„Czas wyprzedził nas o głowę, więc nadrabiać trzeba z głową”. Tyle się dzieje tej jesieni, a Głos stoika ciągle tylko raz na dwa tygodnie. W poprzednim odcinku pisałem o Noblu dla Olgi Tokarczuk, od tego czasu stało się 100 nowych, fascynujących rzeczy. A więc po kolei: zacznę od niesamowitego biegu Kipchogego.
O co w ogóle chodzi? Ci z Państwa, którzy choć trochę interesują się bieganiem, pewnie słyszeli. Ci z Państwa, którzy się nie interesują, też może słyszeli, bo sprawa była na tyle głośna, że przebiła się do mainstreamowych mediów (tak to w ogóle dzisiaj działa, nie tylko w bieganiu – o rzeczach słyszy się wtedy, kiedy przebijają granice swej niszy). Każdy wymierny sport ma swoją „magiczną granicę”, o której złamaniu marzą zawodnicy i śnią kibice. W połowie zeszłego stulecia taką słynną granicą było przebiegnięcie mili (tej 1609-metrowej) poniżej 4 minut. Po raz pierwszy dokonał tego w 1954 r. Roger Bannister (a potem już poszło, do dzisiaj złamało ten czas prawie półtora tysiąca biegaczy, w tym uczeń szkoły średniej i biegacz w kategorii wiekowej 40+). Inną, równie słynną barierą było oczywiście 10 sekund w biegu na setkę (tym razem na dystansach metrycznych) – pierwszy złamał ją Jim Hines w 1968 r., a do dzisiaj poniżej magicznej dziesiątki zeszło już 143 biegaczy. Mniej znana, ale jeszcze trudniejsza do pokonania była bariera 8 minut w biegu na 3000 metrów z przeszkodami – złamana dopiero w 1995 r. przez Kiptanuiego, i którą po dziś dzień pokonało zaledwie 12 osób.
To w bieganiu zawodowym. Ale, rzecz jasna, te granice nie muszą być absolutne – mogą być lokalne i najzupełniej prywatne. W moim własnym przypadku, czyli na poziomie „żenujący amator, który o swoim bieganiu publicznie mówi tylko po to, żeby pokazać, że liczą się chęci, a nie wyniki”, taką granicą zawsze było 50 minut na 10 kilometrów – i faktycznie w sezonie 2017 udało mi się cztery razy ją złamać. Granicą marzeń, którą złamię oczywiście wtedy, kiedy wreszcie się ogarnę i zacznę życie na poważnie – jest 40 minut na tym dystansie.
W maratonie natomiast jest tak, że pierwszym wyzwaniem jest ukończyć go w ogóle. Wyzwaniem na poziomie jakoś tam wytrenowanego amatora jest przebiec go poniżej 4 godzin. Dla amatora nieźle już obieganego, poważnie podchodzącego do sprawy, który może i chce to i owo w życiu podporządkować bieganiu – taką magiczną barierą będzie złamanie 3 godzin. Poniżej 2:30 wchodzimy już powoli w bieganie zawodowe, a poniżej 2:20 – na poziom światowy. Te wszystkie okrągłe granice są wyraźnie widoczne w statystykach. Wystarczy wziąć tabele wyników jakiegoś dużego maratonu ulicznego i wyraźnie będzie widać, że są charakterystyczne zgęszczenia wokół 3:00 czy 4:00. Bo ludzie biegają po to, żeby przełamywać bariery.
Z ostatniej chwili!
U nas masz trzy bezpłatne artykuły do przeczytania w tym miesiącu. To pierwszy z nich. Może jednak już teraz warto zastanowić się nad naszą niedrogą prenumeratą cyfrową, by mieć pewność, że żaden limit Cię nie zaskoczy?
Nie trzeba, rzecz jasna, dodawać, że obcięcie każdej kolejnej minuty z wyniku staje się tym trudniejsze, im szybciej biegniemy. To czysta matematyka – zgodnie ze wzorem prędkość równa się droga dzielona przez czas, więc mamy do czynienia z funkcją nie liniową, tylko potęgową. Niby nic nieznaczące urywanie kolejnych minut z mianownika sprawia, że średnia prędkość biegu gwałtownie rośnie. Dla przykładu: jeżeli biegnę maraton powiedzmy w 3:30, to poprawienie wyniku o kwadrans wymaga powiększenia średniego tempa biegu o 0,93 km/h. Jeżeli jednak biegnę maraton w 2:30, to wtedy poprawienie się o kwadrans wymaga przyspieszenia już o 1,87 km/h. Co więcej, człowiek jest tak skonstruowany, że trudność utrzymania tempa biegu bardzo gwałtownie rośnie wraz z tym tempem: nie ma wielkiego znaczenia, czy truchtam 8 czy 9 km/h, ale czy pędzę z prędkością 18 czy 19 km/h – to już różnica kolosalna.
Rekord świata mężczyzn (właśnie, mężczyzn! charakterystyczne, że gdy się o tych „magicznych granicach” mówi tak po prostu, bez przymiotnika, to znaczy, że chodzi o czasy męskie) w maratonie wynosi w tej chwili 2 godziny, 1 minutę i 39 sekund (i należy do Kipchogego). Widać od razu, do czego zmierzamy: legendarną, bajeczną i mistyczną niemal granicą w maratonie jest bariera 2 godzin. Mówiło się o tym od wielu lat – kiedyś jak o czymś nieosiągalnym, poza granicą ludzkich możliwości, z czasem jako o czymś, co gdzieś tam majaczy, a jeszcze później pytanie „czy” zmieniło się niepostrzeżenie w pytanie „kiedy” i w pytanie „kto”.
Dla jasności: przebiec maraton w 2 godziny jest osiągnięciem kosmicznym. Oznacza to konieczność utrzymania średniej prędkości biegu 21,1 km/h na dystansie 42,125 kilometra. Mówiąc bardziej „po biegacku”, jest to tempo 2 minuty i 50 sekund na kilometr. Mówiąc po ludzku: odlot – dla zwykłego śmiertelnika to niezła prędkość średnia nawet na rowerze, a jeśli chodzi o bieganie, to cóż, ci z nas, którzy siedzą za biurkami nie rozpędziliby się do takiej prędkości ani na moment, bo by po prostu umarli. Ci z nas, którzy mają coś tam ze sportem wspólnego – przebiegną w tym tempie może 100, może 200 metrów. I tyle. A tutaj mówimy o utrzymaniu tej prędkości przez 2 godziny.
A jednak stało się! Eliud Kipchoge to zrobił. Żeby było jasne: to nie jest rekord świata. To nawet nie jest tak, że tego czasu nie uznano za rekord świata, bo był za silny wiatr. To z założenia nie miał być rekord świata: nie spełniono chyba połowy warunków, których wymaga oficjalny wynik. Przede wszystkim w „Ineos 1:59” – bo tak się oficjalnie nazywał ten projekt – nikt się z nikim nie ścigał. To był bieg eksperymentalny: wszystko od początku było ustawione pod Kipchogego. Chodziło tylko o niego i tylko to, żeby on mógł nabiegać jak najlepszy wynik. Miał do pomocy aż 41 pacemakerów, którzy zmieniali się w trakcie biegu. Miał przed sobą samochód, który wyświetlał laserem na asfalcie ścieżkę prowadzącą do pożądanego wyniku. Wybrano nierealistycznie wręcz płaską trasę, osłoniętą drzewami od wiatru. Ba, Wiedeń wybrano między innymi dlatego, że leży na podobnej długości geograficznej co kenijskie Kaptagat, gdzie Kipchoge trenuje – dzięki temu nie miał problemu ze zmianą czasu. Reasumując: był to bieg całkowicie eksperymentalny. Ale skuteczny.
Oczywiście, niektórzy powiedzą, że z wymienionych powodów osiągnięcie Kipchogego się „nie liczy”. Jest to nie najmądrzejsze stwierdzenie, bo naprawdę mamy tu wielkie osiągnięcie, ostatnie pewnie takie w historii maratonu (nikt przecież nigdy nie pobiegnie go w 1:29 czy 0:59). Trzeba jednak pamiętać o szczególnym statusie tego wydarzenia. To nie jest tak, że huknął strzał startera i Kipchoge poleciał do mety, meldując się na niej po niecałych 2 godzinach. W takim biegu Kenijczyk też ma rekord świata, gorszy od wyniku z Wiednia o niecałe 2 minuty. Czy uda mu się złamać 2 godziny również w biegu ulicznym? Czy uda się to innym? Czas pokaże. Zresztą, czy to takie ważne? Czas pokazał już coś istotniejszego: to 1:59:40 Kipchogego przebiło się do medialnych czołówek i poszło w świat. I jeśli choć jedną osobę skłoniło, żeby założyć trampki i potruchtać po parku – to warto było cały ten „eksperymentalny bieg” robić. A wiem, że skłoniło przynajmniej jedną – mnie.
Data publikacji:

Prenumerata
Każdy numer ciekawszy od poprzedniego
Zamów już teraz!

Prenumerata
Każdy numer ciekawszy od poprzedniego
Zamów już teraz!