicy Las Flores, odnaleziono ciało 13-letniej Esperanzy Gómez. Sekcja zwłok wykazała, że zmarła w wyniku uduszenia, wcześ­niej była bita, torturowana i wielokrotnie gwałcona. Potem, na wysypiskach śmieci i na okolicznych pustyniach, zaczęto znajdować kolejne zmasakrowane kobiety. W 2001 r. na okolicznym polu bawełny odkryto nielegalny cmentarz i zwłoki aż ośmiu kobiet, teraz upamiętnia je osiem różowych krzyży z nazwiskami dziewczyn. Według oficjalnych danych Amnesty International w latach 1993–2005 w ten sposób zamordowano 370 kobiet. Choć zdaniem badających temat reporterów ta liczba może być nawet 10-krotnie zaniżona. W ostatnich kilkunastu latach ujawniono nowe fakty. No i nie był to koniec makabrycznej serii. Kolejne fale zbrodni przelewały się przez Juárez choćby w latach 2010–2011, zdarzają się i dziś. Kto wie, ile z nich można wiązać z wydarzeniami z początku lat 90.? Tajemnicy tych śmierci policja nie zna do tej pory. Łączono je z handlem ludźmi i organami, prostytucją, porachunkami karteli narkotykowych. Była teoria mówiąca o grupie satanistów i seryjnych morderców psychopatów. I taka, która winiła za wszystko zwyczajnych mężczyzn, na co dzień popijających piwo w lokalnych barach, a w ten sposób odreagowujących kryzys męskości. Kultura macho, przez wieki dominująca w tej części świata, uprzedmiotawiająca kobiety i pielęgnująca kult jurnego, dorodnego mężczyzny – samca – nie jest tu już czymś tak oczywistym jak jeszcze kilkadziesiąt lat temu. A to może rodzić frustrację.

Ale pojawiła się też hipoteza, która jako powód tego wyjątkowego bestialstwa wskazywała kult Świętej Śmierci. To ją jakoby próbowano w ten sposób przebłagać.

Trudno w to uwierzyć, ale na przełomie XX i XXI w. mieliśmy do czynienia z praktykami być może bardziej okrutnymi niż te z czasów prekolumbijskich, gdy Aztekowie składali ludzkie ofiary na stosach.

Pierwszego podejrzanego zatrzymano po dwóch latach. Był nim pochodzący z Egiptu Abdul Latif Sharif, który wcześniej pracował jako kierownik kadr w jednej z fabryk zatrudniających wiele spośród zamordowanych. Potem, już w 1996 r., nastąpiły kolejne aresztowania – członków gangu Los Rebeldes i kierowców autobusów przewożących pracownice do fabryk. Przyznali się do winy, nie zdradzając jednak motywu zbrodni. Z czasem uznano, że ich zeznania zostały wymuszone przez policjantów, a śledztwo utknęło w martwym punkcie. Skutkiem całej sprawy było uchwalone w 2011 r. nowe prawo dotyczące tzw. feminicidio, czyli kobietobójstwa. Oskarżeni o to muszą liczyć się teraz z dużo surowszymi karami (nawet do 60 lat więzienia) niż w przypadkach innych morderstw.

Na tym nie koniec krwawego pochodu Santa Muerte. W roku 1998 głośno było o sprawie Daniela Arizmendi Lópeza, byłego policjanta nazwanego El Mochaorejas, czyli „Odcinaczem uszu”. Porywał ludzi dla okupu, a gdy jego żądania nie były spełniane, odcinał ofiarom uszy i wysyłał je rodzinom. Gdy policja dopadła i aresztowała Lópeza, okazało się, że był gorliwym wyznawcą Santa Muerte. Figurkę Białej Pani zabrał ze sobą do więziennej celi.

Równie głośno zrobiło się w 2012 r. o wydarzeniach w miasteczku Nacozari de García w stanie Sonora. Ujawniono tam serię brutalnych morderstw, dokonanych przez wieloosobową rodzinę. Na jej czele stała stateczna – jak mogło się wydawać – gospodyni domowa, seniora Silvia Meraz Moreno. Ofiarami były dzieci i jedna młoda kobieta. Zaszlachtowano ich siekierą, odrąbano głowy – wszystko w zgodzie z praktykami rytualnymi. Jak ustalono w śledztwie, zamordowani mieli posłużyć do przebłagania Białej Pani. W tym samym czasie meksykańska policja niszczyła kolejne świątynie Świętej Śmierci przy granicy z USA. Ale na niewiele się to zdawało, kult rósł w siłę.

Wyznawcy Santa Muerte uważają się za katolików. Zupełnie inne zdanie ma na ten temat Watykan. W 2013 r. kardynał Gianfranco Ravasi, przewodniczący Papieskiej Rady Kultury, wyraźnie odciął się od tego kultu, określając go jako degenerację religii i afirmację piekła. Kultura przemocy i destrukcji jest nie do pogodzenia z chrześcijaństwem – dowodził. Rzym zakazał praktykowania kultu.

Wyznawców to jednak nie przekonało. W ciągu kilku ostatnich lat ich szeregi powiększyły się o kolejne miliony. Obecnie kult Santa Muerte uważa się za najszybciej rosnący ruch religijny na świecie.

Ilustracja: Marcin Kozłowski
Ilustracja: Marcin Kozłowski

Słowniczek latynoskiej śmierci

Cōātlīcue – prekolumbijska bogini władająca życiem, śmiercią i odrodzeniem.

Día de los Muertos – latynoski Dzień Zmarłych. Obchodzony hucznie 1 i 2 listopada. Nawiązuje zarówno do chrześcijańskich świąt Wszystkich Świętych i Dnia Zadusznego, jak i do azteckiego święta zmarłych, które celebrowano w sierpniu.

Feminicidio – kobietobójstwo. Od dziewięciu lat za zbrodnie wobec kobiet Meksyk karze wyjątkowo surowo, nawet 60 latami więzienia.

La Catrina – uosobienie meksykańskiej śmierci. Przedstawiana zwykle jako koścista dama w kapeluszu z szerokim rondem i uśmiechem, zaopatrzona w akcesoria: kosę i globus lub wagę. Wcześniej nazywana była La Calavera Garbancera. Wymyślił ją satyryk José Guadalupe Posada, a nowe imię zapewnił malarz Diego Rivera.

La Parca – wywodząca się ze starożytnego Rzymu bogini przeznaczenia, decydująca o życiu i śmierci. Do Meksyku i krajów latynoskich przywieźli ją konkwistadorzy Cortésa.

Mictēcacihuātl – prekolumbijska bogini śmierci, rozkładu, chorób i odorów.

Pan de muerto – bułka umarłych, upieczona w kształcie czaszki i żeber, nasączona aromatem pomarańczy i anyżu.

Pitz – inaczej: ullamaliztli lub pelota. Majańska i aztecka gra w piłkę. Nagrodą dla zwycięzcy była honorowa i prestiżowa śmierć.

Santa Muerte – kult Świętej Śmierci, popularny zwłaszcza w Meksyku i krajach Ameryki Środkowej, ale też w południowych stanach USA. Przedstawiana jest często jako Biała Pani.

Czytaj również:

Żyć, żeby umrzeć
i
Ceremonia pogrzebowa w Tana Toraja; zdjęcie: WiDi (CC BY-SA 4.0)
Opowieści

Żyć, żeby umrzeć

Maria Hawranek

Odejście nie musi być wydarzeniem nagłym. To może być stopniowy, nawet wieloletni proces, w którym jest czas na spędzanie ze zmarłym nocy, a także wspólne rozmowy i posiłki. Społeczność Tana Toraja daje sobie czas, by wyprawić nieboszczykowi godne pożegnanie i pogodzić się z jego śmiercią.

Kiedy zmarła moja babcia, miałam 11 lat. Z mojego pokoju, w którym mieszkała w ostatnich latach życia, chorując na alzheimera, przeniosła się do salonu. Pięknie ubrana, czekała na gości w swojej trumnie. Sąsiedzi, głównie ubrane w dostojną czerń kobiety, przychodzili, by odmówić przy niej Różaniec, pośpiewać i przytulić moją mamę. Kiedy wychodzili, brałam stołek, siadałam koło babci, gładziłam jej zimne dłonie albo czoło i śpiewałam jej piosenki z żółtego Śpiewnika na całe życie tak jak wtedy, kiedy jeszcze żyła. Moja mama cicho wtedy płakała gdzieś na drugim planie, może w kuchni, a ja czułam, że to były dobre łzy, więc nie przerywałam. Zdziwiłam się, kiedy trzeciego dnia rano szczęka babci opadła. Tata – lekarz – wytłumaczył, że to normalne, i obwiązał jej żuchwę bandażem. Tego dnia ubrałam się w lakierki i szary płaszcz, był listopad. Ponieśliśmy babcię z domu do kościoła, a potem na cmentarz.

Czytaj dalej