Łona i Webber opowiadają o swojej nowej płycie „Śpiewnik domowy”, o potrzebie zachowania ciekawości świata, o Szczecinie rzeczywistym i wyobrażonym, o tkaniu tożsamości, i o pracy zdalnej, czyli prawdziwym polu bitwy. Rozmawia – na odległość – Jan Błaszczak
Jan Błaszczak: Rozmawiamy we trzech przez telefon, bo obecnie nie moglibyśmy się legalnie spotkać gdzieś na ulicy. Zanim zaczniemy mówić o Śpiewniku domowym, chciałbym zapytać, jak radzicie sobie z tą sytuacją, jaką jest ogłoszony przed tygodniem stan epidemii?
Łona: Ja na przykład wiodę życie szarego Polaka, który i przed pandemią często pracował zdalnie, pod tym względem niewiele się więc zmieniło. Z tym oczywistym zastrzeżeniem, że teraz odbywa się to na prawdziwym polu bitwy, bo wymieniamy się z żoną opieką nad dwójką dzieci. One zaś dzielnie to znoszą, ale to jest już drugi tydzień, kiedy nie ma ani przedszkola, ani żadnej innej sensownej opieki. A my sprawujemy ją na ćwierć gwizdka, bo jednak niby w domu, a non stop w pracy. Poza tym umówmy się – nikt nie jest gotowy na tak intensywne obcowanie z rodziną. Zacząłem nawet podejrzewać, że z tego właśnie się biorą wojny – wystarczy facetów pozamykać na miesiąc w domach.
Webber: U mnie jest o tyle spokojniej, że nie ma dzieci, natomiast powoli z powrotem wdrażam się do systemu zdalnego. Jakiś czas temu oddzieliłem pracownię i sklep z magazynem, gdzie prowadzę wydawnictwo, a teraz na powrót próbuję funkcjonować z domu. Sytuacja nie jest mi więc obca, choć już trochę się od niej odzwyczaiłem. Staram się narzucić sobie jakiś czasowy rygor, oddzielać pracę od reszty życiowych aspektów, bo z tym mam najtrudniej.
Łona: Jak ci się uda, to daj znać, jak to się robi.
Wasza płyta będzie odbierana w nowych realiach, których nie mogliście przewidzieć. Wielu słuchaczy otrzyma Śpiewnik domowy, siedząc od kilku tygodni w zamknięciu w swoich mieszkaniach i domach.