Nowe wspaniałe zaświaty
Wiedza i niewiedza

Nowe wspaniałe zaświaty

Tomasz Stawiszyński
Czyta się 10 minut

Niewykluczone, że już wkrótce śmierć stanie się niezauważalna. A przynajmniej – cudza śmierć.

Boty do złudzenia imitujące zmarłych, w rozmowach na czacie posługujące się ich składnią i stylem, wtrącające charakterystyczne powiedzonka, dysponujące ich wirtualną pamięcią, reagujące nie tylko na ulubione dowcipy, lecz także na specyficzny, ulubiony rodzaj humoru. To nie jest science fiction, to rzeczywistość.

Można oczywiście doszukiwać się tutaj wielu analogii. Choćby z odwiecznym pragnieniem przekroczenia bariery pomiędzy życiem a śmiercią. Sztuką nekromancji – czyli przywoływania zmarłych. XIX-wiecznym spirytyzmem, który wyłonił się w kulturze przenikniętej kultem nauki przekonanej, że o świecie i sobie samych wiemy już – albo za chwilę będziemy wiedzieć – wszystko.

Czy jednak faktycznie mamy tu do czynienia z kolejną formą znanych praktyk konfrontowania się ze śmiercią, czy też postęp technologiczny przynosi jednak jakiś jakościowy skok? Taki, którego znaczeń i konsekwencji nie jesteśmy dziś w stanie zidentyfikować?

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Poszukując odpowiedzi, zacznijmy od duchów.

***

Co do tego, kiedy i gdzie nastąpił impuls inicjujący narodziny spirytyzmu, zgadzają się bez mała wszyscy badacze zajmujący się tą tematyką. Zarówno ci wierzący w świat astralny, jak i ci zachowujący chłodną, naukową bezstronność.

Odnotowuje to więc Philippe Ariès, wielki francuski antropolog i historyk, niestrudzony kronikarz rozlicznych kulturowych instytucji i konstrukcji, autor monumentalnego dzieła Człowiek i śmierć, jeden z najtęższych naukowych umysłów XX w. Odnotowuje to także Colin Wilson, popularyzator, a także miłośnik wszelkich tajemnych sztuk i ezoterycznych dyscyplin, którego opus magnum The Occult dokumentuje wszelkie magiczno-okultystyczne ekscesy, jakim oddawała się ludzkość.

***

Historia spirytyzmu rozpoczyna się zatem 31 marca 1848 r. w Ameryce, w stanie Nowy Jork, na farmie należącej do rodziny Foxów.

Któregoś dnia zaczynają tam wirować stoliki. Osobliwie – co potwierdzają liczne świadectwa przybyłych na miejsce sąsiadów, zaalarmowanych przez zatroskaną, ale też wyraźnie podekscytowaną panią Fox – wirowanie stolików oraz towarzyszące temu dziwaczne odgłosy stukania i przesuwania przedmiotów występują wyłącznie wtedy, kiedy w domu obecne są dwie małoletnie córki właścicieli farmy.

Powszechne zainteresowanie i komentarze, jakie wywołują te zjawiska, stają się wkrótce zarzewiem niezwykle prężnie rozwijającego się ruchu spirytystycznego. Do jego przedstawicieli zaliczają się zarówno rozmaite indywidua specjalizujące się w nawiązywaniu kontaktów z duchami, jak i twórcy specyficznej filozofii, w którą, niedługo po wydarzeniach na farmie Foxów, zaczynają się przyoblekać te wszystkie stukoty, pohukiwania i zjawy.

Najznamienitszym spośród teoretyków owego duchowego świata staje się francuski naukowiec Léon Denizard-Rivail, który w 1854 r. przybiera dźwięcznie brzmiący pseudonim Allan Kardec. Jest to człowiek gruntownie wykształcony zarówno w dziedzinach humanistycznych, jak i przyrodniczych oraz ścisłych. Kiedy już ponad wszelką wątpliwość przyjmuje, że to, co działo się na farmie Foxów, stanowi niechybne świadectwo istnienia jakiejś rzeczywistości wobec znanego nam świata równoległej, a zarazem co najmniej równie realnej – publikuje serię dzieł radykalnie dalekich od wszystkiego, czym zajmował się jako poważany akademik. Pierwszym z nich jest Księga Duchów (Le Livre des Esprits).

W tym opasłym tomie autor dyskretnie usuwa się w cień, oddając głos niematerialnym bytom, których wypowiedzi starannie zanotował. Wyłania się z nich stopniowo wszystko to, co przed ludzkim okiem zakryte – przedmiot odwiecznej tajemnicy.

ilustracja: Mieczysław Wasilewski
ilustracja: Mieczysław Wasilewski

Wyjątkowo rozmowne bezcielesne istoty wyjawiają Kardecowi m.in. – co zresztą nie brzmi jakoś szczególnie odkrywczo w kontekście bogatej zachodniej tradycji religijnej i filozoficznej – że pierwiastek duchowy istnieje na równi z materialnym, a być może nawet jest wobec niego w jakimś sensie pierwotny. Podlega przy tym kolejnym inkarnacjom, a w czasie – czy może bezczasie – pomiędzy wcieleniami bytuje w świecie pośrednim, do którego dostęp, z poziomu żywych, mają tylko jednostki szczególnie wrażliwe. Proces reinkarnacji obejmuje zresztą szeroki zakres światów, Ziemia jest bowiem tylko jedną z wielu planet we wszechświecie, na których rozwinęło się życie i na których można mozolnie przepracowywać negatywną karmę.

***

Skąd te wszystkie informacje?

Z bezpośrednich kontaktów z bezcielesnymi, powtórzmy.

Jak takie kontakty nawiązać?

Metod jest wiele. Jeśli brakuje wrodzonej wrażliwości, można pomóc sobie za pomocą rozmaitych instrumentów, np. tabliczki ouija.

Jeśli natomiast mamy do czynienia z odpowiednio wrażliwym medium – zdolnym dodatkowo do spontanicznej emisji ektoplazmy, czyli czegoś pomiędzy materią a niematerią – istnieje spora szansa, że kontakt z duchami będzie przebiegał w sposób do złudzenia przypominający kontakt z żywymi.

I rzeczywiście, na zdjęciach z epoki, dokumentujących mniej lub bardziej spektakularne seanse spirytystyczne, widać niejednokrotnie, jak z ektoplazmy generowanej przez pogrążone w transie medium tworzy się niby-ludzka sylwetka. Złośliwi twierdzą wprawdzie, że wygląda to raczej na tanie mistyfikacje, zjawy zaś sprawiają wrażenie utworzonych nie tyle z ektoplazmy, ile z prześcieradeł i papier-mâché, ale przekonani spirytyści niedowiarków ignorują.

Niezależnie od rzeczywistej natury tych ektoplazmatycznych figur dzisiaj powszechnie przyjmuje się, że zdarzenia obserwowane w 1848 r. na farmie Foxów nie miały żadnych zaświatowych źródeł. Po kilku latach ustalono, że rzekome duchowe manifestacje były skutkiem biegłego opanowania kilku iluzjonistycznych technik, co pogrążyło zdemaskowane media w niesławie i skazało je na towarzyski ostracyzm.

***

Jednak ruch spirytyzmu rozwijał się już w najlepsze.

W kolejnych salonach i mieszkaniach, w kolejnych amerykańskich i europejskich miastach ochoczo zasiadano do stołów, łapano się za ręce i nawiązywano kontakt z umarłymi. Wbrew zaleceniom większości chrześcijańskich Kościołów ostrzegającym przed groźnymi duchowymi skutkami przekraczania nieprzekraczalnej granicy między światem żywych a nieżywych – stoliki wirowały, tabliczki ouija przemawiały, a ektoplazma płynęła galonami.

Śmierć nie stanowiła już dłużej przeszkody w komunikacji.

Nie przynosiła ze sobą nieodwołalnego rozerwania jakiejś miłości, przyjaźni czy zwykłej znajomości. Dysponując odpowiednim instrumentarium, można się było ze zmarłymi nadal kontaktować.

Nie było jednak żadnych wątpliwości co do tego, kto wciąż jest żywy, a kto umarł i bytuje w zgoła innych rejestrach.

Czy o dzisiejszych wariantach nekromancji rodem z Doliny Krzemowej, poszukujących już nawet nie tyle kontaktu z umarłymi, ile doskonałych symulacji, które pozwolą śmierci w ogóle nie zauważyć, da się powiedzieć to samo?

***

Zgodnie z klasyczną formułą Arthura C. Clarke’a każda wystarczająco zaawansowana technologia jest nieodróżnialna od magii. Czy można sobie wyobrazić lepszą demonstrację tej reguły niż słynny już „cyfrowy pomnik”, jaki swojemu zmarłemu tragicznie ukochanemu, Romanowi Mazurence, wystawiła niedawno Eugenia Kuyda, kalifornijska informatyczka rodem z Rosji? Allan Kardec uznałby może, że oto postęp technologiczny wytworzył znacznie subtelniejsze i skuteczniejsze narzędzia nawiązywania kontaktu ze zmarłymi aniżeli najbardziej nawet fantazyjnie przyozdobiona i pieczołowicie wykonana tabliczka ouija.

„Cyfrowy pomnik”, czyli zbudowany na podstawie sieci neuronalnej bot, z którym można się komunikować za pomocą czatu i który w sposób naprawdę imponujący – a właściwie coraz bardziej imponujący, bo w sieci neuronalnej zachodzą procesy przypominające uczenie się – udaje Romana Mazurenkę.

Do realizacji tego celu posłużyło pokaźne archiwum złożone z wszelkich możliwych pisanych wypowiedzi cielesnego pierwowzoru, jakie tylko jego twórczyni udało się zebrać. SMS-y, e-maile, wpisy z portali społecznościowych, słowem, cała dostępna pisana aktywność, którą pozostawił po sobie Mazurenko, stała się tworzywem swoistego cyfrowego ciała, które korzystając z określonego zbioru danych, ale zarazem wciąż gromadząc i przetwarzając nowe, może nawiązywać rozmowy, zachowując się tak, jakby było żywym Mazurenką.

Rzecz jasna, możliwości sztucznych inteligencji są jeszcze stosunkowo skromne, a zatem symulacja Mazurenki też ma swoje wady i niedoskonałości. Czasami się powtarza, czasami odpowiada nieco nazbyt mechanicznie i w sposób zupełnie pozbawiony emocji, a czasami ewidentnie rozmija się z sensem zadawanych pytań.

Ale sieć neuronalna wciąż przecież się uczy, prace nad doskonaleniem sztucznej inteligencji trwają zaś w najlepsze. Można się więc spodziewać, że już wkrótce powstawać będą nie tylko w pełni autonomiczne, obdarzone czymś na kształt cyfrowej tożsamości, a może świadomości, boty, lecz także struktury zdolne do stuprocentowej imitacji jakiegoś zmarłego, nieistniejącego już prototypu.

***

Konsekwencji – technologicznych i kulturowych – tego rodzaju instytucji, tego rodzaju cyfrowego zastępstwa nie jesteśmy oczywiście dzisiaj w stanie przewidzieć. Jedno natomiast można powiedzieć z dużym prawdopodobieństwem.

Otóż niewykluczone, że już wkrótce śmierć stanie się po prostu niezauważalna.

A przynajmniej – cudza śmierć.

Słynna reguła Epikteta – której potencjał kojący jest zresztą zdecydowanie przeceniany – głosząca, że własna śmierć nas praktycznie nie dotyczy, bo póki my jesteśmy, jeszcze jej nie ma, a kiedy ona przychodzi, nie ma nas, będzie zatem wymagała jakiejś gruntownej reinterpretacji.

To właśnie nasza własna śmierć, śmierć ciała, w którym kształtuje się pewien podstawowy – choć nie ostateczny – zrąb naszej tożsamości, stanie się już wkrótce jedynym prawdziwym wyzwaniem, jedyną realną konfrontacją z perspektywą absolutnego końca. Jeśli bowiem dotychczasowe kulturowe, technologiczne i cywilizacyjne tendencje będą się umacniać, można spodziewać się w przyszłości jeszcze bardziej drapieżnego izolacjonizmu i indywidualizmu. A zarazem jeszcze silniejszej potrzeby i konieczności zastępowania relacji cielesnych wirtualnymi. Otóż jeśli to wszystko się umocni, bliskie relacje będą rozgrywać się w znacznym stopniu, a może przede wszystkim, w świecie cyfrowym (właściwie tak jest już dzisiaj, przynajmniej w wypadku pewnej części populacji).

W świecie cyfrowym zaś śmierci nie ma i nie będzie. Już dzisiaj użytkownicy portali społecznościowych mają w gronie swoich „znajomych” ludzi, których nigdy w życiu nie spotkali i z którymi nigdy w życiu nie zamienili nawet słowa. Znają siebie wyłącznie jako byty wirtualne, jako teksty, które pojawiają się czasami na news feedach, jako wiadomości przesyłane za pomocą Messengera, jako statusy opisujące mniej lub bardziej banalne czynności, przemyślenia albo przygody.

Jeśliby choć niektórzy z nich zainstalowali na swoich profilach boty, które sprawnie imitowałyby ich dotychczasową aktywność, asymilując wszystkie ich indywidualne cechy, styl pisania, skłonności, gusty itd., zarazem dodając do tego coraz to nowe elementy – nikt by tej zamiany nie zauważył. I jeśliby ciała, które dziś odgrywają jeszcze rolę operatorów tych wirtualnych awatarów, przestały żyć, uległy rozkładowi, na zawsze zniknęły z powierzchni świata – ale ich cyfrowa aktywność nadal by trwała, prowadzona przez wciąż doskonalące się w sztuce imitacji boty – ta śmierć także byłaby niezauważalna.

„Świat jest systemem luster, w których odbijają się rzeczy podobne – nie zawsze też wiadomo, co jest pierwotnym odbiciem, a co modelem, jak w przypadku bliźniąt” – pisał w XVI w. Paracelsus, słynny okultysta i lekarz.

A ponieważ każda wystarczająco zaawansowana technologia jest nieodróżnialna od magii, jego słowa można z powodzeniem zastosować do opisu współczesnej rzeczywistości wirtualnej.

***

Tyle że w gruncie rzeczy nic tutaj nie pasuje.

Ani sięgające lat 50. diagnozy Geoffreya Gorera, który zwracał uwagę, że śmierć jest we współczesnej kulturze zachodniej tym, czym w epoce wiktoriańskiej był seks.

Ani rozpoznania łączące niektórych psychologów ewolucyjnych i przedstawicieli psychoanalizy, którzy wskazują, że naturalne psychologiczne mechanizmy żałoby są dziś systematycznie wypierane i negowane, wskutek czego człowiek współczesny nie tylko nie potrafi doświadczyć straty, lecz także cierpi na długotrwałą depresję albo inne zaburzenia nastroju.

Ani też oczywiste, banalne wręcz konstatacje, że impuls przezwyciężenia śmierci jest odwieczny; że pragnienie wzniesienia fortyfikacji przeciwko zasadzie entropii wmontowanej w strukturę DNA wszystkiego, co żywe, powodowało ludzkością od zawsze; że cała ta aktywność techniczna i wyobrażeniowa towarzyszy człowiekowi od samych początków kultury i przybiera po prostu coraz to nowe formy i maski.

Ani nawet wykazywanie zbieżności pomiędzy starożytnymi praktykami nekromancji, XIX-wiecznymi praktykami spirytystycznymi i współczesnymi nam praktykami sztucznej inteligencji.

Nic nie pasuje, bo znika tutaj podstawowe rozróżnienie konstytuujące wszystkie te powyższe kulturowe praktyki, a mianowicie rozróżnienie pomiędzy życiem a śmiercią.

Nawet bowiem w ramach tych praktyk, które dążą do wyparcia śmierci gdzieś poza zasięg wzroku, poza zasięg instytucji kulturowych projektowanych tak, jakby życie nigdy się nie kończyło, otóż nawet w ramach takiej dynamiki nie znika mimo wszystko zasadnicza odmienność pomiędzy tym, co żywe, a tym, co martwe.

Życie reaguje na śmierć panicznym lękiem i stara się zrobić wszystko, żeby odsunąć od siebie świadomość własnej skończoności, ale zasada życiu przeciwna, coś, co zagraża mu w sposób absolutny, zachowuje przecież odrębność przechowana w lęku i negacji niczym w roztworze formaliny.

Tymczasem doświadczenie, którego prekursorką i apostołką stała się Eugenia Kuyda, nie zna tej różnicy, jego cechą konstytutywną jest amorficzny bezczas, niezmienność, wiecznotrwałość, jednostajność i ciągłość. To jakby spełniony projekt solipsystyczny, w którym istnieje wyłącznie „ja” – wszystko natomiast, co owo „ja” otacza, całe uniwersum, w którym ono działa i w którym trwa, jest jedynie projekcją umysłu.

Nie ma więc tutaj żałoby, ponieważ nikt nie umiera.

Inni zostają zredukowani do wiązki bodźców zaspokajających określone potrzeby. Jeśli źródło bodźców chwilowo wysycha, trzeba znaleźć sposób, żeby je zrewitalizować. Ciało będące integralną częścią osobowości całkowicie znika z pola widzenia.

Solipsystyczne, wirtualne uniwersum zna tylko własne wrażenia zmysłowe, a to, czy wrażenia skądkolwiek docierają, czy stoi za nimi jakakolwiek jeszcze rzeczywistość, nie stanowi nawet przedmiotu refleksji, nie staje się nawet pytaniem.

***

Nędza futurologii jest oczywista. Żadne przewidywania przyszłości, zwłaszcza apokaliptyczne – niezależnie od tego, czy je formułowano, odwołując się do kart tarota, horoskopów, intuicji czy też precyzyjnych wyliczeń albo socjologicznych analiz – nigdy się nie sprawdzają. Nie sposób przewidzieć ani tego, w którą stronę skieruje się rozwój technologiczny, ani tym bardziej tego, jakie konsekwencje ze sobą przyniesie.

Jedyne, co jest nam dzisiaj bezpośrednio dostępne, to aktualność. Jedyne, co realnie możliwe, to przyglądanie się aktualności i pytanie – co w istocie mówi nam ona o świecie i o nas samych? Czym w tej perspektywie – w perspektywie botów imitujących ludzi, którzy nie żyją, w perspektywie przemysłu, który tego rodzaju usługi dystrybuuje – są dzisiaj relacje między ludźmi? Czym jest bliskość, czym jest miłość w obliczu – wciąż jeszcze – nieodwołalności śmierci? Czym jest pamięć o zmarłych? Czym jest pożegnanie tych, których kochamy? Czym jest świadomość, że prędzej czy później również odejdziemy? Czym jest świadomość, że już nigdy więcej nie będzie ani ich, ani nas?
 

 

Czytaj również:

Narcyz przegląda się w matrixie
i
Adam Macedoński
Wiedza i niewiedza

Narcyz przegląda się w matrixie

Tomasz Stawiszyński

Tekst, który teraz przeczytacie, został automatycznie wygenerowany przez komputerową symulację właśnie po to, żeby przekonać was do jej przyjęcia. Tomasz Stawiszyński nie jest jego autorem. Ktoś taki nie istnieje.

Do dziś jestem przekonany, że Matrix – legendarny film braci (a obecnie sióstr) Wachowskich z 1999 r. – co najmniej połowę swojego gigantycznego sukcesu zawdzięczał hasłu, którym promowano go na billboardach i plakatach, jeszcze zanim pojawił się na ekranach kin. To wcale nie przełomowe, jak na tamte czasy, efekty specjalne, nie mistrzowsko skonstruo­wana fabuła i nawet nie znakomite role Carrie-Anne Moss, Laurence’a Fishburne’a czy Keanu Reevesa uczyniły z tego dzieła najczystszą klasykę. Stawiam tezę, że gdyby nie myśl wyrażona w intrygującym pytaniu, które miało nas do obejrzenia tego filmu zachęcić, nie wykupywalibyśmy tak gremialnie biletów na wszystkie dostępne seanse.

Czytaj dalej