Las tęskni za pszczołami
i
Karpacka Barć Milenijna w Stróżach/ fot. Zalasem1 (Wikimedia Commons)
Wiedza i niewiedza

Las tęskni za pszczołami

Łukasz Kaniewski
Czyta się 9 minut

Czy można sobie wyobrazić radośniejszy widok niż pszczoły krążące wokół pomalowanych w różne kolory i desenie uli? Podobno rozmaite barwy pszczelich domków mają ułatwić owadom odnalezienie swojej rodziny, kiedy wracają z wyprawy po nektar. Nie ma jednak żadnego dowodu na to, że kolory pomagają pszczołom w orientacji. One są dla nas, ludzi. „Patrzcie, jak tu wesoło! – mówią barwy. – Jak radośnie wre praca!”. Ale to tylko złudzenie.

„Ule to tak naprawdę dla pszczół coś w rodzaju obozu pracy – wyjaśnia ekolog dr Przemysław Nawrocki z WWF. – Przede wszystkim nie lubią mieszkać tak nisko, kiedy dać im wybór, zawsze osiedlają się wysoko. Tak im każe instynkt, bo wysokość chroni je przed drapieżnikami i wilgocią. Poza tym przemysłowi hodowcy pszczół wybierają z ula miód i dają pszczołom w zamian syrop cukrowy. Cały owoc pracy owadów zostaje im odebrany. Reguluje się też ich rozród poprzez odpowiedni dobór wielkości komórek w sztucznych plastrach, czyli węzach. Dzięki temu rodzi się mniej trutni. Wreszcie pszczoły hodowane na terenach rolniczych, gdzie trzyma się je najczęściej, masowo giną w wyniku działania pestycydów”.

Razem z dr. Nawrockim jedziemy nad Pilicę, niedaleko Spały, by na własne oczy przekonać się, że pszczoły można hodować zupełnie inaczej. Na takiej wysokości, jaką najbardziej lubią, bez regulacji rozrodu, bez ryzyka zatrucia pestycydami. Bez odbierania im całego miodu. Jedziemy na spotkanie z mistrzami i adeptami odradzającego się w Polsce bartnictwa.

Piłą i piesznią

Wieś Glina w pobliżu Spały. Ze stodoły dochodzi niemożebny huk. W środku pięciu młodych mężczyzn piłami mechanicznymi wycina w tęgich sosnowych pniakach pionowe otwory. Od spalin trudno oddychać. Tomek Dzierżanowski, mistrz bartniczy, chodzi pomiędzy uczniami i czyni drobne uwagi. Po kilku minutach wszyscy odkładają piły i biorą do rąk inne narzędzie – piesznię, czyli dłuto na długiej rękojeści. Wyrywają nim z pniaka nacięte drewno, tak aby we wnętrzu powstało szerokie i wysokie pomieszczenie, do którego prowadzi wąski otwór.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich trzech treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

To nauka robienia kłód, czyli czegoś w rodzaju przenośnej barci. Trudno znaleźć w lesie miejsce na prawdziwą barć – potrzebna jest sosna ponad stuletnia, co najmniej metrowej średnicy, ewentualnie stary dąb. Kłodę zrobić znacznie łatwiej, pniak nie musi być aż tak gruby, spokojnie wystarczy 60 cm. Taką przenośną barć można potem zawiesić w lesie, a nawet koło domu.

Zarówno barć, jak i kłoda to doskonałe mieszkania dla pszczół, żadna ślepietnia, czyli naturalna dziupla, nie może się z nimi równać. Długi pionowy otwór (dłużnia) zostanie zatkany deseczką (dłużycą) i przykryty matą z ulistnionych gałązek (ogaceniem), które z rzadka zdejmować będzie bartnik, żeby sprawdzić, jak rój sobie radzi. Zostanie tylko oko – niewielki otwór z boku. Tędy wlatywać i wylatywać będą pszczoły. Otwór ten jest na tyle mały, że drapieżnikom trudno będzie zakłócić spokój roju. Dom idealny.

Wewnątrz kłody lub barci na wysokości oka (czyli w dwóch trzecich wysokości) jest umieszczony poziomy kijek zwany oczkasem. Pszczoły zabudowują barć woskowymi plastrami zawieszonymi na jej suficie. Gromadzą wytworzony miód, zaczynając od góry. Zasada jest taka, że bartnikowi wolno wybrać jedynie to, co jest poniżej oczkasa. Resztę musi zostawić, by pszczoły mogły przetrwać zimę i wykarmić młode.

Leziwo czy pas?

Podczas przerwy w warsztatach jedziemy do lasu zobaczyć kłody i barcie, w których mieszkają pszczoły. Prócz Tomka Dzierżanowskiego i jego uczniów jest z nami Andrzej Pazura. Dzierżanowski i Pazura to najbardziej doświadczeni bartnicy w Polsce. Zbliżamy się do wiszącej kłody. Zanim jeszcze bartnicy przyłożyli drabinę do drzewa, już zauważyli, że coś jest nie tak. Po otwarciu kłody przeczucia się potwierdziły: pszczół nie ma. Poczuły się zagrożone obecnością jakiegoś drapieżnika? Czy głód je wygnał? Trudno powiedzieć. „Cóż, bywa i tak” – wzdycha Andrzej Pazura. Stoją z nietęgimi minami, nikt nie wie, co powiedzieć.

Nagle z głębi lasu odzywa się jakiś ptak. Tomek Dzierżanowski i Przemek Nawrocki patrzą na siebie z niedowierzaniem. „Czy to?” – pyta jeden. „Czy to?” – pyta drugi, żaden nie chce jednak powiedzieć, o co chodzi. „Czy to sóweczka?!!!” – wykrzykuje w końcu Tomek. Sóweczka w środkowej Polsce – to byłaby sensacja. „Idę sprawdzić!” – oznajmia Przemek i pogwizdując, odbiega w las. Sóweczki nie znajdzie, ale ta ornitologiczna zagadka pozwala nam na chwilę zapomnieć o smutku spowodowanym utratą roju.

Następny przystanek to już nie kłoda, ale prawdziwa barć. Wyrzeźbiona w pniu 150-letniej sosny metrowej średnicy, na wysokości 4 m. Tu pszczoły są – widać od razu. Leniwie krążą wokół oka.

Dla naszej frajdy bartnicy urządzają pokaz wspinania się do barci dwiema metodami. Najpierw tradycyjna szkoła polska. Tomek używa liny zwanej leziwiem. Powoli wspina się po pniu po przeciwnej stronie niż barć, a gdy jest już ponad nią, przechodzi na drugą stronę i siada na przyczepionej do liny ławeczce. To niełatwe zadanie, w dodatku bartnik pozbawiony jest asekuracji i gdyby spadł, mógłby się dotkliwie potłuc.

Czas na metodę baszkirską – czyli rodem z południowego Uralu. Andrzej Pazura, korpulentny mężczyzna około pięćdziesiątki, który w przeciwieństwie do Tomka na sportsmena nie wygląda, nagle okazuje się niesamowicie sprawny. Metoda baszkirska polega na użyciu owiniętego wokół pnia solidnego asekurującego pasa, wyplecionego z rzemieni uzyskanych z pociętej na wąskie paski skóry wołu. Pas podrzuca się do góry, by zaczepił się na pniu, potem bartnik wspina się, korzystając z wyciętych w pniu drzewa stopni i znów podrzuca w górę pas. I tak raz za razem. Metoda baszkirska jest prostsza niż polska i bezpieczniejsza. A także znacznie szybsza. Po kilkunastu sekundach Andrzej Pazura jest już na wysokości barci i otwiera dłużnię. Naszym oczom ukazuje się wnęka zabudowana plastrami niemal do samego dołu. Pełna pszczół.

Mądrość ze Wschodu

„Metoda wspinania się – mówi Przemysław Nawrocki, kiedy już siedzimy w domu Andrzeja Pazury, pijemy herbatę i próbujemy rozmaitych miodów, polskich, baszkirskich, rosyjskich – to jedna z tych rzeczy, których nauczyliśmy się od naszych mistrzów z Uralu”.

Czego jeszcze nauczyli Baszkirowie Polaków? Pokazali, jak wybrać drzewo na barć i jak samą barć wykonać. I że nie trzeba tego robić wyłącznie tradycyjnymi narzędziami, ale że przydaje się piła mechaniczna. Udowodnili wreszcie, że barci wcale nie trzeba umieszczać 8 m nad ziemią, jak to robiono w Polsce, 4 m w zupełności wystarczą. „Te polskie zawrotne wysokości wynikały z ochrony przed złodziejami. Baszkirowie to muzułmanie, kradzieże wśród nich to rzadkość. Dlatego mogli lokować barcie znacznie niżej” – tłumaczy Nawrocki. 

„Kiedy wpadliśmy na pomysł odtworzenia bartnictwa w Polsce – ciągnie – pomyśleliśmy, że zamiast powracać do polskich metod sprzed stulecia, dobrze by było nauczyć się tej sztuki w miejscu, gdzie jest ona wciąż żywa i nieprzerwanie się rozwija, a jednocześnie jest bardzo podobna do polskiej. Takie miejsce w Europie zostało już tylko jedno, właśnie Baszkiria”.

W tamtejszym rezerwacie Szulgan-Tasz znajduje się około 700 barci, którymi opiekuje się 12 bartników. Niektórzy z nich wykonują swój zawód już w siódmym pokoleniu.

Dekadę temu dwóch mistrzów bartniczych przybyło z Baszkirii, by podzielić się tajnikami swojej sztuki. A że zawód ten na Uralu tradycyjnie jest dziedziczony – przechodzi z ojca na syna – Baszkirowie dokonali symbolicznej adopcji dwóch uczniów: Tomka i Andrzeja. Przyjęli ich do swoich bartniczych rodów i zezwolili na korzystanie z ich bartniczych znaków, które ciosa się w pniu, by poinformować, kto opiekuje się barcią.

Od tego czasu bartnictwo rozprzestrzenia się po Polsce i Europie. Polacy uzyskaną od bartników wiedzą dzielą się m.in. ze Szwajcarami i Niemcami. Co charakterystyczne, na Zachodzie leśną hodowlą pszczół interesują się nie tylko mężczyźni, lecz także kobiety.

W Szulgan-Tasz z jednej barci wybiera się do 25 kg miodu. Nie odwirowuje się go, ale miesza z woskiem i pyłkiem w lipowym naczyniu. To w Rosji poszukiwany przysmak – cena kilograma miodu bartnego w Moskwie to około 150 euro za kilogram. Pytam Andrzeja Pazurę, czy jego bór (jak bartnicy nazywają grupę barci pod opieką jednego bartnika) to równie lukratywny interes. „Tyle zebrać, żeby coś sprzedać, jeszcze mi się nie udało – mówi. – Czasem z barci zbiorę słoik, czasem mały słoiczek, a czasem nic. Bywa i tak, że muszę pszczołom w barci dołożyć coś z tego, co zrobią te w pasiece”.

„To po co pan to robi?”

„My po prostu chcemy, żeby pszczoły wróciły do lasu”.

Zanim pojawił się cukier

Lasy roiły się kiedyś od pszczół. Kilka tysięcy lat temu człowiek nauczył się czerpać z tego korzyść i zaczął podbierać owadom miód. Początkowo nie różnił się pod tym względem od drapieżników, rabował pszczoły i pozostawiał je własnemu losowi. Około 1500 lat temu ludzie zaczęli budować dziuple dla pszczół i wabić je do nich (należy w pustej barci umieścić kilka kawałków plastrów pszczelich przybitych do sufitu kalinowymi kołeczkami – zwiększa to szansę, że rój się tam osiedli). Zaczęli dbać o pszczoły, zostawiać im miód na zimę. Narodziła się sztuka bartnicza.

W Polsce bartnictwo przeżywało rozkwit w późnym średniowieczu i w latach renesansu. Wszelkie desery były słodzone miodem, pito go też w postaci alkoholowego trunku. Wosku pszczelego używali rzemieślnicy, ale przede wszystkim był to materiał na świece. Miód był wręcz czymś w rodzaju waluty, a miodowa danina bartników stanowiła jeden z najważniejszych punktów królewskiego budżetu.

Począwszy od XVII w., bartnictwo stawało się coraz mniej rozpowszechnione – ze względu na postępującą wycinkę lasów. W hodowli pszczół coraz bardziej liczyły się pasieki. Jednak nawet hodowla w ulach wyglądała inaczej niż dziś, nie odbierano pszczołom całego miodu, by dać im w zamian cukier. Cukier buraczany to wynalazek dopiero XIX-wieczny, wcześniej znano sprowadzany z Karaibów cukier trzcinowy, ale był to kosztowny rarytas. Owszem, dokarmiano pszczoły w ulach, kiedy istniało ryzyko, że nie przetrwają zimy – dawano im zazwyczaj syrop na bazie gruszek albo słodu. Ale odbieranie wszystkiego – to już nowoczesny wynalazek. Koniec bartnictwa w Polsce przypada na XIX w., kiedy rozpowszechnił się cukier buraczany. Wtedy też ludzie zaczęli traktować lasy jak fabryki drzew, sadzić te gatunki, które są przemysłowo przydatne, wycinając pozostałe. Ofiarą tego padły przede wszystkim lipy.

Bez lipy będzie lipa

„Do dzisiaj mówi się, że coś jest lipne, czyli tandetne – mówi Tomasz Dzierżanowski. – Bo drewno lipowe mało do czego się nadaje. Jest bardzo miękkie. Jedyne, co można z nim zrobić, to coś w nim wyrzeźbić”.
Jednak to właśnie od lip zależy byt pszczół w lesie, bo drzewo to kwitnie późno. Jako jedyne pozwala leśnym pszczołom wytworzyć zapasy miodu na zimę. W lasach baszkirskiego rezerwatu Szulgan-Tasz lipy to 25% wszystkich drzew. U nas to pojedyncze sztuki, nad którymi zlitowali się leśnicy. I – niestety – jeśli nie będziemy sadzić lip, przetrwać pszczołom w lasach będzie bardzo trudno.
Wracając z wycieczki, rozmawiamy jeszcze o lipach, o tym, jak łatwo wprowadzić do ekosystemu zmianę, która ma nieprzewidziane, dalekosiężne konsekwencje. Nikt nie przypuszczał, że wycinając lipy, tępi pszczoły. Przemek Nawrocki podaje jeszcze jeden przykład.

„Czy zauważyliście, że sprzed wiejskich domów zniknęły typowe kiedyś ogródki z dużymi kwiatami, np. malwami?” – pyta. Potwierdzamy, rzeczywiście coraz rzadziej widuje się te urocze kwietniki.

„Problem w tym, że nie były tylko urocze, ale że dzięki nim żyły trzmiele, podobnie jak pszczoły – bardzo ważni zapylacze. Trzmieli jest coraz mniej, dlatego kolejne wyzwanie to powtórna popularyzacja tych ogródków. Żeby trzmiele wróciły”.
 

Czytaj również:

Pszczeliny bzyknienia
i
Daniel Mróz - rysunek z archiwum, nr 1329/1970 r.
Doznania

Pszczeliny bzyknienia

Zbigniew Machej
Słój, bo pszczelam, słój
bo pszczelam – dolatywało
z luźnych trąb spasieki.
Zwodnie z przewidzeniami
abstronauci mieli na brudach
dolorowe mamuaże: wróżyczki,
pierduszka i króliszki.
A także bezmaja siedmio-
gilowe gluty z ostrygami
jak uszkodzeni złoździercy.
Jednak zdraziło ich podnośne
mlyko z drogerii grzecznej
i odśnięty wytrzeszcz moszczu…
Piłem uradowany i flopem
rozleciałem się po ulach.
To nie boli abstronauci
ani przydawniej dinozauci.
To boli bzykli dżdżownierze.
 
 
Czytaj dalej