Zawsze wracałam do przeszłości
i
zdjęcie: Szymon Sokołowski
Opowieści

Zawsze wracałam do przeszłości

Jan Błaszczak
Czyta się 10 minut

W duecie Muka improwizuje do abstrakcyjnej elektroniki, w Coals współtworzy utopiony w nostalgii dream pop, a ponadto nagrywa z raperami i twórcami z kręgu PC Music. Na kilka dni przed występami na festiwalach Avant Art i Unsound Kacha Kowalczyk opowiada o przeskakiwaniu między muzycznymi biegunami, wydawniczych planach obu zespołów i ulepszaniu wspomnień za pomocą piosenek. Rozmawia Jan Błaszczak

Jan Błaszczak: Chciałbym zacząć od dat i historii. Płyta Tamagotchi Coals ma wyraźny rys duchologiczny – pojawiają się na niej powroty do dzieciństwa, wspominanie VHS-ów i taka ogólna nostalgia. Być może z racji wieku – swojego i osób opisujących to zjawisko – łączyłem ten kulturowy sentyment z latami 90. Ty śpiewasz zaś: Lato 2002. Do jakiego okresu i w jakim właściwie celu wracacie w tym albumie?

Kacha Kowalczyk: Tak, u nas to już jest początek lat dwutysięcznych. Przynajmniej tak było w przypadku Tamagotchi, które wydaliśmy dwa lata temu. Jednak obecnie trochę inaczej myślę o tych sprawach. Dzisiaj nie zatytułowałabym piosenki 90’s Babies albo VHS Nightmare. Od tamtego czasu przeczytałam trochę więcej na temat hauntologii (w Polsce popularniejszej w spolszczonej formie „duchologia” – przyp. J.B.) oraz retromanii i pewne związane z nimi sprawy wydają mi się teraz trochę pretensjonalne. A z drugiej strony utożsamiam się z pewnymi założeniami takiego myślenia, bo zawsze miałam taką naturę. Zawsze wracałam do przeszłości. Już kiedy byłam w gimnazjum, lubiłam słuchać sobie czasem muzyki, którą rodzice puszczali mi we wczesnym dzieciństwie. Poza tym nasiąknęłam też brzmieniem dream popowych zespołów tego okresu i estetyką VHS-ów. Teraz myślę o tym jednak inaczej: fajnie jest

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Czarodziejskie megafony
Opowieści

Czarodziejskie megafony

Konstanty Usenko

Włócząc się po różnych miastach z recorderem i nagrywając dźwięki ulicy, można stworzyć sobie w wyobraźni audiomapę: ogłuszające sygnały karetek Berlina, głębia brzmienia i alikwoty jego gotyckich kościelnych dzwonów, metaliczny świergot moskiewskich domofonów otwieranych na immobilizer przypominający alarmy samochodowe z wczesnych lat 90.

Klaksony aut, buczenie promów nad Bosforem, kakofonia muezzinów z meczetów Stambułu. Zupełnie osobny rozdział to sygnały dworcowe – bywają nieraz groteskowe i koślawe, przenosząc do jakiejś psychodelicznej kreskówki. Audiomapa automatycznie uruchamia w którejś z części mózgu bodźce zapachowe. Zwłaszcza odgłosy metra przywołują aromaty kolejowych smarów, które uwielbiam i chciałbym kolekcjonować. Rdza starych szyn, rozgrzana guma ruchomych schodów, drewniane wióry, nawiew starych klimatyzatorów. Warszawskie metro jakoś nadzwyczajnie nie pachnie, bo ma za mało lat i jest przepełnione plastikiem i szkłem. Moskiewskie – oprócz smarów i specyficznej rdzy – to właśnie te drewniane wióry, którymi sprząta się jego muzealne wnętrza. Berlińskie smary, oscylujące w innej części zapachowego pasma, pachną zupełnie inaczej – ale też historią. Rozedrgane papuzie sygnały barcelońskiego undergroundu przywodzą na myśl zawiesinę rozgrzanego wilgotnego powietrza i parujące postacie z wachlarzami. I jeszcze muzykę symfoniczną z megafonów, odtwarzaną na kilku stacjach. Muzyka w metrze to od ponad 20 lat moja bajka – sam dotychczas w berlińskim metrze grywam na wiolonczeli suity Bacha, pogłos przejść podziemnych traktuję jak swoje naturalne środowisko, działa na mnie dziwnie kojąco. I wiem, że gdy zagonieni przechodnie zatrzymują się na te 2–3 minuty jak na ekspresową japońską sjestę w biurowym krześle, robią to, by kurczowo wyrwać sobie kawałek czasu, czasu tylko dla siebie.

Czytaj dalej