Siła fotografii
Doznania

Siła fotografii

Adam Węgłowski
Czyta się 4 minuty

„Obraz wart jest tyle, co tysiąc słów” – podkreślali dziennikarze i fotoreporterzy już ponad sto lat temu, gdy mass media dopiero budowały swoją potęgę. Szybko okazało się, że zdjęcia mogą nie tylko pokazywać rzeczywistość, lecz także ją kreować.

Wojna o dziewczynkę

Był marzec roku 1902. W południowej Afryce trwała wojna burska między Brytyjczykami a potomkami nieanglosaskich kolonistów sprzeciwiającymi się dominacji imperium brytyjskiego. Wbrew wszelkim oczekiwaniom konflikt się przedłużał. Rosły niezadowolenie opinii publicznej i wątpliwości, czy wojna jest słuszna. Wtedy politycy i prasa w Wielkiej Brytanii postanowili jasno uświadomić rodakom, że Burowie to niemal barbarzyńcy, którym nie wolno popuszczać. Dowodem miało być opublikowane w gazetach zdjęcie zagłodzonego burskiego dziecka, doprowadzonego do tego tragicznego stanu przez nieodpowiedzialną matkę.

Okazało się, że pochodziło ono ze zbiorów Arthura Conan Doyle’a – słynnego pisarza, który w patriotycznym porywie wyjechał na wojnę do Afryki, by pracować w brytyjskim szpitalu polowym. Szanowanego twórcę postaci Sherlocka Holmesa trudno było podejrzewać o oszustwo. Zdjęcie umierającej dziewczynki, wyglądającej już jak żywy szkielet, było prawdziwe. Niebawem wyszło jednak na jaw, że okoliczności jego powstania są inne, niż sądził pisarz. To nie matka zagłodziła Lizzie Van Zyl (bo tak nazywała się dziewczynka). Do wycieńczenia i śmierci doprowadziły ją warunki w obozach koncentracyjnych, w których Brytyjczycy zamykali krnąbrnych Burów!

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Imperium wygrało wojnę, jednak fake news o burskiej dziewczynce obrócił się przeciw samym Brytyjczykom. Nie mogli już prawić światu morałów, że ich podboje w Afryce są „misją cywilizacyjną”.

Rozgrywka o flagę

Do perfekcji sztukę wykorzystywania zdjęć opanował Stalin. Po pierwsze jego fotografie retuszowano, by wyglądał na prawdziwego ojca narodu i męża stanu. Po drugie zadbano, by – z każdą kolejną czystką – z jego otoczenia na zdjęciu wycięte zostały osoby, które popadły w niełaskę dyktatora lub zostały na jego polecenie zlikwidowane. W ten sposób u boku Stalina nagle znikli na fotografiach m.in. jego polityczny konkurent Siergiej Kirow czy szef aparatu bezpieczeństwa Nikołaj Jeżow, zwany „krwawym karłem”. Dziś manipulacje te są doskonale widoczne, gdy zestawić możemy fotografie oryginalne i zretuszowane. W ZSRR prawdziwe były zawsze te, które aktualnie odpowiadały władzy i dowodziły jej nieomylności.

Sowiecką manię w dopieszczaniu zdjęć propagandowych widać także w historii słynnego zdjęcia z zawieszenia flagi przez czerwonoarmistów na Reichstagu w zdobytym hitlerowskim Berlinie. Czerwony sztandar umieścił na dachu budynku żołnierz kazachskiego pochodzenia nazwiskiem Koszkarbajew 30 kwietnia 1945 r. Wtedy jednak nie było możliwości, by zrobić zdjęcie. Zainscenizowano więc zawieszenie flagi parę dni później, 2 maja, z udziałem innych czerwonoarmistów. Byli to: Ismaiłow z Dagestanu, Goryczew z Białorusi i Kowalow z Ukrainy. Opinia publiczna długo nie poznała ich prawdziwych personaliów, ponieważ władze sowieckie puściły w obieg fake news, wedle którego sztandar zawiesili inni dwaj żołnierze: Gruzin Kantaria oraz Rosjanin Jegorow. Mówiło się, że Stalinowi szczególnie zależało na tym pierwszym, bo sam też miał gruzińskie korzenie. Tak powstało słynne zdjęcie z dachu Reichstagu.

Oczywiście sowieccy propagandyści nie byli w takich działaniach odosobnieni. Także Amerykanie, przy robieniu ikonicznego zdjęcia ze swoimi żołnierzami wznoszącymi gwiaździsty sztandar na zdobytej Iwo Jimie, posunęli się do manipulacji. Ta z Reichstagiem miała jednak także drugie, komiczne dno. Oto po zrobieniu zainscenizowanego „właściwego” zdjęcia okazało się, że trzeba pilnie je wyretuszować. Powód? Na obu nadgarstkach jednego z czerwonoarmistów widać było zegarki! A to nasuwało przypuszczenia, że żołnierze Stalina grabili w Berlinie, ile się da. Do czegoś takiego sowiecka propaganda nie mogła dopuścić…

Pechowe wróżki

Nie tylko politycy lubią fotomontaże, także inni władcy ludzkich dusz. Rozmaite wieszczki i media chętnie fotografowały się w towarzystwie „duchów” i „ektoplazmy” z zaświatów. Mogły bujać miliony naiwnych, dopóki ktoś nie złapał ich (czasem dosłownie) za rękę. Podobnie stało się z iście baśniowym fake newsem o wróżkach z Cottingley.

Zaczęło się w roku 1917 w Wielkiej Brytanii. W kraju wymęczonym pierwszą wojną światową pojawiło się dwoje przybyszy z południowej Afryki: pani Griffiths i jej 9-letnia córka Frances. Zamieszkały we wsi Cottingley niedaleko Leeds, u swoich krewnych państwa Wrightów. Frances zaprzyjaźniła się z siedem lat starszą Elsie Wright. Matki zajmowały się domem, a głowa rodziny – fotograf amator pan Wright – najchętniej zamykał się w ciemni. Dziewczynki miały więc dużo wolnego czasu. Któregoś dnia pożyczyły jeden z aparatów fotograficznych i poszły z nim nad pobliski potok. Wróciły ze zdjęciem… malutkich skrzydlatych wróżek, elfów! Fikały po zaroślach, na oczach małej Frances.

Dorośli byli skonsternowani. To nie mogła przecież być prawda. Jednak dziewczynki twierdziły, że fotografia jest prawdziwa i robiły kolejne zdjęcia. W końcu trafiły one do… znanego nam już Arthura Conan Doyle’a. Oprócz tego, że był pisarzem i patriotą, z zamiłowaniem zajmował się też spirytyzmem. Człowiek, który stworzył superracjonalnego Holmesa, sam wierzył w duchy! W efekcie doprowadził do publikacji zdjęć wróżek z Cottingley w prasie.

Dla jednych było to oczywiste fałszerstwo. Inni chcieli wierzyć, że dziewczynkom naprawdę przytrafiło się coś niezwykłego. W końcu sceptyków wsparli specjaliści od zdjęć i zwyciężył rozsądek (także same dziewczynki przyznały po latach, że po prostu sfotografowały wycięte z kartonu sylwetki wróżek, znanych z książeczek dla dzieci). Baśniowy fake news miał jednak konsekwencje dla Doyle’a. Wiarygodność pisarza i popieranego przez niego spirytyzmu legły w gruzach.

Doyle, któremu udało się uniknąć kompromitacji przy niesprawdzonej informacji o nieszczęsnej burskiej dziewczynce z południowej Afryki, potknął się na szytych grubymi nićmi (a raczej wycinanych z papieru) elfach, którymi bawiła się angielska dziewczynka z południowej Afryki w Cottingley. Przypadek? A może jednak sprawiedliwość z zaświatów, w którą tak wierzył Doyle? To byłby pomysł na kolejny fake news nie z tego świata.

 

Czytaj również:

Inwazja z innej planety
Kosmos

Inwazja z innej planety

Adam Węgłowski

Był II w. n.e., gdy płodny satyryk Lukian z Samosat napisał Prawdziwą historię – opowieść o niebywałej podróży żeglarzy, których okręt porwała trąba powietrzna… aż na Księżyc. Tam od miejscowego władcy Endymiona dowiedzieli się o istnieniu w kosmosie najdziwaczniejszych ras: Koniosępów, Prosobijów, Czosnkobojów, Pchłołuczników, Wróblożołędzian, Koniożurawian. Na tym nie koniec zaskoczeń. Dzieci na Księżycu rodziły nie kobiety, lecz mężczyźni. Płód rozwijał się zaś nie w brzuchu, ale w łydce!

Barwne opowieści Lukiana były oczywiście wymysłem, w który nikt nie wierzył. Sam autor zapewniał zresztą na wstępie Prawdziwej (!) historii, że pisze o rzeczach, których nie tylko nie doświadczył, ale które w ogóle nie mają prawa istnieć. Zastrzeżenia takiego nie uczynił kilkanaście stuleci później amerykański reporter Richard Adams Locke, publikując w 1835 r. w nowojorskiej gazecie „The Sun” serię artykułów pod chwytliwym tytułem Wielkie odkrycia astronomiczne dokonane ostatnio przez sir Johna Herschela podczas prac na Przylądku Dobrej Nadziei. Informowały one ni mniej, ni więcej, że szanowany naukowiec wypatrzył za pomocą teleskopu ślady życia na Srebrnym Globie. Ba, kwitła tam cała cywilizacja ludzi nietoperzy! Czytelnicy byli pod wrażeniem. Nazwisko Herschela robiło swoje, artykuły zaś odpowiednio sugestywnie zilustrowano. Na pozór brzmiały „sensowniej” i bardziej „naukowo” niż, dajmy na to, Pani Twardowska Adama Mickiewicza, wydana notabene 15 lat wcześniej. Przecież ludzie nietoperze mieszkający na Księżycu to nie to samo, co jakiś rezydujący tam czarnoksiężnik uciekinier…

Czytaj dalej