Cały ten zen
i
„Przełęcz Inume w prowincji Kai” (Kōshū Inume tōge), z serii „Trzydzieści sześć widoków na górę Fuji” (Fugaku sanjūrokkei), ok. 1831–1832 r., Hokusai Katsushika/MET (domena publiczna)
Pogoda ducha

Cały ten zen

Mateusz Demski
Czyta się 12 minut

Wędrówkę po górach, a nawet wyjście na spacer można przeżywać jako pielgrzymkę. Tak w każdym razie uważa Christopher Ives. profesor religioznawstwa w Stonehill College i miłośnik pieszych wycieczek. 

Mateusz Demski: Czy zwykła piesza wędrówka może być formą pielgrzymki?

Christopher Ives: Tak sądzę. Phil Cousineau pisał, że „uważne skupienie na ścieżce pod stopami i szacunek dla celu, do którego się zmierza, może uczynić najzwyklejszą wycieczkę świętą podróżą”.

Ale przeważnie mamy jednak inne skojarzenia, gdy słyszymy słowo „pielgrzymka”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

To prawda, we wszystkich religiach pielgrzymka ma w założeniu wyprowadzać wędrującego poza życie codzienne. Zwyczajowo celem ma być „siedlisko mocy”, czyli miejsce, w którym można połączyć się z siłami wyższymi, poczuć boską obecność. Dla muzułmanów będzie to Al-Kaba w Mekce. Hindusi wędrują do Waranasi, gdzie biorą rytualne kąpiele w wodach Gangesu. Żydów podobne doświadczenie czeka przed Ścianą Płaczu w Jerozolimie. Chrześcijanie mają Santiago de Compostela w Hiszpanii, a buddyści – górę Wutai Shan w Chinach.

Myślisz, że coś łączy wszystkie te miejsca i tych ludzi, którzy tam zmierzają?

Dobrze opisuje to Victor Turner, brytyjski antropolog, którego teksty poznałem w college’u. W swoich pracach skupiał się na rytuałach przejścia oraz pielgrzymkach, twierdząc, że zawsze dzielą się one na trzy etapy. Pierwszy polega na separacji – pielgrzym świadomie opuszcza społeczeństwo, porzuca związane z nim zasady i hierarchię. Drugi etap to wejście w sferę liminalną: wędrujący wyłącza się ze swojej tożsamości i statusu. Nie liczy się, że w życiu codziennym jest profesorem, mężem czy bratem; że jest biedny albo bajecznie bogaty. Nagle znikają podziały. Towarzysze podróży stają się sobie równi, razem zmierzają w tym samym kierunku. Trzecia faza to powrót do życia społecznego. Wracamy jako inna, odmieniona osoba – bogatsza o wiedzę, która pozwala zobaczyć świat w nowym świetle.

To nie musi chyba dotyczyć odwiedzania świętych miejsc, prawda?

Nie, dlatego że cel nie jest warunkiem. Powiem o tym na przykładzie moich studentów. Na naszej uczelni mamy obowiązkowy kurs ze studiów teologicznych. Zajęcia mają prezentować pełny przekrój zagadnień religijnych i filozoficznych – obejmują wiedzę z zakresu judaizmu, islamu, hinduizmu, buddyzmu, nurtów chrześcijaństwa. Piętnaście lat temu wpadłem na pomysł, by sprowadzić to wszystko do tematu pielgrzymowania. Ten wybór był strzałem w dziesiątkę: okazało się, że każdy ze studentów lubi podróżować w ten czy inny sposób. Prawie żaden z nich nie był nigdy w świętym miejscu typu Mekka, ale wszyscy doświadczali tego, co pielgrzymi ‒ tzn. stanu, w którym mogli wyłączyć się z normalnego życia związanego z pracą, rutyną, stresem. Nawiasem mówiąc, ciekawa jest w tym kontekście etymologia angielskiego słowa vacation (wakacje), które wywodzi się od vacate, oznaczającego „opuszczać przestrzeń”. To może być dom, biuro, nasza okolica.

Amerykanie nie mają zresztą tego rodzaju świętych miejsc.

Z pewnością nie w takim rozumieniu jak u was w Europie. Słyszałem, że Polska ma wiele religijnych szlaków. Ludzie pokonują pieszo setki kilometrów, by dotrzeć do Camino. Do Rzymu pielgrzymi wędrują z różnych kierunków. W jakimś sensie takim miejscem w Stanach Zjednoczonych może być Kościół Chrześcijan Baptystów w Atlancie, w którym nauczał Martin Luther King. Częstym celem pielgrzymek Amerykanów jest Graceland – posiadłość Elvisa w Memphis (śmiech). Ludzie tacy jak ja, którzy kochają kontakt z naturą, pielgrzymują do parków narodowych: Yosemite, Yellowstone czy do Wielkiego Kanionu. Ale pamiętajmy – jak opisuję w książce – że przy odpowiednim nastawieniu wystarczy przekroczyć próg domu. Wyjść do ogrodu, przejść się po parku. To również może być formą pielgrzymki.

Skoro o podróżach w amerykańskim stylu – wspominasz w książce takie postaci, jak Jack Kerouac i Allen Ginsberg. Można ich nazwać „pielgrzymami swoich czasów”?

W jakimś sensie tak. Wrócę na chwilę do sfery liminalnej, o której pisał Turner, i jeszcze raz powołam się na moje etymologiczne zacięcie. Liminality, czyli liminalność, pochodzi od słowa limen – próg, które z kolei wiąże się z margin – margines. Wstąpienie w ten stan można określić za pomocą zwrotu: „być na marginesie”. Turner zresztą pisze o tym, że w pewnych kulturach istnieją grupy ludzi, które permanentnie znajdują się w stanie liminalnym i żyją według własnych zasad. W mitologii i folklorze pojawia się postać trickstera, występującego przeciw społecznemu porządkowi. Czy też tzw. court jester, czyli nadworny, choć jednocześnie wędrowny błazen, który często dawał się ponieść na dworze króla.

Jack Kerouac, Allen Ginsberg oraz inni twórcy z kręgu bitników widzieli siebie w ten sposób. Głosili pochwałę spontaniczności, swobody; zachęcali do kontestowania społecznego porządku. Pytanie, czy można uznać W drodze za książkę napisaną przez pielgrzyma. Nie jestem pewien, ale bez wątpienia chwyta ona ducha czasów. W latach 50. Amerykanie, którzy wracali z frontu, chcieli tylko się ustatkować, wziąć ślub, kupić dom na przedmieściach i oglądać telewizję. Ucieczką od tego była „droga”. Życie w drodze stanowiło gest sprzeciwu wobec konserwatywnego i konsumenckiego stylu bycia. Potem pałeczkę przejęli hipisi, wyruszający do Kalifornii, San Francisco oraz Greenwich Village. Nikt nie myślał o tym w kontekście pielgrzymowania, choć faktycznie ludzie ci zmierzali do miejsc, w których poszukiwali azylu; tam, gdzie mogli spojrzeć na rzeczy z innej perspektywy.

Myślałeś w ten sposób także o sobie?

Miałem taki okres. Jako młody chłopak postanowiłem pójść śladem Kerouaca i ruszyć w Amerykę. Przeszedłem przez góry Flatirons i dolinę Yosemite. Dalej pojechałem do Banff w Kanadzie. Nie zaczęło się jednak od bitników. Mój tata był skautmistrzem, od przedszkola należałem do skautów – odkąd sięgam pamięcią, kochałem chodzić po górach. Wtedy jeszcze nie postrzegałem tego jako pielgrzymki.

Pamiętasz, kiedy to się zmieniło?

Po studiach wyjechałem do Japonii. To wymarzone miejsce dla kogoś, kto interesuje się religiami Wschodu i uwielbia chodzić po górach. Historycznie rdzenną religią Japończyków nie jest buddyzm, ale shintō, w której występuje pojęcie kami – „boskiego ducha”. Kami to mogą być twory natury, takie jak góra Fudżi. Japończycy wierzą, że ten duch jest obecny na całym archipelagu. Każda góra, każdy wulkan przez tysiące lat były i nadal są uznawane za święte. Potem, około 500 lat przed naszą erą, pojawił się buddyzm i zaczęły powstawać klasztory. Nawet jeśli miałbyś ochotę na niezobowiązującą wycieczkę po bezdrożnych odludziach w Japonii, to pewnie i tak trafisz na jakieś górskie świątynie.

A czym różni się pielgrzymowanie w Japonii od pielgrzymowania po innych miejscach?

Zwróć tylko uwagę, że góry są zwykle uważane za miejsca, w których kiedyś objawił się Bóg. Mojżesz został powołany przez Jahwe na górze Horeb. Allah przemówił do Mahometa na wzgórzach nad Mekką. Milarepa miał widzenie w jaskini w Himalajach. Buddyzm nie jest monoteistyczną religią, więc nie jest tu konieczna wiara w Boga. Ludzie wędrują tam, gdzie mógł przebywać i nauczać Budda, a nie jest on uznawany za istotę boską, ale za człowieka, który doznał oświecenia. Podobnego doświadczenia szukają pielgrzymi – chodzą po szlakach w medytacyjnym skupieniu, zgodnie z praktykami zen.

Z jakimi dokładnie?

Próba uporządkowania tych praktyk była powodem, dla którego powstał Zen wędrowny. Chciałem odpowiedzieć sobie na pytanie, jak moje studia nad zen, praktykowanie medytacji i wykłady na uczelni wpływają na sposób, w jaki zacząłem traktować piesze wędrówki. Byłem też ciekaw, jak dorastanie w Ameryce ‒ pośród tutejszego krajobrazu ‒ może rezonować z buddyjskim myśleniem o świecie. Uderzyło mnie to, w jakim stopniu podstawowe elementy wędrówki pokrywają się z praktykami zen. Nawet jeśli ktoś o nich nie słyszał. Podobnie jak medytacja, piesza wycieczka wymaga skupienia. Nie żeby to było łatwe. Niewielu z nas potrafi ruszyć na szlak i zostawić wszystkie sprawy za sobą. Niemniej zmusza nas do tego sytuacja. Trzeba patrzeć pod nogi, myśleć o każdym kroku, żeby się nie uszkodzić. Turysta na szlaku, tak samo jak mnich czy pielgrzym, musi być w pełni obecny w danej chwili, w swoim ciele.

Pierwsza zasada: ważne są uważność i fizyczny wymiar wędrówki.

Właśnie tak. Idąc, staram się zanurzyć w jednej czynności. Liczy się tylko krok. Podobnie jak wtedy, gdy medytuję – skupiam się tylko na wdychaniu i wydychaniu powietrza. Inna rzecz, która jest wspólna dla wędrówki i zen, to prostota. Wybierając się w podróż, nie możesz zabrać ze sobą wszystkiego. Musisz zredukować bagaż do tego, co niezbędne. To stanowi analogię do jednej z cech sztuki zen, którą jest kanso, a więc właśnie prostota, ale też „wolność od rzeczy”. Poza tym w niektórych miejscach nie ma zasięgu, co sprawia, że można odłożyć telefon i być blisko tego, co nas otacza.

Blisko natury.

Podczas moich wypraw zawsze staram się być naturą, a nie tylko przez nią przechodzić. Idąc przez las, piję wodę z butelki, ta rozlewa się po moim ciele, potem pocę się, oddaję mocz, dzięki czemu wchodzę w cykl hydrologiczny. Powietrza, które wdycham i wydycham, dostarczają mi otaczające drzewa. W takiej chwili człowiek dostraja się do otoczenia, może poczuć się jak zwierzę – jak jeleń lub niedźwiedź, które mają przecież takie same ciała, te same potrzeby i są częścią zbiorowego systemu. Nagle zaczynamy dostrzegać, że nie jesteśmy odrębni, ale połączeni ze wszystkim wokół siebie. Być może to jest podstawowy cel wędrówki – zdobywać świadomość, a nie szczyty.

Nie liczy się cel podróży. Liczy się, żeby być w podróży.

To kolejny powód, dla którego powstała książka. Nie wiem, jak sprawa wygląda w Polsce, ale kojarzę, że macie imponującą tradycję wypraw w Himalaje. To oczywiście inny rodzaj wędrówki od tej w stylu zen – zamiast szukać spokoju, ludzie dążą do przekraczania granic i bicia rekordów. W Ameryce jest to widoczne nie tyle wśród zawodowych himalaistów, ile niedzielnych wspinaczy. Myślę, że może mieć to wiele wspólnego z naszym egocentryzmem. Amerykanie w centrum uwagi stawiają siebie. „Muszę podbić szczyt za wszelką cenę” – właśnie takie podejście jest promowane. Ludzie pędzą na wyżyny, rozpychając się przy tym łokciami.

To przypomina sprawdzian sił i wytrzymałości, do którego każdy ma prawo, choć sam preferuję bardziej wyczulone wyprawy. Mogę poruszać się nieśpiesznie, ale za to zwracać uwagę na wiele rzeczy. Nie muszę wchodzić na samą górę. Wystarczy mi, że przejdę milę, zrobię przystanek w pięknym miejscu. Posłucham ptaków, pomedytuję w zadumie i mogę wracać. Las nie musi być poligonem sprawnościowym. Może być salą do medytacji. Chciałbym, żeby moja wędrówka była przeżyciem duchowym, a nie karmą dla ego.

Mamy jeszcze jeden zasadniczy problem: dzika przyroda praktycznie przestaje istnieć. Kilka dni temu byłem na szlaku i turyści niemal potykali się o siebie.

W jakimś sensie łączy się to z tym, o czym mówiłem przed chwilą. Moda na wyczynowe wyprawy napędza rynek sprzętu outdoorowego, a to prowadzi do komercjalizacji pieszych wypadów. Kiedy tłumy pojawiają się na szlaku – a wśród nich ludzie, którzy krzyczą, śmiecą oraz ignorują otoczenie – trudno wejść w stan zen. Plusem jest to, że coraz więcej z nas chce powrotu do korzeni. Pomogła pandemia. Ludzie, którzy spędzali weekendy w zatłoczonych centrach handlowych i klubach, zaczęli szukać alternatywy w spacerach i górskich wycieczkach. Wiadomo, że działało to w ramach zamiennika, jednak może dzięki temu natura nabierze większego znaczenia, zdołamy ją docenić.

Dodam, że większość moich prac naukowych dotyczy etyki w buddyzmie zen oraz etyki środowiskowej. Zen wędrowny napisałem dla siebie i dla ludzi, z którymi chciałem podzielić się spostrzeżeniami ze szlaku. W nurcie akademickim piszę więcej o wymiarze duchowym, tzn. o naszej pierwotnej intuicji, tej cząstce człowieczeństwa, która przez wieki żyła w łączności z naturą, a która została utracona. Pracuję właśnie nad książką i rozpatruję w niej nauki buddyzmu w kontekście kryzysu klimatycznego. Przyświeca mi myśl, że postulaty zen zawierają wskazówki, które mogą pomóc w zniesieniu separacji między nami a przyrodą. Nie jest to oczywiście działanie na taką skalę jak odejście od węgla i przejście na odnawialne źródła energii. Z takim nastawieniem można jednak rozpocząć konkretną zmianę.

Zmiana następuje też po zejściu ze szlaku. Bardzo lubię fragment książki, w którym piszesz, że „powrót ze szlaku nie musi oznaczać końca pielgrzymki. W pewnym sensie prawdziwa nauka zaczyna się po powrocie. To wtedy dostrzegasz, jak się zmieniłeś”.

Jednym z największych wyzwań na końcu drogi jest powrót do zwyczajnego życia. Do spraw bieżących, pośpiechu i stresu. Wędrówka polega niejako na wyjściu ze strefy komfortu. Na stopach robią się odciski, ubrania są przepocone. Człowiek nie ma ulubionego jedzenia w plecaku, ale przynajmniej ma czas dla siebie. Może spowolnić gonitwę myśli. Sztuka polega na tym, żeby nasze powszednie życie uczynić właśnie taką świętą, wyjątkową chwilą. Po powrocie do domu warto rozejrzeć się dookoła i spojrzeć z dystansu. Ktoś się na ciebie złości? Problemy z szefem w pracy? Znowu tkwisz w korku? Masz deadline na tekst? W takiej chwili warto znaleźć w sobie odrobinę spokoju, którą przynieśliśmy z sobą ze szlaku. Może wystarczy zrobić 10 minut przerwy i wyjść do ogrodu, żeby popatrzeć na przelatujące chmury. Albo pójść do parku. To mogą być nasze codzienne małe pielgrzymki. Wystarczy mieć oczy otwarte. Nie musimy wcale wyruszać w odległe, nieznane strony.

A zatem jak nadać naszemu życiu sens? Może powinniśmy podążać za myślą, że ta nasza pielgrzymka trwa tak naprawdę cały czas. Podróż nie kończy się nigdy, bo jest nią życie. Takie podejście może zniwelować barierę pomiędzy pięknymi, duchowymi przeżyciami a codziennością, którą postrzegamy jako przygniatającą i paskudną. Tak jak mówiłem: nie trzeba zdobywać szczytów. Może celem jest tu i teraz? Bycie obecnym w danej chwili? Z wiekiem zaczynam to rozumieć. Gdy byłem młody, mieszkałem w Japonii, podróżowałem po Indiach i zjechałem całą Europę. Teraz mam 67 lat i już tego nie potrzebuję. To wybór spowodowany także ochroną klimatu. Zostawiłem po sobie wystarczająco dużo śladu węglowego (śmiech). Każdy dzień w miejscu, w którym mieszkam, jest równie niezwykłą podróżą – szansą na doświadczenie czegoś nowego.

Masz jeszcze jakiś patent, który pozwala Ci to osiągnąć?

Moja metoda to medytacja. Po książce Zen wędrowny napisałem kolejną, pt. Medytacja na szlaku. Przewodnik do samopoznania [nie została jeszcze wydana w Polsce – przyp. red.]. W większym stopniu skupiam się tam na konkretnych technikach i zasadach. Podobnie jak wędrówki, medytacja spowalnia bieg rzeczy i pozwala zanurzyć się w chwili. Pamiętam, jakim szokiem było dla mnie jej odkrycie. Na pierwszym roku studiów zapisałem się na kurs „Dyscyplina zen”. Ciekawe, że zajęcia prowadził pastor protestancki, który żył w Japonii oraz interesował się buddyzmem. Raz w tygodniu spotykaliśmy się w jego domu i medytowaliśmy od rana. To wtedy wszystko się zmieniło. Studiowałem psychologię, miałem zostać psychoterapeutą. Nagle uświadomiłem sobie, że kluczem jest medytacja. Teraz historia zatacza koło – sam organizuję studentom taki kurs. Zamiast tłuc im do głowy formułki, wolę, żeby chociaż na moment wyciszyli umysł.


Christopher Ives:

Profesor religioznawstwa w Stonehill College. Zajmuje się etyką w buddyzmie zen i buddyjskim stosunkiem do środowiska naturalnego. Uważa, że górska wędrówka stanowi rodzaj duchowego pielgrzymowania. Jest autorem m.in. książki Zen wędrowny. Jak odnaleźć spokój w czasie życiowych burz.

Czytaj również:

Oddech pacyfistyczny
i
zdjęcie: Sage Friedman/Unsplash
Złap oddech

Oddech pacyfistyczny

3 praktyki uważności
Magdalena Róża Skoczewska

Wysłuchaj siebie

1. Przyjmując koncepcję, że człowiek jest mikrokosmosem, uznajemy, że ogół tego, co istnieje we wszechświecie, znajduje się również w każdym z nas – zatem wszystko, co myślimy, czujemy i jak się zachowujemy w stosunku do innych, ma znaczenie dla świata. Trudno nam zrozumieć, dlaczego wciąż panują wojny. Czy dzięki naszemu nastawieniu i działaniom może nastać pokój? Na pewno warto przyjrzeć się bitwom, które sami toczymy we własnym życiu.

2. Zadaj sobie pytania: Jaką wojnę w sobie prowadzę? Z czym walczę? Jaki konflikt noszę w sobie? Co się we mnie kłóci? Wybierz jeden obszar – nie ten związany z walką w relacji z kimś, tylko ten istniejący w tobie.

Czytaj dalej