Waza
Doznania

Waza

Fiodor Dostojewski
Czyta się 30 minut

Młody książę Lew Nikołajewicz Myszkin, bohater powieści Idiota, składa wizytę Jepanczynom. Wieczór w towarzystwie przebiega dobrze do momentu, w którym rozmowa schodzi na tematy religijne… Przedstawiamy fragment jednej z najpiękniejszych książek wszech czasów.

– Proszę pani – powiedział książę – mnie się wydaje, że pani bardzo się o mnie boi, żebym się jutro nie obciął… w tym towarzystwie.

– O pana? Boję się? – aż się zaczerwieniła Agłaja. – Dlaczegoż mam się bać o pana, chociażby… chociażby nawet pan się zupełnie skompromitował? Cóż mnie to obchodzi? I jak pan może używać takich słów? Co to znaczy „obciął się”? To brzydkie słowo, ordynarne.

– To… sztubackie słowo.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– No tak, sztubackie słowo! Brzydkie słowo! Pan, zdaje się, ma zamiar jutro posługiwać się wyłącznie takimi słowami. Niech pan sobie w domu przypomni jeszcze więcej takich słów: dopiero pan wywoła wrażenie! Szkoda, że pan, zdaje się, umie ładnie wejść; gdzie pan się tego nauczył? Czy pan potrafi wziąć i wypić przyzwoicie filiżankę herbaty, kiedy wszyscy będą na pana umyślnie patrzyli?

– Sądzę, że potrafię.

– To szkoda, bo uśmiałabym się. Niech pan przynajmniej stłucze chińską wazę w salonie! Drogo kosztuje, więc niech pan ją stłucze, błagam pana; to prezent; mama oszaleje i przy wszystkich się rozpłacze – tak jest jej miły ten wazon. Niech pan zrobi jakiś energiczny gest, jak to pan ma w zwyczaju, niech pan potrąci wazę i stłucze. Niech pan umyślnie siądzie obok niej.

– Przeciwnie, postaram się usiąść możliwie najdalej: dziękuję za uprzedzenie.

– A więc pan z góry się obawia, że pan będzie robił zamaszyste ruchy. Założę się, że pan zacznie mówić na jakiś „temat”, o czymś poważnym, uczonym, wznios­łym? Jakie to będzie… na miejscu!

– Sądzę, że byłoby to głupie… gdyby się nie wiązało z ogólną rozmową.

– Niech pan zapamięta sobie raz na zawsze – nie wytrzymała w końcu Agłaja – jeżeli pan zacznie mówić o czymś w rodzaju kary śmierci albo o ekonomicznym położeniu Rosji czy też o tym, że „świat zbawi piękno”, to… oczywiście bardzo mnie ubawi, ale… uprzedzam pana zawczasu: niech pan mi się potem nie pokazuje na oczy! Słyszy pan? Mówię jak najpoważniej. Tym razem mówię naprawdę poważnie!

Rzeczywiście poważnie wypowiedziała swoją groźbę, tak że nawet coś niezwykłego dało się słyszeć w jej słowach i przebiło w jej wzroku, czego książę przedtem nigdy nie dostrzegał i co już, ma się rozumieć, nie wyglądało na żart.

– No, zrobiła pani tak, że teraz na pewno „zacznę mówić” i nawet… może… rozbiję wazon. Przed chwilą jeszcze nie bałem się niczego, ale teraz boję się wszystkiego. Na pewno się obetnę.

– Więc niech pan milczy. Niech pan siedzi i milczy.

– To będzie trudne; jestem przekonany, że ze strachu zacznę mówić i ze strachu stłukę wazon. Może upadnę na równej podłodze albo popełnię coś w tym rodzaju, bo już mi się to zdarzyło; będzie mi się to śniło dzisiaj przez całą noc; po co pani zaczęła tę rozmowę!

Agłaja spojrzała na niego ponuro.

– Wie pani co? Najlepiej będzie, jak jutro wcale się nie zjawię! Wymigam się chorobą i sprawa załatwiona! – zdecydował w końcu.

Agłaja tupnęła nogą i aż pobladła z gniewu.

– O Boże! Czy kto słyszał kiedyś coś podobnego! Nie zjawi się! kiedy to umyślnie dla niego i… o Boże! To dopiero satysfakcja mieć do czynienia z takim… nierozgarniętym człowiekiem jak pan!

– Ależ przyjdę, przyjdę! – przerwał czym prędzej książę. – Daję pani słowo honoru, że przesiedzę cały wieczór i wcale się nawet nie odezwę. Już ja to zrobię. […]

Ze swej strony, gdy już usiadł i rozejrzał się, od razu zauważył, że całe to zebranie bynajmniej nie było podobne do wczorajszych widziadeł, którymi go nastraszyła Agłaja, albo do koszmarów, które śniły mu się w nocy. Po raz pierwszy w życiu widział fragment tego, co nosi straszną nazwę: „świat”. Dawno już skutkiem pewnych szczególnych dążności, poglądów i zamierzeń pragnął się dostać do tego zaczarowanego kręgu ludzi i dlatego bardzo był ciekaw, jak wypadnie pierwsze wrażenie. A to pierwsze wrażenie okazało się wprost czarujące. Jakoś od razu i nagle wydało mu się, że ci wszyscy ludzie urodzili się jakby tylko po to, żeby być razem; że u Jepanczynów nie ma dziś wieczór żadnego „wieczoru” i żadnych proszonych gości, że to wszystko są wyłącznie „swoi ludzie” i że on sam jak gdyby już od dawna był ich wiernym przyjacielem, myślał tak samo jak oni i wrócił do nich teraz po chwilowej rozłące. Urok wykwintnych manier, prostoty i pozornej szczerości był naprawdę nieodparty. Nie mogło mu nawet przyjść do głowy, że cała ta szczerość i szlachetność, dowcip i wysoka godność osobista polega tylko na wspaniałym kunszcie. Większość gości składała się nawet, mimo imponującego wyglądu, z ludzi dość płytkich, którzy zresztą sami w swojej zarozumiałości nawet nie podejrzewali, że wiele dobrego w nich jest tylko wypracowane, często nawet bez ich winy, gdyż dostało im się w spadku, nieświadomie. Tego książę nie chciał nawet w myśli przypuszczać, będąc pod urokiem swojego pierwszego wrażenia. Widział na przykład, że ten wielki dygnitarz, ten starzec, który mógłby być jego dziadkiem, aż przerywa swoją rozmowę, żeby wysłuchać tego, co mówi on, taki młody, niedoświadczony człowiek, i nie tylko słucha, ale najwidoczniej ceni jego zdanie, tak jest z nim uprzejmy, tak szczerze dobroduszny, a przecież są dla siebie obcy i widzą się po raz pierwszy. Na zapalną wrażliwość księcia podziałało może najwięcej wyrafinowanie tych form grzeczności. Może już zawczasu był zbyt dodatnio usposobiony i nawet przekonany co do korzystnego wrażenia.

A tymczasem wszyscy ci ludzie – chociaż oczywiście mienili się „przyjaciółmi domu” i wzajemnie przyjaźnili się z sobą – nie byli w gruncie rzeczy ani tak wielkimi przyjaciółmi domu, ani też między sobą, jak to mniemał książę, kiedy go przedstawiono i poznano z nimi. Byli tu ludzie, którzy nigdy i za nic w świecie nie uznaliby Jepanczynów za równych sobie. Byli tu ludzie nawet zupełnie się nienawidzący; stara Biełokońska całe życie „pogardzała” żoną „starego dygnitarza”, a tamta z kolei bynajmniej nie sympatyzowała z Lizawietą Prokofiewną. Ów „dygnitarz”, jej mąż, nie wiadomo z jakiego powodu protektor Jepanczynów od najdawniejszych lat, patronujący również temu zgromadzeniu, był tak potężną osobistością w oczach Iwana Fiodorowicza, że oprócz uwielbienia i strachu nic nie mógł odczuwać w jego obecności, a nawet szczerze by sobą pogardzał, gdyby choć przez chwilę uważał się za równego mu i nie patrzał na niego jak na władcę Olimpu, Jowisza. Byli to ludzie, którzy się nie spotykali po kilka lat i nie odczuwali względem siebie nic prócz obojętności, jeżeli już nie wstrętu, którzy jednak przywitali się teraz tak, jak gdyby widzieli się nie dawniej niż wczoraj w najbardziej przyjacielskim i sympatycznym gronie. Zresztą zebranie było niezbyt liczne. Oprócz Biełokońskiej i „starego dygnitarza”, osobistości istotnie poważnej, oprócz jego żony był tam, po pierwsze, jeden bardzo solidny wojskowy, generał, baron czy hrabia, o niemieckim nazwisku – człowiek nadzwyczaj małomówny, mający opinię znakomitego znawcy spraw państwowych i nieomal uczonego – jeden z tych bogów rządzących Olimpem państwowym, którzy znają wszystko „prócz chyba samej Rosji”, człowiek wypowiadający raz na pięć lat jakąś „podziwu godną, głęboką sentencję”, taką, która bezwzględnie staje się przysłowiem i o której mówi się nawet w najwyższych sferach; jeden z tych przedstawicieli rządzącej administracji, którzy zazwyczaj po bardzo długiej (aż dziwnie długiej) służbie umierają na wysokich szczeblach hierarchii urzędniczej, na wspaniałych stanowiskach i z dużymi pieniędzmi, chociaż nigdy w swoim życiu nie dokonali żadnego wielkiego czynu i nawet wrogo się do takich czynów odnosili. Generał ten był bezpośrednim przełożonym Iwana Fiodorowicza, który mając łatwo zapalne i wdzięczne serce, a także wskutek pewnej zarozumiałości, uważał go nie tylko za zwierzchnika, ale i za dobroczyńcę, chociaż on bynajmniej się za dobroczyńcę Iwana Fiodorowicza nie uważał i odnosił się do niego całkiem obojętnie, aczkolwiek chętnie korzystał z różnorodnych i licznych jego usług; gdyby jednak wymagały tego jakieś inne względy, nawet bynajmniej nie wyższe, natychmiast zastąpiłby go przez innego urzędnika. Był tu jeszcze jeden starszy, poważny pan, uchodzący za krewnego Lizawiety Prokofiewny, chociaż bezpodstawnie: człowiek z dobrą rangą i na dobrym stanowisku, bogaty, z dobrej rodziny, tęgi bardzo, zdrowy, wielki gaduła i nawet mający opinię malkontenta (co prawda w najzupełniej dopuszczalnym znaczeniu tego słowa), nawet żółciowca (ale i to było w nim przyjemne), z manierami angielskiego arystokraty i z angielskimi gustami (na przykład względem krwawego rostbefu, uprzęży, lokai itp.). Był wielkim przyjacielem „dygnitarza”, zabawiał go; a Lizawieta Prokofiewna poza tym nie wiadomo dlaczego żywiła dziwną nadzieję, że ten starszy pan (nieco lekkomyślny i poniekąd amator płci pięknej) nagle ni z tego, ni z owego zaprag­nie uszczęśliwić Aleksandrę swoi­mi oświadczynami. Za tą najwyższą i najpoważniejszą częścią towarzystwa szli młodsi goście, pełni jednak również bardzo wykwintnych przymiotów. Oprócz księcia Sz. i Eugeniusza Pawłowicza należał do tej części powszechnie znany, czarujący książę N., eks-uwodziciel i pogromca kobiecych serc na całym kontynencie europejskim, człowiek mający już teraz lat około czterdziestu pięciu, wciąż jeszcze przystojny, świetny gawędziarz, właściciel majątku, trochę już zresztą nadszarpniętego, z przyzwyczajenia bawiący prawie stale za granicą. Byli tu wreszcie ludzie, którzy tworzyli jak gdyby trzecią, osobną grupę i którzy sami przez się nie należeli do „intymnego kółka” towarzystwa, umieli się jednak często podobnie jak Jepanczynowie jakoś tam wkręcać do tego kółka. Powodując się pewnego rodzaju taktem, który uważali za regułę, Jepanczynowie lubili podczas rzadko odbywających się proszonych zebrań mieszać wyższe towarzystwo z ludźmi niższej warstwy, z wybranymi przedstawicielami „średniej kategorii ludzi”. Jepanczynów nawet chwalono za to i mówiono o nich, że rozumieją swoje położenie i są ludźmi taktownymi, a Jepanczynowie szczycili się taką o sobie opinią. Jednym z przedstawicieli owej średniej kategorii ludzi był tego wieczora pewien technik, pułkownik, bardzo poważny człowiek, serdeczny przyjaciel księcia Sz. i wprowadzony przez niego do Jepanczynów, człowiek zresztą małomówny w towarzystwie i noszący na wskazującym palcu prawej ręki duży, okazały pierścień, prawdopodobnie otrzymany w nagrodę za coś. Był tu w końcu nawet pewien literat, poeta. Niemiec z pochodzenia, ale piszący po rosyjsku i w dodatku zupełnie przyzwoity, tak że można go było bez obawy wprowadzić do dobrego towarzystwa. Miał dosyć korzystną powierzchowność, chociaż nie wiadomo dlaczego trochę odrażającą, lat trzydzieści osiem, ubierał się bez zarzutu, należał do rodziny niemieckiej, wybitnie mieszczańskiej, ale też ze wszech miar godnej szacunku; umiał zręcznie wyzyskiwać różne przypadki, starać się o protekcję wysoko postawionych osób i zaskarbić sobie ich niezmienną życzliwość. Kiedyś przetłumaczył z niemieckiego jakiś poważny utwór jakiegoś poważnego niemieckiego poety, umiał zadedykować wierszem swój przekład, umiał się pochwalić przyjaźnią z jednym znakomitym, ale zmarłym poetą rosyjskim (jest cały legion pisarzy nadzwyczaj lubiących opisywać swoje przyjacielskie stosunki z wielkimi, lecz zmarłymi pisarzami) i wprowadzony został niedawno do domu Jepanczynów przez żonę „staruszka dygnitarza”. Dama owa słynęła jako opiekunka literatów i uczonych i rzeczywiście jednemu czy dwóm pisarzom wystarała się o emeryturę za pośrednictwem wysoko postawionych osób, u których miała wpływy. A pewne wpływy istotnie miała. Była to kobieta czterdziestopięcioletnia (a więc bardzo młoda żona w stosunku do takiego starca, jakim był jej mąż), niegdyś piękność, lubiąca i teraz wskutek manii właściwej wielu podstarzałym damom ubierać się zbyt wystawnie; umys­łem wielkim nie grzeszyła, a jej znajomość literatury przedstawiała się co najmniej wątpliwie. Ale opiekowanie się literatami stanowiło taką samą jej słabostkę jak strojenie się ponad miarę. Poświęcano jej wiele utworów oryginalnych i tłumaczeń; kilku pisarzy za jej zgodą wydrukowało swoje listy pisane do niej o rzeczach nader ważnych… I otóż całe to towarzystwo książę wziął za najlepszą monetę, za najczystsze złoto bez domieszek. Zresztą wszyscy ci ludzie byli tego dnia jakby umyślnie w doskonałych humorach i bardzo zadowoleni z siebie. Wszyscy co do jednego wiedzieli, że swoją obecnością robią wielki zaszczyt Jepanczynom. Ale książę niestety nawet nie domyślił się tych niuansów. Nie podejrzewał na przykład, że Jepanczynowie, mając w projekcie taki ważny krok, jak zdecydowanie o losie ich córki, nie ośmieliliby się nie pokazać jego, księcia Lwa Nikołajewicza, staruszkowi dygnitarzowi, uznanemu za opiekuna ich rodziny. Staruszek zaś ten, chociaż ze swej strony całkiem spokojnie zniósłby wiadomość nawet o największym nieszczęściu Jepanczynów – na pewno obraziłby się, gdyby Jepanczynowie zaręczyli swoją córkę bez jego rady i, że tak powiem, bez jego pozwolenia. Książę N., ów miły, ów bez wątpienia dowcipny i tak naprawdę szczery człowiek, był najświęciej przekonany, że jest czymś w rodzaju słońca, które tej nocy wzeszło nad salonem Jepanczynów. Uważał ich za ludzi nieskończenie niżej stojących od niego i ta właśnie prostoduszna i szlachetna myśl wytwarzała w nim jakąś przedziwnie sympatyczną swobodę i przyjacielskie uczucia względem tychże Jepanczynów. Wiedział bardzo dobrze, że tego wieczoru musi koniecznie coś opowiedzieć dla oczarowania towarzystwa, i przygotowywał się do tego nawet z pewnym natchnieniem. Książę Lew Nikołajewicz, wysłuchawszy potem tego opowiadania, przyznał, że nie słyszał nigdy nic równego temu olśniewającemu humorowi i tej zadziwiającej wesołości i naiwności niemal wzruszającej w ustach takiego donżuana jak książę N. A tymczasem gdybyż tylko zdawał sobie sprawę, jak to opowiadanie jest banalne i oklepane, jak wyuczone na pamięć i jak się już zbanalizowało i znudziło we wszystkich salonach i tylko u naiwnych Jepanczynów mogło uchodzić za nowość, za nieoczekiwane i szczere wspomnienie świetnego, wspaniałego człowieka! Wreszcie nawet Niemiaszek literacki, chociaż zachowywał się niezwykle skromnie i grzecznie, i on przecie mniemał, iż robi zaszczyt temu domowi swoją obecnością. Książę jednak nie zauważył odwrotnej strony medalu, nie dostrzegł tego, co było pod spodem. Takiej komplikacji Agłaja nie przewidziała. Tego wieczoru była nad podziw piękna. Wszystkie trzy panny były wystrojone, chociaż nie zanadto wystawnie, a nawet jakoś osobliwie uczesane. Agłaja siedziała z Eugeniuszem Pawłowiczem i niezwykle po przyjacielsku z nim rozmawiała i żartowała. Eugeniusz Pawłowicz zachowywał się jakby trochę poważniej niż zazwyczaj; też zapewne z szacunku dla dygnitarzy. Znano go już zresztą w kołach towarzyskich, i to od dawna; uważano za swojego człowieka, chociaż był jeszcze młody. Dziś przyszedł do Jepanczynów z krepą na kapeluszu i Biełokońska pochwaliła go za tę krepę: inny siostrzeniec na jego miejscu, będąc światowcem, nie nosiłby po takim wuju żałoby. Lizawieta Prokofiewna również była z tego zadowolona, w ogóle jednak wydawała się jakoś nazbyt zatroskana. Książę zauważył, że Agłaja ze dwa razy uważnie mu się przyglądała i, zdaje się, była z niego zadowolona. Powoli zaczynał być strasznie szczęśliwy. Niedawne „fantastyczne” myśli i obawy (po rozmowie z Lebiediewem), kiedy je sobie nagle i często przypominał, wydawały mu się teraz niemożliwym i nawet śmiesznym snem! (I bez tego pierwszym, chociaż nieświadomym jego pragnieniem i dążeniem przez cały dzień było – zrobić jakoś tak, żeby nie uwierzyć w ten sen!) Mówił mało, odpowiadając tylko na pytania, wreszcie zupełnie umilkł; siedział i wciąż słuchał, najwidoczniej jednak tonąc w rozkoszy. Powoli wezbrało w nim coś w rodzaju natchnienia, gotowego wybuchnąć przy sposobności… Zaczął zaś mówić przypadkowo, też odpowiadając na pytanie, i jak się zdawało, bez szczególnych celów…

Podczas gdy z rozkoszą wpatrywał się w Agłaję, wesoło rozmawiającą z księciem N. i Eugeniuszem Pawłowiczem, nagle pewien starszy jegomość, angloman, zabawiający „dygnitarza” w drugim kącie i opowiadający mu o czymś z zapałem, wymówił nazwisko Mikołaja Andriejewicza Pawliszczewa. Książę szybko odwrócił się w ich stronę i zaczął słuchać.

Chodziło o obecne stosunki i o jakieś zaburzenia w majątkach ziemskich ­w …skiej guberni. Opowieści anglomana miały w sobie zapewne coś wesołego, gdyż staruszek w końcu zaczął się śmiać z jego żółciowej afektacji. Angloman mówił płynnie, jakoś dziwnie rozciągał wyrazy, delikatnie akcentował samogłoski; tłumaczył, dlaczego był zmuszony właśnie teraz, wskutek obecnych stosunków sprzedać jedną swoją piękną posiadłość, nawet nie potrzebując zbytnio pieniędzy, ­za półdarmo, a jednocześnie zachować dla siebie majątek zniszczony, deficytowy, zagrożony procesem sądowym, i jeszcze do niego dopłacić. „Żeby uniknąć procesu o teren stanowiący własność Pawliszczewa, uciek­łem od nich. Jeszcze jeden albo dwa takie spadki, a jestem zrujnowany. Miałem tam zresztą dostać trzy tysiące dziesięcin doskonałej ziemi!”.

– Toż przecie… Iwan Pietrowicz jest krewnym nieboszczyka Mikołaja Andriejewicza Pawliszczewa… a tyś, zdaje się, poszukiwał krewnych – rzekł półgłosem do księcia Iwan Fiodorowicz, który nagle znalazł się obok niego i zauważył, że książę niezwykle zainteresował się rozmową. Dotychczas bawił swojego zwierzchnika generała, ale dawno już dostrzegł wyjątkowe osamotnienie Lwa Nikołajewicza i zaczął się niepokoić; zapragnął wciągnąć go jakoś w rozmowę i w ten sposób po raz drugi pokazać i zaprezentować „wysoko postawionym osobom”.

– Lew Nikołajewicz był po śmierci swoich rodziców wychowankiem Mikołaja Andriejewicza Pawliszczewa – wtrącił, napotkawszy wzrok Iwana Pietrowicza.

– Bar-dzo mi przy-jemnie – odrzekł tamten – nawet dobrze pamiętam. Już przed tym, kiedy nas zapoznał Iwan Fiodorowicz, od razu pana poznałem z twarzy. Pan doprawdy mało się zmienił, chociaż widziałem pana jako dziecko, miał pan wtedy dziesięć albo jedenaście lat. Jest coś takiego w rysach, co przypomina…

– Pan mię widział jako dziecko? – zapytał książę z jakimś niezwykłym zdziwieniem.

– O, już bardzo dawno – ciągnął dalej Iwan Pietrowicz – w Złatowierchowie, gdzie pan mieszkał wtedy u moich kuzynek. Dawniej dosyć często przyjeżdżałem do Złatowierchowa; czy pan mnie sobie nie przypomina? Bardzo możliwe, że pan nie pamięta… Pan był wtedy… chory na coś; raz nawet mocno się zdziwiłem, patrząc na pana…

– Nic nie pamiętam! – powtórzył z zapałem książę.

Jeszcze kilka wzajemnych wyjaśnień, bardzo spokojnych ze strony Iwana Pietrowicza i dziwnie wzburzonych ze strony księcia, i okazało się, że dwie stare panny, krewne nieboszczyka Pawliszczewa, zamieszkujące w jego majątku, Złatowierchowie, którym poruczono wychowanie księcia, były z kolei kuzynkami Iwana Pietrowicza. Iwan Pietrowicz, tak samo jak i wszyscy, prawie nic nie mógł powiedzieć o przyczynach, które skłoniły Pawliszczewa do tak troskliwego zaopiekowania się małym księciem, swoim przybranym dzieckiem. „Zapomniałem wtedy spytać o to”, jednak okazało się, że miał doskonałą pamięć, gdyż przypomniał sobie nawet, jak surowa była dla małego chłopca starsza kuzynka, Marfa Nikitiszna, „tak że nawet raz pokłóciłem się z nią z powodu jej metod wychowawczych, bo tylko wciąż biła rózgą chore dziecko – przecie to… sam pan przyzna”… i jak, przeciwnie, czułą dla biednego chłopca była młodsza kuzynka, Natalia Nikitiszna… „Obie teraz – wyjaśnił dalej – mieszkają w …skiej guberni (nie wiem tylko, czy jeszcze żyją), gdzie dostał im się w spadku po Pawliszczewie bardzo a bardzo ładny mająteczek. Marfa Nikitiszna chciała, zdaje się, wstąpić do klasztoru; zresztą nie twierdzę tego na pewno; może to o kim innym słyszałem… tak, to onegdaj mówiono mi o doktorowej…”.

ilustracja z archiwum, Daniel Mróz
ilustracja z archiwum, Daniel Mróz

Książę wysłuchał tego z oczami błyszczącymi z zachwytu i rozrzewnienia. Z niezwykłym zapałem oświadczył, że nigdy sobie nie daruje, iż w ciągu swojej sześciomiesięcznej podróży do środkowych guberni nie znalazł okazji, aby odszukać i odwiedzić swoje byłe wychowawczynie. „Codziennie chciał jechać i wciąż go odrywały różne okoliczności… ale że teraz daje sobie słowo… bezwzględnie… chociażby do …skiej guberni… Więc pan zna Natalię Nikitisznę? Jaka wzniosła, jaka święta dusza! Ale i Marfa Nikitiszna… proszę mi wybaczyć, jednak pan się chyba myli co do Marfy Nikitiszny! Była surową, ale… nie można przecież nie stracić cierpliwości… z takim idiotą, jakim wtedy byłem (chi, chi!). A wszakże byłem zupełnym idiotą, pan by nie uwierzył (cha, cha!). Zresztą… zresztą, pan mnie wtedy widział i… Jakże to ja mogę pana nie pamiętać, niech mi pan powie z łaski swojej? Więc pan… ach, mój Boże, więc pan jest w samej rzeczy krewnym Mikołaja Andriejewicza Pawliszczewa?”

– U-pe-wniam pana – uśmiechnął się Iwan Pietrowicz, przyglądając się księciu.

– O, przecież nie dlatego powiedziałem, żebym… miał jakieś wątpliwości… i wreszcie, czy można o tym wątpić (chi, chi!)… choć trochę?… Nawet odrobinkę!! (cha, cha!) ­Ale ja zmierzam do tego, że nieboszczyk ­­Mikołaj Andriejewicz Pawliszczew był takim wspaniałym człowiekiem! Najszlachetniejszym z ludzi, naprawdę, niech mi pan wierzy!

Książę nie tyle tracił oddech, ile – rzec by można – „zachłystywał się serdecznym uniesieniem”, jak powiedziała o tym nazajutrz rano Adelajda w rozmowie ze swoim narzeczonym księciem Sz.

– Ach, mój Boże – zawołał książę, zmieszany, śpiesząc się i zapalając coraz bardziej. – Ja… znów palnąłem głupstwo, ale… tak powinno być, ponieważ ja… ja… ja… zresztą nie o to chodzi! Cóż ja teraz znaczę, niech pan mi z łaski swojej powie, wobec takich spraw… wobec takich olbrzymich, doniosłych spraw! I w porównaniu z takim szlachetnym człowiekiem – bo to naprawdę był szlachetny człowiek, prawda? Prawda?

Książę aż drżał cały. Dlaczego tak nagle się rozgorączkował, dlaczego wpadł w taki rzewny zachwyt, całkiem ni z tego, ni z owego, i, zdawało się, zupełnie nie­współmiernie do tematu rozmowy – trudno było orzec. W takim już był nastroju i nieomal odczuwał w tej chwili do kogoś i za coś najgorętszą i najżywszą wdzięczność – może nawet do Iwana Pietrowicza, a bodaj nawet do wszystkich w ogóle gości. Nazbyt się już „rozszczęśliwił”. Iwan Pietrowicz w końcu zaczął mu się uważniej przyglądać; również uważnie przypatrywał mu się „dygnitarz”. Biełokońska skierowała na księcia gniewny wzrok i zacisnęła usta. Książę N., Eugeniusz Pawłowicz, książę Sz., panny – wszyscy przerwali rozmowę i słuchali. Agłaja była, zdaje się, przestraszona, a Lizawieta Prokofiewna po prostu miała duszę na ramieniu. Dziwne były te córeczki i ich mama; one to przecież postanowiły, że lepiej by było, gdyby książę przesiedział cały wieczór w milczeniu; ledwo go jednak ujrzały w kącie, zupełnie samotnego i zadowolonego ze swojej sytuacji, natychmiast się zaniepokoiły. Aleksandra już chciała podejść do niego i ostrożnie, przechodząc przez cały pokój, przyłączyć się do ich towarzystwa, czyli do towarzystwa księcia N., obok Biełokońskiej. A kiedy książę sam zaczął mówić, wpadły w jeszcze większą trwogę.

– Że to był wspaniały człowiek, to pan ma rację – powiedział z przekonaniem i już bez uśmiechu Iwan Pietrowicz – tak, tak, to był przezacny człowiek! Przezacny i godny – dodał po chwili milczenia. – Godny nawet, można powiedzieć, zupełnego szacunku – dodał z jeszcze większym przekonaniem po trzeciej przerwie – i… i bardzo to miło z pańskiej strony…

– Czy to nie ten Pawliszczew, który miał jakąś dziwną… przygodę z księdzem… z księdzem… zapomniałem, z jakim księdzem, ale wszyscy wtedy coś opowiadali – rzekł, jakby coś sobie przypominając „dygnitarz”.

– Z ojcem Gouraud, jezuitą – przypomniał Iwan Pietrowicz. – Tak, tak, to najwspanialsi i najgodniejsi nasi ludzie! Bo to był jednak człowiek ze starego rodu, majętny, szambelan, i gdyby… dłużej pozostał na służbie… Ale on nagle rzuca posadę i wszystko, żeby przejść na katolicyzm i wstąpić do zakonu jezuitów, a w dodatku niemal otwarcie, z jakimś entuzjazmem. Doprawdy, w porę umarł… tak; wszyscy wtedy mówili…

Książę był w najwyższym stopniu oburzony.

– Pawliszczew… Pawliszczew przeszedł na katolicyzm? To być nie może! – zawołał z przerażeniem.

– No, „być nie może” to przesada! – wyburczał z powagą Iwan Pietrowicz. – Sam pan chyba przyzna, drogi książę… Zresztą pan tak wysoko szacuje nieboszczyka… Rzeczywiście, był to bardzo poczciwy człowiek, czemu też w głównych zarysach przypisuję sukces tego szalbierza Gouraud. Ale niech pan mnie spyta, mnie, ile miałem później kłopotu i biegania w tej sprawie… i to z tym właśnie Gouraud! Proszę sobie wyobrazić – zwrócił się nagle do staruszka – że oni nawet kwestionowali ważność testamentu i musiałem zastosować najbardziej, rzec można, energiczne środki… żeby ich powściągnąć… bo to majstrowie nie lada, zwłaszcza w takich sprawach! Nad-zwy-czajni! Ale, chwała Bogu, działo się to w Moskwie; skoczyłem zaraz do hrabiego i… daliśmy im nauczkę…

– Pan nie uwierzy, jak mnie pan zmartwił i zdumiał! – zawołał znowu książę.

– Żałuję bardzo; ale w istocie wszystko to, właściwie mówiąc, głupstwo i na głupstwie by się skończyło jak zwykle; jestem tego pewien. Zeszłego lata – zwrócił się znów do staruszka – hrabina K. też podobno wstąpiła do jakiegoś katolickiego klasztoru za granicą; nasi jakoś nie wytrzymują, jeśli się raz poddadzą tym… krętaczom… zwłaszcza za granicą.

– Wszystko to, jak sądzę, wypływa z naszej… apatii – wyseplenił z powagą staruszek. – Ale też mają sposób nawracania… wytworny, swoisty… no i umieją nastraszyć. Mnie też w trzydziestym drugim roku, w Wiedniu, nastraszyli, proszę mi wierzyć; nie poddałem się jednak i uciek­łem od nich, cha, cha!

– Słyszałam, kochasiu, żeś ty wtedy z piękną hrabiną Lewicką uciekł z Wiednia do Paryża, opuszczając swój posterunek, a nie od jezuity – wtrąciła nagle Biełokońska.

– Ależ właśnie od jezuity; jednak wychodzi na to, że od jezuity! – podchwycił staruszek, roześmiawszy się na wspomnienie miłych chwil. – Pan jest, zdaje się, bardzo religijny, co tak rzadko dziś można spotkać wśród młodzieży – zwrócił się życzliwie do księcia Lwa Nikołajewicza, który słuchał z otwartymi ustami i jeszcze nie ochłonął z wrażenia; staruszek miał widocznie ochotę poznać księcia bliżej; z pewnych względów zaczął on go mocno interesować.

– Pawliszczew był człowiekiem światłym i chrześcijaninem, prawdziwym chrześcijaninem – rzekł nagle książę – więc jak mógł się poddać wierze… nie­chrześ­ci­jań­skiej? Katolicyzm znaczy to samo co wiara niechrześcijańska! – dodał nagle z błys­kiem w oczach, patrząc przed siebie i jakoś w ogóle obejmując wzrokiem wszystkich naraz.

– No, tego już za wiele – mruknął staruszek i ze zdziwieniem spojrzał na Iwana Fiodorowicza.

– Jakże to katolicyzm jest wiarą nie­chrześ­cijańską? – obrócił się na krześle Iwan Pietrowicz. – Więc jaką?

– Jest to niechrześcijańska wiara, po pierwsze! – zaczął znów mówić książę w niezwykłym wzburzeniu i nad miarę ostro. – To po pierwsze, a po drugie, katolicyzm rzymski jest nawet gorszy od samego ateizmu, takie jest moje zdanie! Tak, moje zdanie jest takie! Ateizm głosi tylko nicość, a katolicyzm idzie dalej: głosi Chrys­tusa sfałszowanego, zakłamanego i zbezczeszczonego, Chrystusa biegunowo przeciwnego! Głosi Antychrysta, przysięgam na to, wierzcie mi państwo! To jest moje osobiste, dawno powzięte przekonanie i ono mnie długo dręczyło… Katolicyzm oparty jest na poglądzie, iż bez wszechświatowej państwowej władzy Kościół nie utrzyma się na ziemi, katolicyzm krzyczy: Non possumus! Według mnie, katolicyzm nie jest nawet wiarą, tylko po prostu kontynuacją Zachodniego Imperium Rzymskiego; wszystko w nim podporządkowane jest tej idei, począwszy od wiary. Papież zagarnął ziemię, tron ziemski i ujął miecz w rękę; od tego czasu wszystko też tak idzie, tylko do miecza dodano kłamstwo, matactwo, oszustwo, fanatyzm, przesądy, łotrostwo, grano na najświętszych, najszczerszych, najbardziej ufnych i płomiennych uczuciach ludu; wszystko, wszystko sprzedano za pieniądze, za podłą władzę świecką. Czyż to nie jest nauka Antychrysta?! Jakże miał od nich nie wyjść ateizm? Ateizm przede wszystkim zaczął się od nich samych; bo czyż mogli wierzyć sobie samym? Wzmógł się ze wstrętu do nich; jest tworem ich kłamstwa i prostracji duchowej! Ateizm! U nas do niewierzących należą tylko ludzie niektórych stanów, jak się doskonale wyraził niedawno Eugeniusz Pawłowicz; tych stanów, które utraciły korzenie; a tam w Europie już straszne masy samego ludu zaczynają nie wierzyć – przedtem z ciemnoty i zakłamania, a teraz już z fanatyzmu, z nienawiści do Kościoła i do chrześcijaństwa.

Książę urwał, by zaczerpnąć powietrza. Mówił niezwykle prędko. Był blady i chwilami tracił oddech. Wszyscy obecni spoglądali po sobie; ale wreszcie staruszek otwarcie się roześmiał. Książę N. wyjął lornetkę i nie odejmując jej od oczu przyglądał się księciu. Niemiaszek poeta wylazł z kąta i przysunął się bliżej do stołu, uśmiechając się złowróżbnym uśmiechem.

– Pan bardzo prze-sa-dza – powiedział przeciągle Iwan Pietrowicz z pewnym znudzeniem i jakby wstydząc się czegoś – tamten Kościół też ma przedstawicieli ze wszech miar godnych szacunku i cno-tli-wych…

– Nie mówiłem bynajmniej o poszczególnych przedstawicielach Kościoła. Mówiłem o istocie katolicyzmu, mówię o Rzymie. Czyż Kościół może zniknąć zupełnie? Nigdy tego nie twierdziłem!

– Zgoda; ale to wszystko jest wiadome i nawet… zbyteczne; no i – należy do teologii…

– O nie, o nie! Nie tylko do teologii, zapewniam pana, że nie! To znacznie bliżej nas dotyczy, niż pan myśli. Na tym polega cały nasz błąd, że nie możemy jeszcze sobie uświadomić, iż to jest problem nie tylko teologiczny! Przecież i socjalizm wyrósł z katolicyzmu i jest w istocie swojej katolicki! On również, jak i brat jego, ateizm, wypłynął z rozpaczy, jako przeciwstawienie katolicyzmu w znaczeniu moralnym, aby zastąpić sobą utracony moralny autorytet religii, aby zaspokoić pragnienie duchowe łaknącej ludzkości i zbawić ją nie przez Chrystusa, lecz tak samo – przemocą! To jest także wolność oparta na gwałcie, to jest także zjednoczenie przez miecz i krew! „Nie waż się wierzyć w Boga, nie waż się mieć własnych rzeczy, nie waż się mieć osobowości, fraternité ou la mort, dwa miliony głów!” Po czynach ich poznacie je – tak jest powiedziane! I nie myślcie, żeby to wszystko było takie niewinne i niestraszne dla nas; o, musimy temu przeciwdziałać, i to jak najprędzej, jak najprędzej! Trzeba, by na odparcie Zachodu zajaśniał nasz Chrystus, którego myśmy zachowali, a którego oni nie znali nigdy! Nie łapiąc się niewolniczo na haczyk jezuitów, a niosąc im naszą rosyjską cywilizację, powinniśmy stanąć teraz przed nimi i niech się u nas nie mówi, jak dopiero co ktoś powiedział, że ich propaganda jest wytworna…

– Ale przepraszam, przepraszam – zaniepokoił się okropnie Iwan Pietrowicz, oglądając się dokoła z widocznym lękiem – wszystkie pańskie myśli są oczywiście godne uznania i bardzo patriotyczne, wszystko to jest jednak ogromnie przesadzone i… nawet lepiej nie rozwodzić się na ten temat…

– Nie, nie przesadzone, raczej pomniejszone; właśnie pomniejszone, gdyż nie czuję się zdolny, żeby to wyrazić, ale…

– Niechże pan po-zwo-li!

Książę umilkł. Siedział wyprostowany na krześle, nieruchomy i płomiennym wzrokiem patrzył na Iwana Pietrowicza.

– Wydaje mi się, że pana zbytnio uderzył przypadek z pańskim dobroczyńcą – łagodnie i nie tracąc spokoju zauważył staruszek – pan jest podniecony… może to skutek pańskiego osamotnienia. Gdyby pan częściej przebywał z ludźmi, a w towarzystwie, myślę, będzie pan mile widziany jako interesujący młodzieniec, to wtedy pański zapał, rzecz prosta, zmniejszyłby się i pan by się przekonał, że wszystko jest o wiele prostsze… że takie rzadkie przypadki… zdarzają się, według mnie, po części wskutek naszego przesytu, po części zaś… z nudów…

– Właśnie, tak, właśnie – zawołał książę – wspaniała myśl! Właśnie „z nudów, z naszych nudów”, nie z przesytu, ale przeciwnie, z pragnienia… nie z przesytu, pan się co do tego pomylił! I nie tylko z prag­nienia, ale nawet z zapalnej namiętności, z piekielnej żądzy! I… niech pan nie myśli, że to się dzieje w tak nieznacznym stopniu, iż tylko śmiać się z tego można; wybaczy pan, trzeba umieć przeczuwać! Nasi, jak tylko dobrną do brzegu, jak uwierzą, że to brzeg, to już tak się tym ucieszą, iż natychmiast dochodzą do ostateczności; dlaczegoż tak? Pan na przykład dziwi się Pawliszczewowi, pan wszystko przypisuje jego obłąkaniu czy też dobroci, ale to tak nie jest! I nie tylko nas, ale całą Europę dziwi ta nasza rosyjska krańcowość w tych przypadkach: Rosjanin, jeśli przejdzie na katolicyzm, to zaraz musi stać się jezuitą, i to najzajadlejszym; a gdy się stanie ateuszem, to zaraz zacznie się domagać wytępienia wiary w Boga przemocą, czyli znowu mieczem! Skąd się to bierze, skąd taka szalona zaciekłość? Czyż pan nie wie? Dlatego że ten Rosjanin w jednym lub drugim wypadku znajduje ojczyznę, którą tu przeoczył, i cieszy się z tego; znajduje brzeg, ląd stały i rzuca się całować ziemię! Bo nie tylko z samej próżności, nie tylko z samych marnych ambicyjek powstają rosyjscy ateiści i rosyjscy jezuici, ale też z bólu duszy, z pragnień duchowych, z tęsknoty za wielką sprawą, za trwałym gruntem, za ojczyzną, w którą przestali wierzyć, bo nigdy jej nie znali! Ateistą zaś tak łatwo zostać Rosjaninowi, łatwiej niż wszystkim innym na świecie! I Rosjanie nie stają się zwyczajnie ateuszami, ale muszą koniecznie uwierzyć w ateizm, stwarzając sobie jakby nową wiarę i nie widząc wcale, że uwierzyli w nicość. Taka jest nasza namiętność! „Kto gruntu pod sobą nie ma, ten i Boga nie ma”. To nie jest moje zdanie. To zdanie jednego kupca, wyznawcy starych obrządków, którego spotkałem w czasie podróży. Co prawda, nie tak się wyraził; powiedział: „Kto ziemi ojczystej się wyrzekł, ten i Boga swojego się wyrzekł”. I pomyśleć tylko, że u nas najświatlejsi ludzie dawali się porwać nawet chłystowszczyźnie… A zresztą czym chłystowszczyzna jest gorsza od nihilizmu, jezuityzmu i ateizmu? Może nawet jest głębsza? Oto do czego dochodziła męka duchowa!… Wskażcie łaknącym i rozgorączkowanym towarzyszom Kolumba brzeg Nowego Świata, wskażcie Rosjaninowi rosyjski Świat, dajcie mu odnaleźć to złoto, ten skarb, ukryty przed nim w ziemi! Pokażcie mu przyszłe odrodzenie całej ludzkości i jej zmartwychwstanie, co może sprawić tylko myśl rosyjska, rosyjski Bóg i Chrystus, a zobaczycie, jaki olbrzym potężny i szczery, mądry i łagodny powstanie przed zdumionym światem, zdumionym i strwożonym, gdyż oni spodziewają się od nas tylko miecza, miecza i gwałtu, gdyż oni, sądząc po sobie, mają nas za barbarzyńców. I to aż do obecnej chwili; i to im dalej, tym bardziej! I…

Ale tu nagle zdarzyło się coś, co najniespodziewaniej w świecie przerwało wywody mówcy.

Cała ta gorączkowa tyrada, cały ten potok namiętnych i burzliwych słów i pełnych egzaltacji myśli, jakby popychających się wzajemnie w jakimś rejwachu i przeskakujących jedna przez drugą – wszystko to zapowiadało zbliżanie się jakiegoś niebezpieczeństwa, czegoś niezwykłego w usposobieniu młodzieńca, który tak nagle uniósł się bez żadnej widocznej przyczyny. Z obecnych w salonie wszyscy ci, co znali księcia, z pewnym lękiem (a niektórzy ze wstydem) przyjęli jego wystąpienie, tak niezgodne z jego zwykłą powściągliwością, nawet nieśmiałością, z rzadko spotykanym i wyjątkowym jego taktem w pewnych wypadkach i z instynktownym poczuciem najwyższego rodzaju przyzwoitości. Nie mogli zrozumieć, skąd się to wzięło; nie spowodowała tego przecież wiadomość o Pawliszczewie. Panie patrzyły na niego jak na półgłówka, Biełokońska zaś przyznała się potem, że „jeszcze chwila, a byłaby uciekła”. „Staruszkowie” prawie potracili głowy ze zdumienia; generał zwierzchnik surowo i z niezadowoleniem patrzył ze swego krzesła. Pułkownik technik siedział najzupełniej nieruchomo. Niemiaszek aż zbladł, ale wciąż się uśmiechał swoim nieszczerym uśmiechem, spoglądając na innych: jak tamci zareagują? Zresztą to wszystko i ta „cała awantura” mogłaby się skończyć w najzwyklejszy i najnaturalniejszy sposób może nawet w ciągu minuty; Iwan Fiodorowicz, który nadzwyczaj zdziwił się, ale i najszybciej połapał w sytuacji, już kilka razy próbował powściągnąć księcia; nic nie wskórawszy, przeciskał się teraz ku niemu z zamiarem stanowczym i nieodwołalnym. Jeszcze chwila, a gotów był pod nacis­kiem konieczności wyprowadzić księcia po przyjacielsku, pod pozorem choroby, co nawet może odpowiadało prawdzie i czemu Iwan Fiodorowicz dawał mocną wiarę w głębi duszy… Ale sprawa przyjęła całkiem inny obrót.

Książę już na samym początku, gdy tylko wszedł do salonu, usiadł o ile można najdalej od owej chińskiej wazy, którą go tak nastraszyła Agłaja. Rzecz nie do wiary, ale istotnie po wczorajszych słowach Agłai zagnieździło się w nim jakieś nieodparte przeświadczenie, jakieś dziwne i niemożliwe przeczucie, że on niechybnie i właśnie jutro tę wazę rozbije, jakkolwiek starałby się tego uniknąć, jakkolwiek wystrzegałby się nieszczęścia! Lecz tak właś­nie było. W czasie rozmowy inne silne, ale jasne wrażenia zaczęły napływać mu do duszy; mówiliśmy już o tym. Książę zapomniał o swoim przeczuciu. Kiedy usłyszał o Pawliszczewie, a Iwan Fiodorowicz przyprowadził go do Iwana Pietrowicza i znów przedstawił mu go, przesiadł się bliżej stołu i trafił wprost na krzesło obok olbrzymiej pięknej wazy chińskiej, stojącej na postumencie tuż prawie przy jego łokciu, nieco w tyle.

Przy ostatnich swoich słowach książę nagle wstał z miejsca, nieostrożnie machnął ręką, ruszył jakoś ramieniem i… rozległ się ogólny krzyk! Waza z początku zachwiała się, jakby w niepewności, czy ma upaść na głowę któremuś ze staruszków; raptem jednak pochyliła się w przeciwną stronę, w kierunku przerażonego Niemiaszka, który ledwo zdążył uskoczyć w bok, i runęła na podłogę. Grzmot, krzyk, drogocenne skorupy rozsypane po dywanie, strach, zdumienie – o, trudno sobie wyobrazić i nie należy chyba nawet opisywać, co się działo z księciem! Niepodobna jednak nie wspomnieć o pewnym dziwnym uczuciu, które właśnie ogarnęło go w tej chwili, które nagle uwypukliło mu się w natłoku innych niejasnych i dziwnych uczuć: nie wstyd, nie skandal, nie strach, nie nagłość wypadku najwięcej go uderzyła, ale to, że przeczucie się sprawdziło! Co mianowicie było w tej myśli takiego porywającego – nie umiałby sobie wytłumaczyć; czuł tylko, że jest wstrząśnięty do głębi serca, i stał tak w przerażeniu niemal mistycznym. Chwila jeszcze i naraz jakby wszystko się przed nim otwarło; zamiast grozy – światło i radość, zachwyt; tchu mu zabrakło i… lecz boska chwila minęła. Chwała Bogu, to nie było to! Odetchnął i rozejrzał się dokoła.

Fragment powieści Idiota Fiodora Dostojewskiego. Tytuł został dodany przez redakcję „Przekroju”.

Czytaj również:

Mniej znane rosyjskie powieści
Rozmaitości

Mniej znane rosyjskie powieści

Wszystko Będzie Dobrze

„Bisy”, „Mistrz i wicemistrz” – o mniej znanych rosyjskich powieściach pisze dla Państwa kolektyw Wszystko Będzie Dobrze. Zapraszamy do lektury.

Zbrodnia i walka

Powieść Iwana Dolczikowa, który po lekturze Zbrodni i kary Dostojewskiego zadał sobie pytanie: „Co by było, gdyby lichwiarka też miała siekierę?”. 90% książki zajmuje rozpisany na 200 stron pojedynek studenta Raspalnikowa (oczywista aluzja do Raskolnikowa) z lichwiarką Aloną Siergiejewną. Student i staruszka walczą siekierami, nożami, a także dziełami zebranymi Fryderyka Nietzschego, którymi ciskają w siebie niczym kamieniami. „Odrzuciłem gadki o religii i moralności, skupiając się na czystej walce” – miał powiedzieć Dolczikow. Książka przeszła bez echa.

Czytaj dalej