O czym szumią zioła
i
Zdjęcie: Maciej Orłowski
Promienne zdrowie

O czym szumią zioła

Rozmowa z Rutą Kowalską
Robert Rient
Czyta się 16 minut

O tym, dlaczego niektóre dolegliwości najlepiej leczyć ziołami, jak zrobić pyszny i pełen cudownych właściwości syrop z ziół z własnego ogródka (albo nawet i parapetu) i dlaczego ziół warto słuchać, a czasami nawet się im ukłonić, Robertowi Rientowi opowiada Ruta Kowalska, autorka książki O czym szumią zioła.

Robert Rient: Poproszę o przepis na pyszny syrop z lokalnych, sezonowych ziół na lato.

Ruta Kowalska: Babka lancetowata. Babka – to ta, która troszczy się na wszelkie sposoby, taka, której można zaufać. Roślina otulająca nie tylko skaleczenia i siniaki, ale również bardzo skuteczna pomoc w przeziębieniach.

Z liści babki lancetowatej przygotować można pyszny w smaku, esencjonalny syrop. Metodą na zimno, a zatem zachowując wszystkie cenne właściwości rośliny, a tych sporo. Babka działa wykrztuśnie – co oznacza, że upłynnia zalegającą w drogach oddechowych wydzielinę i ułatwia jej usunięcie. Zawarte w niej śluzy powlekają śluzówkę górnych dróg oddechowych i łagodzą podrażnienia jak kojący balsam. Działa przeciwzapalnie, immunostymulująco i przeciwbakteryjnie. Pobudza wytwarzanie interferonu, tym samym działając antywirusowo.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Pierwszy krok to zebranie świeżych liści babki, z szacunkiem i delikatnością. Po jednym. To piękny rytuał wyciszający. Na mnie działa niezwykle kojąco, wręcz hipnotycznie. Co dalej? Po powrocie do domu przepłucz liście w zimnej wodzie, a następnie drobniutko posiekaj. Układaj je, mocno ugniatając w wyparzonym wrzątkiem słoju, i przesypuj warstwa po warstwie, cukrem nierafinowanym w proporcji 1:1, aż utworzy się piękna mozaika. Odstaw na noc w ciepłe, ciemne miejsce, aby liście puściły sok. Następnego dnia wsyp do słoja kolejną porcję posiekanych liści i zasyp cukrem. Całą procedurę powtarzaj codziennie, aż wypełnisz naczynie po brzegi. Gdy będzie pełne, uwieńcz całość warstwą cukru i wlej na wierzch kilka łyżek alkoholu 40%. Odstaw zamknięty słój na trzy miesiące w ciepłe, zacienione miejsce. I uzbrój się w cierpliwość, ta receptura nie lubi pośpiechu. Gdy syrop będzie gotowy, przecedź go, dokładnie odciskając liście. Przechowuj w chłodnym miejscu w butelce z ciemnego szkła. Tak sporządzony syrop to prawdziwy skarb przy nieżytach dróg oddechowych, chrypce, zapaleniu gardła i krtani, świszczącym oddechu, dokuczliwym kaszlu i grypie. Zażywaj go kilka razy dziennie po łyżeczce, aby kojące śluzy wciąż powlekały podrażnioną śluzówkę gardła i dróg oddechowych. Syrop możesz podawać również dzieciom.

Z ilu ziół korzystasz w swojej pracy?

Nasza flora liczy 3 i pół tys. gatunków. Leczniczo wykorzystuje się 150 z nich, chociaż niektóre źródła podają, że nawet 400. Dla porównania: tradycyjny lekarz medycyny chińskiej korzysta w swojej praktyce nawet z 2 tys. roślin. Już z samych tych liczb wynika, że świat roślin wciąż skrywa przed nami mnóstwo sekretów. I wciąż pozostaje wiele do odkrycia.

Jakie jest najbardziej niedoceniane polskie zioło?

Tasznik pospolity. Zbieram na bieżąco. Tam, gdzie niektórzy widzą uciążliwe, trudne do wyplenienia zielsko, ja widzę skarb. Rośnie niemal wszędzie, jak kraj długi i szeroki. Można go spotkać na polach, przy drogach, w ogrodach, na ugorach. Śmiało wyrasta nawet spomiędzy chodnikowych płyt. Kopciuszek wśród roślin. Skromny, nierzucający się w oczy. Cienka, a jednak mocna łodyga. Tuż przy ziemi gęsta rozeta ząbkowanych liści. U szczytu białe, zebrane w baldachokształtne grono kwiatki, które dość szybko przemieniają się w owoce – drobne, osadzone na nitkowatych szypułkach serduszka. Przez botaników zwane fachowo łuszczynkami. Przez dzieci – serkami lub chlebkiem. Ciepło i swojsko. 

Ziele tasznika ma działanie przeciwkrwotoczne, przeciwzapalne, przeciwbiegunkowe (z tego powodu w niektórych regionach zwane było stulidupą), wykrztuśnie, moczopędnie, żółciopędnie. Wzmacnia i uszczelnia naczynia krwionośne. Reguluje przemianę materii. Warto po nie sięgnąć przy obfitych, bolesnych miesiączkach, żylakach, hemoroidach, krwawieniu z dziąseł czy z nosa, stanach zapalnych nerek i pęcherza moczowego, kamicy moczowej i żółciowej.

Co można przygotować z tasznika i w jaki sposób?

Polecam wyciąg na winie. Aby go sporządzić, należy zebrać kwitnącą roślinę wraz z dolnymi, przytulonymi do ziemi, liśćmi. Przepłucz w zimnej wodzie, zmiel w maszynce, a następnie odmierz jedną szklankę tej pięknie zielonej pulpy i umieść w wyparzonym wrzątkiem słoju. Później zalej zioła trzema szklankami wytrawnego białego wina. Pozostaw na miesiąc w ciemnym miejscu, w temperaturze pokojowej. Nie zapomnij raz dziennie wstrząsnąć naczyniem. Nastawione preparaty ziołowe nie lubią tkwić w zapomnieniu. Pod koniec przecedź wyciąg przez gazę. Rozlej do butelek z ciemnego szkła i umieść w chłodnej spiżarce lub piwniczce. Zażywaj trzy razy dziennie po jednej łyżce.  

Na czym twoim zdaniem polega różnica między darem a towarem?

Rośliny są czymś doskonałym samym w sobie. Nie patrzę na nie wyłącznie przez pryzmat ich użyteczności. Książki o roślinach z reguły mają mocno antropocentryczny charakter. Dzielą rośliny na te dobre, pożyteczne, które mają nam służyć: leczyć, karmić, ubierać, ogrzewać nasze domy, zapewniać materiał budowlany, dostarczać tlenu. I te złe, szkodliwe, chwasty, wobec których używa się pełnego przemocy słownictwa: zniszczyć, wytępić, zwalczyć, zlikwidować, usunąć, pozbyć się. Tak jakbyśmy byli panami świata, decydowali, co ma prawo żyć, a co nie.

Ostatnio nasila się trend powrotu do natury.

Widzę w tym kolejną modę napędzającą konsumpcję, ekologiczne gadżeciarstwo. Rośliny nie są towarem, a przyroda darmowym, zielonym hipermarketem. Miejscem, gdzie można iść i brać bez refleksji, szacunku i umiaru. Rwać i ogałacać bez opamiętania. Weź tyle, ile ci potrzebne, ile faktycznie zużyjesz. Nic nie zasmuca mnie bardziej niż bezmyślne wyrzucanie zebranych w nadmiarze roślin.

Zabierasz drzewom ich sok?

Nie, te należą do drzewa, są jak życiodajna krew, której dopływ zapewnia im dobry start na wiosnę, witalność i doskonałą kondycję aż do momentu, kiedy koło czasu się obróci i drzewo znów pogrąży się w zimowym śnie. Zbiór soku naraża zdrowie drzew, może prowadzić do jego nadmiernej utraty, a także infekcji grzybowych, osłabienia, a nawet śmierci.

Co jest podstawą zielarstwa?

Świadome zielarstwo, wyrastające na fundamentach głębokiej ekologii opiera się na empatii, a nie wyzysku zielonych braci i sióstr. Nie szkodzić – to jedna z naczelnych zasad etycznych prawdziwych zielarzy. Takich z krwi i kości. Tych, którzy umiłowali rośliny całym sercem.

Kilkanaście lat temu bardzo mocno poruszyło mnie spostrzeżenie, że w większości przypadków, aby zebrać jakąś roślinę, trzeba przed nią przyklęknąć, pokłonić się. Uważam, że nie bez powodu. To właśnie ten moment, aby podziękować roślinie za możliwość skorzystania z niej. W takich chwilach moje serce zawsze zalewa ciepła fala wdzięczności. Czuję, że intencja, która towarzyszy zbiorom, jest bardzo ważna. Powtarzam niczym mantrę: najpierw zaprzyjaźnij się z rośliną, a potem poproś o coś dla siebie. W niektórych kulturach tradycyjnych dbano o zachowanie równowagi pomiędzy braniem a dawaniem. Za każde ścięte drzewo, zebrane liście, kwiaty czy owoce starano się zadośćuczynić, pozostawiano rekompensatę, ofiarę dziękczynną.

Czym może być taka ofiara dzisiaj?

Zakładaniem łąk kwietnych, ochroną chwastów ginących pod naporem herbicydów, sadzeniem drzew, nieużywaniem środków ochrony roślin w ogrodzie, angażowaniem się w aktywizm ekologiczny, który bywa czynszem płaconym światu. Współodczuwaniem na każdym poziomie z innymi istotami – to moim zdaniem uratuje świat. Nie nowe, superekologiczne technologie, ale zmiana świadomości, miłość międzygatunkowa i wzajemny szacunek.

Kłaniasz się czarnemu bzu?

Zawsze i to w pas. Za wszystkie jego szczodre dary. Szkoda, że ten staropolski zwyczaj przemija, być może gdyby ten szacunek pozostał, nie mielibyśmy obecnie tylu bezmyślnie ścinanych drzew. Dawniej ziołolecznictwem zajmowały się osoby wyjątkowe, wiedźmy i szeptuchy, babki, akuszerki, uzdrowiciele, szamani. Ludzie wysoko cenieni w lokalnej społeczności, którzy byli często przewodnikami duchowymi. Łączył ich głęboki szacunek do matki Ziemi.

Czy wszystko, czego potrzebujesz, znajdujesz w polskich roślinach?

Z ziołami jest podobnie jak z jedzeniem. W obu przypadkach najlepiej według mnie kierować się ideą sezonowości i lokalności. Zbieram tylko te zioła, które rosną w pobliżu mojego gospodarstwa lub w moim ogrodzie. Wierzę, że to, co jest mi potrzebne, jest na wyciągnięcie ręki. Że lekarstwo na trapiące mnie dolegliwości znajdę w najbliższej okolicy.

Moda na zioła chińskie, ajurwedyjskie czy z Ameryki Południowej pociąga za sobą transport na duże odległości i wynikające z niego konsekwencje. Nie mam też pewności, czy pozyskiwanie tych ziół nie odbywa się w sposób rabunkowy, ze szkodą dla lokalnego środowiska i pogwałceniem praw miejscowych społeczności. Jakość takich ziół często też pozostawia wiele do życzenia. Nie tylko bywają niewłaściwie zebrane lub suszone, ale jak pokazują wyniki badań, mogą być skażone metalami ciężkimi, pozostałościami pestycydów, a nawet leków syntetycznych.

Zioła ewoluowały wraz z nami i to, co rośnie blisko, wokół nas, najbardziej nam sprzyja. Pozostaje w usankcjonowanej przez wieki harmonii z naszym organizmem, z naszą pulą genową. Geny mają wpływ na to, w jaki sposób metabolizujemy dane substancje lecznicze, czyli pośrednio na ich efektywność w naszym organizmie. Jestem wielką orędowniczką zasady: ziołuj lokalnie.

Galaretki, kompresy, powidełka, proszki do zębów, kleiki – w swojej książce O czym szumią zioła podajesz łącznie 154 przepisy na ziołowe remedia. Czy trzeba mieć jakieś określone umiejętności, by po przeczytaniu samemu je przygotować?

Do tego maści, czopki, zawiesiny, ziołomiody, żelki, kompresy, inhalacje i wiele innych. Dobrze poznać kilka zasad z dziedziny chemii. Niezmiernie ważne było dla mnie rzetelne i dokładne opisanie metod sporządzania ziołowych remediów. To, czy zalejemy zioła olejem, alkoholem, octem, czy wodą, ma duże znaczenie. Jeśli użyjemy nieprawidłowego rozpuszczalnika, możemy uzyskać preparat o znikomych właściwościach leczniczych. W efekcie często potem słyszę, że zioła nie działają.

W książce opisuję, jak zioła wpływają nasz organizm, piszę o prawidłowym zbiorze, suszeniu i zamrażaniu ziół, o tym, dlaczego zioła świeże są bardziej skuteczne od suszonych, o jakości ziół, w tym tych w torebkach ekspresowych, bezpieczeństwie ich stosowania, o tym, dlaczego rozdrabnianie ich przed użyciem, jest takie ważne. Bez wątpienia potrzebny jest pewien zasób wiedzy.

Ziołolecznictwo to jednak przede wszystkim sztuka praktyczna, codzienna praca z roślinami, eksperymentowanie, słuchanie tego, co mówi nasze ciało, jak reaguje na zioła.

Jak i na kim testowałaś ziołowe przepisy?

W pierwszej kolejności na sobie, lubię poznawać ich działanie na własnej skórze. Korzystam z roślin, które mają długą tradycję stosowania, a działanie większości z nich zostało potwierdzone przez naukę. Preparaty ziołowe przygotowuję również dla najbliższych, przyjaciół, zwierząt, które towarzyszą mi w moim gospodarstwie, a nawet dla rosnących w ogrodzie roślin, tworząc odpowiednie gnojówki roślinne. Urzeka mnie to, że jedne rośliny mogą leczyć inne.

Dlaczego zdecydowałaś się wydać książkę sama, a nie w wydawnictwie?

To takie moje ziołowe, noszone pod sercem przez dwa lata dziecko. A jednocześnie pierwszy tom ziołowej trylogii. Dostałam propozycję napisania książki od dwóch wydawnictw, ale lubię być sobie sterem i okrętem. Cenię swobodę, samostanowienie i lubię pracować w swoim rytmie. Możliwość samodzielnego decydowania, jak ma wyglądać książka nie tylko na poziomie szaty graficznej, ale również papieru, grubości i faktury okładki, była dla mnie niezmiernie ważna. Miałam dokładną wizję, jak pragnę, aby wyglądała, łącznie z takimi szczegółami, że zamarzyło mi się, aby przy numerach stron była kwiatowa grafika, a każdy rozdział zaczynał się od ozdobnej, oplecionej roślinami litery. Mogłam też słuchać podszeptów osób czytających mojego ziołowego bloga, to dzięki nim w książce znalazło się pięknie zaprojektowane miejsce na notatki. W książce są także zdjęcia roślin z mojego ogrodu, pobliskich łąk, samodzielnie wykonanych przeze mnie preparatów, a to dzięki mojemu mężowi – Maciejowi Orłowskiemu.

135 złotych to wysoka cena za książkę, dlaczego aż tyle?

W przedsprzedaży sprzedaję ją za 125 zł i z bezpłatną wysyłką. Co w praktyce oznacza, że sprzedaję ją za 107 zł, bo 18 zł to koszt wysyłki jednej paczki w firmie zewnętrznej. Zdecydowałam się na przedsprzedaż, aby w ten sposób nie tylko sprawdzić zainteresowanie książką, co pozwoliło mi oszacować nakład, ale i po prostu zebrać pieniądze na pokrycie kosztów jej wydruku.

Koszty samodzielnego wydawania książki są bardzo wysokie. To między innymi koszty redakcji, korekty, projektu graficznego, składu i łamania, wydruków, transportu, certyfikatów, strony internetowej, firmy wysyłkowej. Przy nakładzie 3 tys. egzemplarzy muszę sprzedać ponad 550 książek, aby wyjść z kosztami na zero. Przy czym w ogóle nie wliczam w koszty mojej dwuletniej pracy. Reasumując, jeśli wydajesz samodzielnie książkę grubą, ze zdjęciami – i chcesz to zrobić naprawdę profesjonalnie – to te koszty są ogromne.

Twoja książka otrzymała pozytywną recenzję profesor Ireny Matławskiej. Czy konsultowałaś każdy przepis?

Pani profesor przeczytała całą książkę, za co jestem jej niezmiernie wdzięczna. To też piękny przykład tego, żeby mierzyć wysoko, nie bać się poprosić. Przy przygotowywaniu receptur korzystałam z wiedzy naukowej na temat danej rośliny i opierałam się na własnym doświadczeniu. Preparaty galenowe z ziół bezpiecznych pozostawiają też pewną dowolność, np. przy przepisie na syrop o działaniu wykrztuśnym masz pewną pulę ziół o takich właściwościach, których możesz użyć w mieszance, podobnie jest np. z ziołami, które można zastosować przy niestrawności. Nauka jest dla mnie ważna, przy pisaniu książki korzystałam z niemal 300 pozycji bibliograficznych.

Leczysz się sama?

Oczywiście! Obce jest mi przysłowie: szewc bez butów chodzi. Szewc powinien mieć najpiękniejsze, najwygodniejsze buty pod słońcem. Najlepiej siedmiomilowe. Od suchej teorii nikt jeszcze zielarzem nie został. Od wczesnego dzieciństwa zioła towarzyszą mi w życiu na różne sposoby. Każdego dnia. W kuchni, w ziołowej apteczce, w łazience. Zaczynam dzień od ziołowej herbaty, pracuję w ogrodzie, zbieram, suszę, przetwarzam zioła, cieszę się ich obecnością na łąkach i polach, pozostaję z nimi w ciągłym kontakcie. Zioła kołyszą mnie także do snu. Mam poduszkę wypełnioną aromatycznymi ziołami uspokajającymi, więc dotrzymują mi towarzystwa również w nocy, śpię z przytulonym do nich policzkiem.

Od dzieciństwa, gdy tylko była taka możliwość, rodzice podawali mi zioła zamiast leków syntetycznych. Szczególnie przy przeziębieniu nie ma potrzeby sięgania po takie leki – zwalczają wyłącznie objawy. W wieku dorosłym leków syntetycznych, a konkretnie w moich przypadku przeciwbólowych, użyłam tylko kilka razy. I bardziej było to podyktowane różnymi zobowiązaniami i chęcią osiągnięcia szybkiego efektu niż prawdziwą potrzebą. Rośliny są niczym małe fabryczki, produkują szereg związków biologicznie czynnych. Obecnie znanych jest około 20 tys. związków wyizolowanych z roślin. Są to przeważnie związki o złożonej budowie i syntetyzowane z bardzo niewielką wydajnością, zależną od fizjologii oraz stadium rozwojowego rośliny. Te substancje miały i nadal jeszcze mają duże znaczenie w farmacji. Mamy ogromny zasób, z którego możemy korzystać.

Co myślisz o medycynie zachodniej?

Jestem daleka od całkowitego odcinania się od medycyny zachodniej. Jej główne atuty to diagnostyka i chirurgia. Doskonale sprawdza się w sytuacjach nagłych, wymagających szybkiej reakcji i silnie działających środków. Nie bez powodu bywa nazywana medycyną pola walki. W przypadku udaru mózgu czy zawału serca nie możesz liczyć na zioła. Marzy mi się po prostu, aby medycyna akademicka oraz ziołolecznictwo uzupełniały się, nawzajem wzbogacały.

Dlaczego ziołolecznictwo nie cieszy się w Polsce należnym uznaniem?

Najważniejszy to chyba sposób kształcenia lekarzy, podczas sześcioletnich studiów medycznych nie mają oni zajęć z fitoterapii, więc po prostu brak im podstawowej wiedzy na temat działania leczniczego roślin. A jeśli nawet zdobędą wiedzę na ten temat we własnym zakresie, to brak dokładnych wytycznych, jak mieliby je stosować u pacjentów, a lekarze muszą trzymać się sztywnych procedur. Drugą przyczyną jest to, że pacjenci często chcą szybko likwidować objawy, mieć niemal natychmiastowy efekt i dlatego wolą sięgnąć po lek syntetyczny, a nie z reguły wolniej działające zioła.

Leki syntetyczne potrafią szybko i silnie działać, jak je oceniasz w porównaniu z ziołami?

Leki syntetyczne mocno zdominowały medycynę zachodnią. Mają szereg zalet: stały, niezmienny skład chemiczny i precyzyjnie określoną dawkę. Ich kolejnym atutem jest łatwość i szybkość podania. Z reguły faktycznie wykazują silniejsze działanie niż zioła. Mają bardzo ukierunkowany, często wąski zakres działania, co jest ich ogromną siłą, ale jednocześnie również słabością. Jeśli diagnoza lekarska jest trafna, zastosowanie leku syntetycznego może być strzałem w dziesiątkę. Jednak jeśli okaże się błędna, to można trafić jak kulą w płot.

Dużym mankamentem leków syntetycznych jest cały szereg skutków ubocznych. Szczególnie jeśli zażywa się ich dużą ilość, wtedy w naszym organizmie tworzy się prawdziwy miszmasz. Większość naukowców uważa, że w sytuacji, kiedy człowiek przyjmuje 4–5 rodzajów leków syntetycznych dziennie, co w przypadku osób starszych wcale nie jest rzadkością, wypadkowa ich działania wymyka się spod kontroli. Jest nie do przewidzenia z powodu zachodzących między nimi interakcji.

Koncerny farmaceutyczne też siłą rzeczy promują leki syntetyczne, w które – aby mogły wejść na rynek – zainwestowały sporo czasu i pieniędzy. Kto natomiast miałby promować zioła, na których badania środki są ograniczone i których nie można opatentować? I trudno na nich zarobić, bo większość z nich jest powszechnie dostępna i każdy potencjalnie może je zebrać samodzielnie?

Jak rozmawiasz z roślinami?

Chyba bardziej słucham roślin, niż do nich mówię, a jeśli mówię to głosem serca, w błogosławionej, intymnej ciszy. Najpiękniejsze minuty, godziny dnia, to te spędzone w ich towarzystwie. To stan pełni, kiedy niczego mi nie brakuje. Upajanie się słodyczą zapachów, miękkością traw i ziół pod bosymi stopami. I ich ożywczym chłodem, który w upalne dni ciągle zaskakuje mnie od nowa.

I choć większość ludzi wkłada do prac ogrodowych najgorsze ubrania, to ja ubieram się odświętnie, z szacunku do roślin, bo przychodzę do nich niejako w gościnę. Zresztą one wyglądają tak pięknie, czemu ja nie miałabym wyglądać podobnie? W ogrodzie, na łąkach, w lesie czuję się jak gość.

Gospodarstwo, w którym żyjesz nazywasz laboratorium – co rośnie w twoim laboratorium?

Od kilkunastu lat mam to szczęście, że mieszkam na wsi i uczę się sztuki zielarskiej na najlepszym uniwersytecie. Stworzonym ręką natury. Na łąkach, polach, w lasach. Bezpośrednio od roślin. Lubię mieć kontakt z nimi od samego początku, od nasion. I pielęgnować je w zgodzie z naturalnymi cyklami, bez środków ochrony i nawozów sztucznych. „Sztuczny” w moich uszach wybrzmiewa jak „fałszywy”. Dlatego nie kupuję sadzonek w sklepie. Są one obficie podlewane pestycydami i nawozami, żeby kusić nas swoim nieskazitelnym wyglądem. To jak traktujemy rośliny znajduje też odzwierciedlenie, w tym jak traktowane są kobiety w kulturze patriarchalnej.

Niegdyś przy klasztorach znajdowały się ogromne wirydarze. I ja zapragnęłam takiego ogrodu. Obok warzyw rośnie u mnie mnóstwo ziół: szałwia, lawenda, tymianek, majeranek, drapacz, karczoch, melisa, rumianek, nagietek, kminek, lubczyk, jeżówka, przywrotnik, oman, kozłek, arcydzięgiel, prawoślaz. Trudno je wszystkie wymienić jednym tchem. Zaprosiłam też do ogrodu dużo ziół dziko rosnących, których akurat w mojej okolicy nie było: żywokost, dziewannę, krwiściąg. Nie wszystkie jednak chciały zadomowić się na miejscu z góry im wybranym. Rośliny też cenią swobodę wyboru. Na przykład chmiel sadziłam nad stawem już trzy razy, ale z jakiegoś sobie pewnie znanego powodu – mimo teoretycznie dobrych warunków – nie chce tutaj rosnąć.

Jakie najcenniejsze lekcje odebrałaś od ziół?

Jest ich tak wiele. Rośliny uczą szczodrości i akceptacji straty, nieprzywiązywania się. Natura nigdy nie bywa skąpa. Jest wręcz oszałamiająco szczodra. Wystarczy wyjść z domu, aby zobaczyć całe to bogactwo, a nawet przepych, obfitość zapachów, feerię barw. Natura bywa nieprzyzwoicie rozrzutna. Wytwarza wielką obfitość, na zapas, na czarną godzinę, na lepsze czasy, na zatracenie. Przykładem mogą tu być nasiona. Pojedyncza roślina żółtlicy owłosionej w ciągu jednego sezonu wegetacyjnego może doczekać się aż trzech pokoleń, wytwarzających do 300 tys. nasion, co przyprawia o ból głowy wielu ogrodników. Gwiazdnica pospolita w ciągu jednego roku wydaje kilka pokoleń. Na każde z nich przypada od 10 tys. do 20 tys. nasion, których żywotność w uprawianej glebie wynosi do 30 lat. Jakby tego było mało, gwiazdnica rozmnaża się także wegetatywnie. Podziwiam nieustannie tę nieokiełznaną witalność roślin. W dzikości tkwi prawdziwa siła.

Moje serce przepełnia głęboka tęsknota za starymi drzewami. Spotkać takie na swojej drodze to już prawdziwe święto. Usiąść w cieniu olbrzyma, oprzeć się o wiekowy pień, posłuchać zaklętych w nich, nagromadzonych przez setki lat historii. Objąć ich potężne pnie, przytulić policzek do nagrzanej słońcem kory. Stare drzewa są jak gruba, pełna opowieści księga. Uczą mnie spokoju, nieprzywiązywania się, swobodnego puszczania, przemiany, nadają mojemu życiu rytm. Każdej jesieni zrzucają liście, aby wiosną wypuścić je z nową siłą, młode, soczyście zielone i świeże.

Od roślin uczę się także niezłomności i woli życia. Jarząb pospolity potrafi urosnąć między cegłami starych budynków, perz przerasta napotkane przeszkody, włókniny, a nawet korzenie innych roślin.

Dzięki nim poznaję, to, co jest najważniejsze dla naszego dobrostanu: świeże powietrze, słońce, woda, żyzna gleba – właśnie to pozwala nam wzrastać.

Ruta Kowalska; zdjęcie: Maciej Orłowski
Ruta Kowalska; zdjęcie: Maciej Orłowski

Ruta Kowalska:

Ukończyła studia magisterskie na kierunku biologia na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Jest absolwentką rocznego kursu zawodowego „Zielarz-Fitoterapeuta” w Krośnie oraz studiów podyplomowych „Zioła w profilaktyce i terapii na Uniwersytecie Medycznym w Poznaniu” oraz „Zioła i nutraceutyki – ich znaczenie dla gospodarki i zdrowia” na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu. Prowadzi autorskie warsztaty ziołowe „O czym szumią zioła” oraz „Po zioła. Po moc!”. Ziołowe opowieści snuje na blogu: www.ziolawpelni.pl Jej najnowszą książkę O czym szumią zioła można kupić wyłącznie na stronie: www.oczymszumiaziola.pl

Czytaj również:

Zagajnik – 3/2020
i
Lipa drobnolistna, zdjęcie: Marcin Polak/Flickr (CC BY 2.0)
Dobra strawa

Zagajnik – 3/2020

Łukasz Łuczaj

Praca i kofeina

Lipa to cudowna miododajna roślina. Któż z nas nie zna miodu lipowego? Jednak od wielu lat zagadką są martwe pszczoły znajdowane czasem pod lipami. Uważa się, że zjawisko to najczęściej dotyczy lipy węgierskiej (Tilia tomentosa), późno kwitnącej, o niezwykle silnym, wręcz odurzającym zapachu. Dotychczasowe badania nie wskazały jednak żadnego związku chemicznego odpowiedzialnego za ten efekt. Hauke Koch i Philip C. Stevenson w czasopiśmie „Biology Letters” piszą, że bardziej prawdopodobne jest, iż pszczoły umierają z głodu – nektar lipowy pod koniec okresu kwitnienia ma już mniej wartości odżywczych, zawiera za to kofeinę, która oszukuje pszczoły. Owady przeceniają swoje siły i padają z wyczerpania. Ale to tylko jedna z hipotez.


Jaskrawy przysmak

Grzybów jadalnych można szukać nie tylko na ziemi. W parkach miejskich na starych żywych drzewach często spotkamy jadalny grzyb o nazwie żółciak siarkowy (Laetiporus sulphureus). Kiedyś, spacerując w okolicy placu Wilsona w Warszawie, naliczyłem kilkadziesiąt żółciaków, każdy o objętości przynajmniej kilku litrów. Grzyb ten jest bardzo jaskrawy: jedną stronę ma żółtą, a drugą pomarańczową. Nie istnieje drugi nadrzewny grzyb o tak krzykliwej barwie. Pamiętajmy tylko, żeby zbierać osobniki młode, wilgotne, o wyrazistym kolorze – stare smakują jak karton. Zaleca się także ich gotowanie lub smażenie.

Czytaj dalej