Moda na Marsa
i
Zdjęcie zamarzniętej powierzchni na Marsie (NASA/JPL/University of Arizona)
Przemyślenia

Moda na Marsa

Dariusz Kuźma
Czyta się 12 minut

Terraformacja jest ekscytującą koncepcją z czysto fantastycznonaukowego punktu widzenia, ale zbyt wiele przemawia przeciwko niej. Nie sądzę, żeby do niej doszło w takim układzie, w jakim dziś istniejemy – jako zbiór mniej lub bardziej demokratycznych społeczeństw coraz bardziej uświadamiających się ekologicznie – mówi Mateusz Józefowicz z Mars Society Polska. Rozmawiamy o faktach oraz mitach dotyczących Czerwonej Planety i jej potencjalnej kolonizacji przez gatunek ludzki.

Dariusz Kuźma: Kiedy rozpoczęła się kulturowa fascynacja Marsem? Wraz z literaturą fantastyczną typu Wojna światów H.G. Wellsa i Księżniczka Marsa Edgara Rice’a Burroughsa?

Mateusz Józefowicz: Książki Wellsa i Burroughsa, a później także mitologizowane w masowej wyobraźni wydarzenia w rodzaju słuchowiska Orsona Wellesa, były efektownym skutkiem, nie katalizatorem. Zaczęło się razem z „odkryciem” tzw. kanałów marsjańskich przez XIX-wiecznych astronomów. Najpierw Giovanni Schiaparelli zaobserwował na powierzchni Marsa linie proste, co środowisko naukowe sprowokowało do dyskusji na temat możliwości istnienia inteligentnego życia, a później Percival Lowell popularyzował tezę, że jest to niezbity dowód na struktury będące wytworem cywilizacji. Wspomniane książki i opowiadania, takie jak Odyseja marsjańska Stanleya Weinbauma, wytworzyły w światowej kulturze popularnej różne wizje tejże cywilizacji. Na początku przeważała wizja „zielonych ludzików”, które zechcą podbić Ziemię i nas zjeść. Mimo wielu prób odczarowania takich wyobrażeń wszystko zaczęło się zmieniać wraz z postępem nauki, a zostało ugruntowane dopiero w latach 90. Z jednej strony Trylogią marsjańską Kima Stanleya Robinsona, uznawaną za „popkulturową Biblię” o Marsie, z drugiej – książkami typu The Case for Mars Roberta Zubrina, który zebrał wiedzę na temat misji, możliwości technologicznych i potencjalnej kolonizacji.

Oba tytuły nieznacznie wyprzedziły lądowanie Pathfindera w lipcu 1997 r., więc zakładam, że przeniosły po prostu do popkultury to, co NASA i inne agencje kosmiczne forsowały już od jakiegoś czasu?

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Amerykanie mieli zamiar polecieć na Marsa niedługo po programie Apollo. Wernher von Braun projektował nawet rakiety marsjańskie. Po wygraniu wyścigu kosmicznego temat przycichł, nie było społecznego i politycznego wsparcia, które pomogłoby finansować ekspedycje. W NASA i środowisku naukowym cały czas coś się działo, ale z perspektywy świata Mars zszedł na dalszy plan. Należało ponownie wyjść z tym do kultury masowej. Literatura science fiction była zapowiedzią tego wyjścia, które przypieczętowało lądowanie Pathfindera. Wydarzenie było częściowo transmitowane w telewizji, więc i sonda, i łazik Sojourner stały się ikonami nowego myślenia o Marsie. Od tego czasu większość startów jest transmitowana i przyjęło się, że to nauka połączona z przyjemnością. Gdy na planecie lądowały kolejne łaziki – oczywiście z inspirującymi nazwami i popkulturową „osobowością” – obserwujących ogarniała ekstaza. Gratulacje, wiwaty, atmosfera święta dzielonego z milionami widzów. Miałem okazję być w Pasadenie, blisko centrum NASA, gdy lądował Curiosity – pamiętam, że czułem się jak na koncercie rockowym. Mars stał się fajny, ludzie chcą być na bieżąco, chcą uczestniczyć. A to jest ważne w kontekście przyszłości.

Zdjęcia z sondy Mars Reconnaisance Orbiter (NASA/JPL/University of Arizona)
Zdjęcia z sondy Mars Reconnaisance Orbiter (NASA/JPL/University of Arizona)

Na ile fakty o Marsie przenikają do popkulturowej świadomości? Nie spodziewamy się dziś znaleźć tam zielonych ludzików, to oczywiste, ale czy wiemy, z czym Mars się wiąże?

Realny postęp w pogłębianiu wiedzy o Marsie rozpoczął się w 1976 r. wraz z lądowaniem Vikinga 1. Wcześniej istniały jedynie spekulacje. Od tego czasu dowiedzieliśmy się o planecie naprawdę sporo, ale znacznie więcej nie wiemy, trudno więc powstrzymać kreatywność ludzką w tworzeniu własnych wizji. Z drugiej strony kultura masowa wciąż pomaga – Marsjanin Ridleya Scotta i serial The Expanse oferują efektowną rozrywkę i rozsądnie przemycają treści naukowe. Nie mamy wciąż pewności, czy istnieje na Marsie życie – wiemy, że raczej nie ma inteligencji w naszym rozumieniu tego słowa, jednak znajduje się woda, zatem jest spora szansa na jakiś rodzaj życia. Młode pokolenie wchodzi w dorosłość z tą wiedzą i ze świadomością, że nie istnieje w Układzie Słonecznym lepsze od Marsa miejsce pod kątem przydatności do utrzymywania ludzkiego życia.

Mówi się, że Mars ma coraz większą konkurencję w postaci Europy, księżyca Jowisza.

Europa to świat wodny, na którym teoretycznie życie może się rozwijać, natomiast ludzie mieliby problem, żeby tam się osiedlić i przetrwać. Marsa można znacznie łatwiej skolonizować – czy też nawet sterraformować – żeby przystosować planetę do wymogów ludzkiego życia. Ma pory roku, szczątkowe pole magnetyczne i atmosferę – jest cienka, jednak chroni przed promieniowaniem kosmicznym. Jest woda, zakresy temperatur zaś są na tyle dobre, że choć nie można bytować na zewnątrz, sprzęt nie ulega zniszczeniu. Mars ma też wszystkie pierwiastki potrzebne, żeby utrzymać rozwój cywilizacji bez konieczności „dowożenia” jakiegoś surowca. Dwutlenek węgla stanowi ponad 95% atmosfery, ale można dodatkowo uwalniać go z regolitu, żeby atmosferę zagęścić i zwiększyć w ten sposób ciśnienie, zbliżając je do ziemskiego. Planeta ma też jedną trzecią ziemskiej grawitacji i znajduje się w ekosferze – odległości od Słońca, która sprzyja rozwijaniu życia. Niezależnie od tego, jak podejdziemy do tematu „przejmowania” Marsa na ziemski użytek, lepszego miejsca w Układzie Słonecznym nie znajdziemy.

Tyle że terraformacja to na razie dość odległe marzenie, którego realizacja – jeżeli w ogóle będzie kiedykolwiek możliwa – zajmie co najmniej kilka setek lat.

Terraformacja Marsa jest już teoretycznie w naszym zasięgu, bo wiemy, co trzeba zrobić, żeby jej dokonać, mamy też wiele pomysłów na przeprowadzenie i nawet przyśpieszenie całego procesu. Istnieją metody siłowe, takie jak podziemne eksplozje nuklearne, i bardziej kreatywne, np. doprowadzenie do kontrolowanego uderzenia komety w Marsa w celu dostarczenia przez nią różnych pierwiastków. Dyskusja rozgrywa się dzisiaj gdzie indziej: nie – kiedy?, lecz – czy? Istnieje pokaźna grupa ludzi, którzy twierdzą, że nie należy terraformować planety z powodów etycznych. Mówimy przecież o permanentnej zmianie środowiska, w wyniku której stracimy możliwość przebadania Marsa. A warto by było go poznać, by dowiedzieć się więcej o kosmosie, o Układzie Słonecznym i naszym w nim miejscu. Zresztą, jeśli chcemy wynieść się po prostu na inną planetę w obawie, że nasza przestanie nas w końcu utrzymywać, koszt terraformacji i przeprowadzki choćby miliarda ludzi, nie wspominając o całej ludzkości, byłby niewyobrażalny. Lepiej zająć się porządnie Ziemią, której wciąż nie poznaliśmy, a Marsa częściowo skolonizować – na zasadzie sztucznych habitatów, w których małe grupy zaczną się rozmnażać i ściągać stopniowo kolejnych ludzi. Trochę jak z zasiedlaniem Ameryki przez imigrantów, tyle że bez możliwości powrotu do „starego świata”.

Nie jestem naukowcem, ale potrafię wyobrazić sobie mnóstwo biologiczno-psychologicznych przeszkód takiej kolonizacji. Ciąże i rodzenie dzieci w innej grawitacji, atrofia mięśni, demineralizacja kości itd.

Lista jest bardzo długa, ale najbardziej powinniśmy bać się kosmicznego promieniowania. I to niekoniecznie tego na Marsie, lecz w trakcie trwającego obecnie sześć do dziewięciu miesięcy lotu. W przyszłości pojawi się zapewne dywersyfikacja transportu, a agencje rządowe z różnych części świata będą ze sobą współpracować i wzajemnie się wspomagać, ale na razie możliwości są dość ograniczone. Opuszczenie pola magnetycznego Ziemi powoduje ekspozycję na promieniowanie – dzisiejsze statki zawierają zabezpieczenia, ale nie mamy pewności, na ile skuteczne, bo mówimy o zabezpieczaniu się przeciwko czemuś, o czym wciąż zbyt mało wiemy. Odwapnienie kości podczas lotu jest oczywiście również potencjalnie dużym problemem, bo regeneracji nie da się osiągnąć ćwiczeniami, trzeba by odbudowywać wszystko chemicznie.

Zdjęcia z sondy Mars Reconnaisance Orbiter (NASA/JPL/University of Arizona)
Zdjęcia z sondy Mars Reconnaisance Orbiter (NASA/JPL/University of Arizona)

A mówimy cały czas wyłącznie o locie na Marsa!

Dlatego coraz częściej wspomina się o tym, żeby na pierwsze misje wysyłać osoby starsze, które zechcą zostać pionierami, a statystycznie będą mniej narażone, by zachorować na raka. To nie jest żaden złowieszczy plan zmniejszenia populacji Ziemi, lecz całkiem rozsądne podejście do „stawiania fundamentów” dla kolonizacji. Takie osoby musiałyby oczywiście spełniać wiele wymogów zdrowotno-mentalnych, ale jestem pewien, że znajdzie się mnóstwo ochotników. Problemów będzie cała masa i musimy powoli się na nie przygotowywać. Choćby na to, że nasz zegar biologiczny jest przystosowany do innego rytmu. Mimo że Mars jest najbardziej zbliżony do Ziemi pod kątem nachylenia osi i cykliczności pór roku, różnice w cyklu dobowym mogą mieć kolosalne znaczenie. Doba na Marsie wynosi 24 godziny, 39 minut i 35 sekund. Blisko 40 minut, które sprawią, że po kilkunastu dniach organizm rozreguluje się, a później zaczną dochodzić „nowe doby”. Potencjalnie mówimy o życiu na wiecznym jet lagu. Rodzenie dzieci już na Marsie tego nie zmieni, bo nie da się wyeliminować przez jedno czy dwa pokolenia czegoś, do czego gatunek ludzki przyzwyczaił się przez kilkaset tysięcy lat.

Nie lepiej w takim razie zacząć od Księżyca?

I tak, i nie. Księżyc jest w wielu aspektach propozycją mniej korzystną od Marsa: nie ma atmosfery, więc wymaga większej ochrony radiologicznej, nie znajdziemy na nim wszystkich surowców itd. Ale jest opcją tańszą i bliższą. Z politycznego i finansowego punktu widzenia kładzie się dzisiaj nacisk na Księżyc, ale uważam, że obie alternatywy powinny być rozwijane komplementarnie. Łatwiej przygotować uniwersalny „technologiczny pakiet kolonizacyjny” i dostosować go do wymogów Marsa i Księżyca, a potem rozpocząć oba projekty jednocześnie, niż zaczynać dwa razy od nowa. Prawdopodobnie będzie tak, że na bazy księżycowe będzie się latało na kontrakt, i to stanie się podstawą do kolejnych „kroków w kosmos”. Może zdarzyć się też tak, że bogatsze kraje zostawią w pewnym momencie Księżyc biedniejszym, by eksplorować dalej, przez co sam Księżyc stanie się trochę Ameryką Południową, ale wszystko wskazuje na to, że będzie bardzo ważnym elementem całej łamigłówki, jaką jest eksploracja Układu Słonecznego. I warto w tym uczestniczyć.

Dochodzimy do komercyjnego aspektu eksploracji kosmosu. Jeden ze scenariuszy zakłada, że za terraformację Marsa zabiorą się megakorporacje przyszłości, które nie tylko nie będą miały problemów z finansowaniem, ale też się na tym procesie jeszcze bardziej wzbogacą.

Taki scenariusz, mimo spekulacyjnej natury, jest realistyczny, gdyż koszty odkrywania kosmosu będą musiały zostać przeniesione na rynek prywatny. To już się dzieje, symbolem „wyścigu na Marsa” jest Elon Musk i SpaceX, dopiero potem NASA. Nie zmienia to faktu, że w potencjalnej terraformacji Marsa kluczową rolę odegrają czynniki cywilizacyjne. Nie mówię o przeludnieniu Ziemi, ale o świadomości, że ludzkość może wyginąć. Żaden inny powód nie będzie wystarczająco dobry, by inwestować biliony dolarów w długi proces, który zniszczy na zawsze marsjańskie środowisko i pociągnie za sobą mnóstwo ofiar. Terraformacja jest ekscytującą koncepcją z czysto fantastycznonaukowego punktu widzenia, ale zbyt wiele przemawia przeciwko niej. Nie sądzę, żeby do niej doszło w takim układzie, w jakim dziś istniejemy – jako zbiór mniej lub bardziej demokratycznych społeczeństw coraz bardziej uświadamiających się ekologicznie.

Świadomość ekologiczna rośnie, ale przed ludzkością i tak daleka droga. Czy to faktycznie tak ważny aspekt w kontekście eksploracji i potencjalnej kolonizacji Układu Słonecznego?

Wbrew pozorom tak, to istotny element zmieniającego się podejścia do kosmosu. Nie chodzi już tylko o to, żeby najpierw nauczyć się samoograniczać, a potem dopiero latać w kosmos, ale o potencjał tkwiący w kosmicznych zasobach. Space mining, wydobywanie zasobów z asteroidów, księżyców oraz planet Układu Słonecznego, zaczęło kształtować się na kolejny komercyjny „hit”. Dlatego powstają międzynarodowe regulacje, które mają zabezpieczyć Układ Słoneczny przed nadmierną eksploatacją. Surowców jest tam tyle, że głowa mała, ale przyjmuje się, przynajmniej dzisiaj, że ludzkość powinna wykorzystywać maksymalnie jedną szóstą istniejących zasobów, a pięć szóstych pozostawiać jako coś w rodzaju „dzikiego rezerwatu”.

Zdjęcia z sondy Mars Reconnaisance Orbiter (NASA/JPL/University of Arizona)
Zdjęcia z sondy Mars Reconnaisance Orbiter (NASA/JPL/University of Arizona)

Czy nie za wcześnie na takie regulacje? My jeszcze na dobre nie polecieliśmy na Księżyc, a już planujemy, co zrobimy z surowcami, które znajdziemy na Europie czy Fobosie?

Masz w dużej mierze rację, ale mimo wszystko jest to odpowiedni moment. Lepiej ustalić pewne rzeczy, zanim coś się rozpocznie, a później takie zapisy modyfikować, niż spóźnić się i tworzyć toksyczne monopole. Gdy ruszymy na dobre w kosmos, a wszystko wskazuje na to, że ruszymy, nie będzie ani czasu, ani chęci, by zajmować się takimi sprawami. Poza tym mówimy także o wprowadzeniu takich banalnych przepisów, jak stuprocentowa sterylizacja sond i statków. Niby oczywiste, ale jeśli regulacji nie będzie, to za ileś lat grupka ambitnych studentów będzie mogła wysłać na Marsa swój statek pełen ziemskich bakterii. I po dziewiczym marsjańskim środowisku zostanie wspomnienie. To też istotny element „wychodzenia” z Marsem do kultury masowej, bo do tworzenia regulacji zapraszani są ludzie z różnych dziedzin – nie tylko naukowcy, lecz także prawnicy, psycholodzy, pisarze, socjolodzy itp. Gdyby eksploracja kosmosu była wyłącznie domeną inżynierów, temat szybko by umarł. Jak wspominałem, społeczeństwo musi tego chcieć.

Dzięki wspomnianemu Elonowi Muskowi „moda na Marsa” wydaje się przybierać na sile.

Musk napędza cały proces. I stawia sprawę jasno – chce eksplorować przestrzeń kosmiczną, przekraczać w imieniu ludzkości kolejne granice. Szefowie wielkich prywatnych korporacji są jak on dużymi dzieciakami, które chcą się bawić tymi zabawkami, ale nie mogą tego mówić wprost, żeby nie spłoszyć potencjalnych inwestorów. Musk nie owija w bawełnę i wszystko, co robi, jest zaledwie kolejnym krokiem na drodze do celu. Dlatego to on wytycza kierunek, bo to zawsze musi być jeden człowiek, indywidualista, który nie zważa na przeszkody. Nowy Vasco da Gama. Drugim po Musku jest Jeff Bezos, ale za sprawą Amazona osadzony w bardziej tradycyjnym myśleniu. A Musk prze do przodu. PayPal był rewolucyjny, Tesla też jest rewolucyjna. Można go wyzywać od niekompetentnych marzycieli i szaleńców, ale bez niego nie byłoby tego, co się obecnie dzieje. Jeśli przyjąć, że transmisje startów kolejnych sond i wahadłowców mają w sobie wiele z koncertu rockowego, Musk jest odpowiednikiem gwiazdora rockowego, którego ludzie podziwiają za to, że jest jaki jest. Mimo że większość z nich nigdy nie wejdzie z nim na scenę.

Dobrze, jest Musk, jest Bezos, są inni, ale żyjemy wciąż w rzeczywistości, w której NASA i inne agencje mają wiele do powiedzenia. Gdzie dla nich miejsce w tym równaniu?

Mam wrażenie, że NASA będzie takim dobrym, mądrym dziadkiem. Kiedyś była cudownym dzieckiem, które wystrzeliło się na Księżyc, potem stała się wyrozumiałym ojcem nadzorującym korporacje z państwowym i międzynarodowym potencjałem. A dziś staje się mentorem, którego należy słuchać, ale który ma coraz mniejszą decyzyjność. Obecnie rynek prywatny nie jest jeszcze na tyle ukształtowany, żeby poradzić sobie bez NASA, ale to kwestia czasu. Chyba że COVID, jak niektórzy sugerują, sprawi, że marzenie o kosmosie pęknie jak balonik i znowu na wiele lat wszystko ucichnie. Reszta graczy stoi w cieniu. Rosjanie walczą o przetrwanie, Chiny robią dużo po cichu i prowokują Trumpa, żeby zatwierdzał finansowanie dla NASA, a Europejska Agencja Kosmiczna jest zbyt mała, by coś znaczyć sama w sobie. Jest z kolei na tyle niezależna, że napędza rozwój prywatnych rynków w różnych krajach. Być może właśnie kształci młodych Musków, którzy za kilka dziesięcioleci będą wyznaczać trendy. Czas pokaże.

Czytaj również:

Spóźnieni w kosmosie
Przemyślenia

Spóźnieni w kosmosie

Dariusz Kuźma

Obserwujemy, jak w sytuacji przegranego wyścigu kosmicznego próbuje odnaleźć się NASA, jak na tę globalną porażkę reagują astronauci, jak ich żony radzą sobie z powstałą presją, jak rząd stawia na tworzenie kolejnych PR-owych iluzji, którymi chce odwracać uwagę opinii publicznej od rosnącej sowieckiej przewagi. Ale napięcie siada. Czyli o genialnym pomyśle na serial „For All Mankind” i o tym, co z niego wyszło.

Science fiction, to literackie, i to filmowe, nauczyły nas, żeby sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga, myśleć kategoriami, które dopiero może przynieść przyszłość, wyobrażać sobie, co niewyobrażalnego znajduje się na krańcach Układu Słonecznego lub poza nim. Kultura popularna przeżywa od lat zachwyt nad wszystkim, co związane z Marsem, oswajając ludzkość z planami Elona Muska i innych marzycieli. Eksploracja Księżyca, która pół wieku temu wywoływała na całym świecie przyspieszone bicie serca, blednie w porównaniu z tymi projektowanymi dziś ekscytującymi wyzwaniami. Srebrny Glob miał być pierwszym przystankiem na drodze do spełnienia snów o kosmosie. Ale pierwszy ludzki krok został tam postawiony już kilka dekad temu, a tymczasem Księżyc wciąż znajduje się poza naszym zasięgiem. Przełom ma przynieść dopiero przygotowywany przez NASA Program Artemis.

Czytaj dalej