Uni piją tam wódkę
Opowieści

Uni piją tam wódkę

Wspomnienia o Gałczyńskim
Izabela „Czajka” Stachowicz
Czyta się 8 minut

Było to na jesieni 1938 roku – Hitler wydalił wtedy kilka tysięcy swoich (niemieckich) Żydów na granicę Polski. Władze polskie któregoś ranka zdziwił olbrzymi obóz ludzi biwakujących pod gołym niebem – były tam dzieci, kobiety, starcy i mężczyźni. Zostali oni pewnego dnia wywiezieni ze swojej niemieckiej ojczyzny, tak jak stali, bez rzeczy, bez mienia, pozostawiając swoje domy. Przerażeni, wygnani, bezdomni ludzie.

Rano zadzwonił do mnie naczelny dyrektor „Biura Międzynarodowej Reklamy” – Zygmunt B. Zygmunt był jednym z tych ludzi, których niezłomność, uczciwość, szlachetność – wzbudzała szacunek nawet u najzagorzalszych antysemitów tamtych czasów.

– Moja droga – usłyszałam głos Zygmunta w słuchawce – musisz pomóc, każdy musi pomóc według swoich możliwości. Tysiące otępiałych z rozpaczy ludzi biwakuje w szczerym polu. Wszyscy ludzie dobrej woli muszą przyjść im z pomocą. Właśnie przed godziną wróciłem ze Zbąszynia – pierwsza grupa już jest w Warszawie – niech każda rodzina weźmie choć jedną osobę do swego domu, niech da jej dach nad głową, i podzieli się z nią chlebem.

– Ależ naturalnie, naturalnie Zygmuncie, przyślij kogo chcesz, ja się tą osobą zajmę, zrobię wszystko co jest w mojej mocy.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Po dwóch godzinach zjawił się wysoki i gruby pan, o ciemnych, smutnych oczach, z łysiną, ubrany w wytworny beżowy garnitur, z płaszczem gabardynowym na ręku. Starałam się być serdeczna i mówić jak najpłynniej po niemiecku, co zresztą mi się udawało. Poprosiłam go więc, aby się rozgościł, i czuł jak u siebie w domu.

Czekałam z obiadem (Jerzy był wtedy na zjeździe architektów w Londynie) więc oboje usiedliśmy zaraz przy stole, a Weroncia podała przekąskę.

Już w pierwszych słowach gość mój opowiedział mi, że jest doktorem psychoanalitykiem. Były to czasy, kiedy freudyzm święcił tryumfy – i u nas w Warszawie mieliśmy swojego Gustawa Bychowskiego.

Mój psychoanalityk przyjechał z Berlina, opuścił swój piękny gabinet, sanktuarium zaciszne, osłonięte perskimi dywanami, w którym olbrzymie paprocie i akwarium z pływającymi złotymi rybkami sprawiało wrażenie dna morskiego.

Jedząc zrazy z czarną kaszą, słuchałam opowiadania o wspaniałej bibliotece, o obrazach, o pacjentach rekrutujących się przeważnie z ludzi należących do partii hitlerowskiej. Narodowy socjalizm stwarzał widocznie cały szereg kompleksów, które biednych członków partii zmuszały do leczenia się u lekarza żydowskiego.

Nagłe wejście Konstantego przerwało rozmowę. Kostek podał mi z czarującym uśmiechem, co prawda jeden, ale za to olbrzymi, puszysty różowy goździk.

– Widzisz, przyniosłem ci kwiaty – i z tą nieporadną, czarującą miną przedstawił się doktorowi.

Po obiedzie przeszliśmy do mojego pokoju na kawę, i zaraz po drugiej filiżance Konstanty duszą i sercem przylgnął do swego nowego przyjaciela. Pamiętam to duże, weneckie okno w tamtym mieszkaniu – z okna widać było dachy, kominy i dużo nieba, a niebo tego dnia było szare, nawisło nad dachami beznadziejnie, ciemne, nie zwiastujące nic dobrego. Bardzo chciałam się położyć i z niepokojem myślałam o przedłużającej się rozmowie. Kostek deklamował Schillera: Freude schöner Götterfunke, Tochter aus Elisium. Do słów tych Beethoven napisał dziewiątą symfonię. Przypomniawszy sobie melodię, razem pełnym głosem śpiewali zachwyceni, że istnieje przecież wspólna płaszczyzna.

Kostek przy całym swoim roztarg­nieniu, posiadał jakąś czułą delikatność. Popatrzył przelotnie na mnie – przyglądałam się niebu, i czułam się bardzo zmęczona.

– Bella, ja zabiorę doktora na spacer, pokażę mu Warszawę, może pójdziemy później do kina. Czy przyjdziesz wieczorem do Ziemiańskiej?

– Nie, położę się, jestem zmęczona, a może będę miała grypę, gardło mnie boli. Cieszę się, że zajmiesz się moim gościem.

W przedpokoju żegnając psychoanalityka, wręczyłam mu klucz do drzwi frontowych, pouczając go, jak ma sobie radzić, gdyby przyszedł późno, a ja bym już spała.

Następnego rana dowiedziałam się od Weronci, że gość mój wcale do domu nie wrócił. Zdziwiło mnie to trochę, ale wytłumaczyłam sobie, że ten komitet, na czele którego stał Zygmunt, wynalazł mu może jakieś lepsze pomieszczenie, a że przeżywałam wtedy jakąś trudną i bolesną miłość, jakoś nie przedsięwzięłam żadnych kroków, w celu poznania prawdy o miejscu pobytu psychoanalityka.

Minął dzień. Wieczorem, umówiona z całym towarzystwem poszłam do Adrii.

Wróciłam późno, prawie nad ranem. Tej nocy piłam więcej niż zwykle, i usypiając czułam doskonałą harmonię między tym najdoskonalszym ze światów, a sobą tańczącą wśród gwiazd. Za wcześnie, stanowczo za wcześnie obudził mnie telefon. Nieprzytomna ze snu podniosłam słuchawkę.

– Tu Zarząd Cmentarza Żydowskiego.

– Cmentarza Żydowskiego? Omyłka, nikt w domu nie umarł.

Położyłam słuchawkę… Dzwonek.

– Hallo, tu Zarząd Cmentarza Żydowskiego. Czy telefon architekta…

Rzeczywiście dziwny upór. – Tak jest, w jakiej sprawie?

– W jakiej sprawie? w jakiej sprawie? W sprawie, my prosimy żeby pani zaraz przyjechała – my potrzebujemy żeby pani zabrała z cmentarza te dwa goje – uni nie chcą stąd odejść – uni wleźli w grób wielki rabin, a nawet cadyk. Uni nareszcie dali nam telefon pani. My nie możemy już więcej, to wielkie zberezieństwo, to hańba, to wstyd, niech je pani zabierze.

Czułam, że człowiek mówiący do mnie jest w rozpaczy. Mgliste niejasne podejrzenie, bez żadnych widomych przyczyn, zaczęło mnie nurtować.

– Dobrze, zaraz przyjadę, ale niech pan powie wyraźnie o co chodzi?

– O co chodzi? Tu nie chodzi, tu leży. Uni wleźli w grób, uni nie chcą chodzić, uni chcą tam leżeć, uni piją tam wódkę. Jak wypiją, to jeden wyłazi na miasto i znów przynosi nowe butelkie. To nie jest sprawa, to jest skandal, to jest hańba, już półtora dnia, niech ich diabli wezmą. Uni gadają słowa, śpiewają, uni na grzebieniu grają. Tu pogrzeb, tu wdowa, tu sieroty – a tu na grzebień… – nastąpiła prędka gorączkowa mowa w języku żydowskim.

Po trzech kwadransach byłam w Zarządzie Cmentarza Żydowskiego. Tam wyjaśnili mi wszystko. Konstanty z doktorem z Berlina weszli do grobu wielkiego rabina.

Groby rabinów są w kształcie małych domków-budek. Wierzący Żydzi przynoszą tam kartki zwinięte w ruloniki – w kartkach tych napisana jest prośba, życzenie. Te karteluszki wrzucają do budki-grobu.

Dwóch szamesów zaprowadziło mnie do tego miejsca. Z daleka słyszałam już śpiew. To psychoanalityk głębokim barytonem zawodził:

Freude schöner Götterfunke

Ogromną czułość poczułam w piersiach, kiedy głos Konstantego podjął „Tochter aus Elisium”.

Surowo spojrzałam na obu Żydów idących tuż przy mnie.

– Nie wiem czego panowie się tak pieklą? To jest dziewiąta symfonia Beethovena – najodpowiedniejsza muzyka, głęboka, poważna pieśń!

– Co znaczy pieśń? Co znaczy Bee­thoven? Tu nie jest miejsce na takie rzeczy, niech pani ich sobie zabierze.

Przed domeczkiem wielkości budy, ale murowanej, leżało gabardynowe palto, a w wąziutkich wgłębieniach tego grobu niezliczona ilość zwitków. Gałęzie pobliskich drzew tworzyły secesyjne obramowanie, a nad tym wisiały szare chmury.

– Kostek, natychmiast wyjdź z grobu, dosyć tych szaleństw, jedziemy do mnie na obiad – krzyczałam stojąc przed budką.

Dziewiąta symfonia umilkła. Obaj Żydzi niespokojnie patrzyli na mnie.

– Herr Doktor – zaczęłam po niemiecku – bitte kommen Sie heraus, wir fahren nach Hause. Es wartet ein guter Mittag.

Chór zgodnych głosów odpowiedział: Freude schöner Götterfunke, a zaraz po tym usłyszałam melodię wydmuchiwaną na grzebieniu. Doktór był muzykalny.

– Niech ich pani straszy, niech uni wylizą.

Stałam bezradnie. Łatwo powiedzieć – niech ich pani zabierze. A jak nie zechcą?

– Kostek posłuchaj, nie rób mi wstydu. Tu zaraz przyjdzie pogrzeb dwojga małych dzieci – bliźniąt – pomyśl, zrozpaczona matka, obłąkany z rozpaczy ojciec, a wy robicie nieprzystojne żarty.

– Jakie żarty, jak możesz tak mówić – w otworze ukazała się głowa Konstantego.

– No tak, dla nich to są kpiny, oni nie rozumieją się na Beethovenie.

Nareszcie na czworakach wyłazili – jeden za drugim, włosy zmierzwione, kolana powalane ziemią. Szamesi szwargotali obrzucając Kostka i psychoanalityka nienawistnymi spojrzeniami.

– Ach Bella, nie wyobrażasz sobie jaki to muzykalny gość.

Doktorowi ciężko było wypełz­nąć z grobu, twarz jego była prawie sina i nabrzmiała. Z trudem udało mi się oderwać obu od grobu cadyka, z trudem zapakowałam obu do taksówki, do ostatniej chwili wyrywali się, chcąc wrócić.

tekst z archiwum (fragment), nr 609/1956 r.

 


 

Któregoś dnia zadzwonił Wilhelm Szewczyk, redaktor pisma literackiego „Odra” – oświadczył mi krótko, że otrzymał wiadomość „Konstanty Ildefons Gałczyński umarł na obczyźnie” i prosi o wspomnienie pośmiertne dla „Odry”.

Mój nowy mąż nie był Polakiem – a wtedy w Katowicach bardzo jeszcze źle mówił po polsku – najpiękniejsze nawet wiersze nie mogły wzbudzić w nim zachwytu, obca mu była poezja polska, ale miał jak najlepsze chęci wobec swojej nowej ojczyzny. Przy obiedzie powiedziałam mu, że dostałam smutną wiadomość, i długo ze łzami opowiadałam mu o Kostku, z pamięci recytowałam mu wiersze, aż wreszcie i on posmutniał.

Siedziałam przy stole i zamiast pisać płakałam, po prostu żałośnie beczałam, a na białym arkusiku przede mną widniał tytuł: „Wspomnienia o Konstantym Gałczyńskim”. – Pod tym tytułem ani jednego zdania – nie mogłam, nie potrafiłam… chyba jeszcze parę dni poczekam, musi się to we mnie jakoś ułożyć…

Ktoś zapukał do drzwi frontowych – siorpnęłam łyk kawy – zaraz, zaraz, już idę. Wstałam od stołu, w przedpokoju przekręciłam kontakt bo było ciemno – bez słowa odsunęłam zasuwkę, i w tej samej chwili ktoś chwycił mnie w ramiona, i na policzku poczułam ostrość świeżo ogolonej twarzy, i, o Boże, Boże, przede mną stał we własnej osobie Kostek, a za nim dojrzałam śmiejące się, radosne oczy Natalii. Czyż nie można zwariować? Żywy, dawny Kostek!!

Pocałunki – uściski – pocałunki – krzyk – radość. – Mój nowy mąż stanął w drzwiach zdumiony – pyta kto są ci państwo? czy to rodzina? brat? czy siostra? – Nie! nie! to jest właśnie ten poeta, – no wiesz, mówiłam ci, ten co to miał „umrzeć na obczyźnie”.

Konstanty węsząc kawę, od razu znalazł się w kuchni, usiadł przy stole i na głos odczytał „Wspomnienie o Konstantym Gałczyńskim”, a ja sapiąc ze szczęścia, tłumaczyłam Natalii: „bo ja, – bo ja właśnie miałam napisać…”

– Dosyć! Dawaj kawę – dużo mocnej kawy. – Zostaniemy u ciebie tydzień, dwa tygodnie – nacieszymy się, nagadamy.

– Wiesz, mam nowe wiersze…

Wypił jednym tchem filiżaneczkę i poszedł rozejrzeć się po mieszkaniu.

Mieliśmy dwa pokoje – sypialnię i pokój „recepcyjny”. W pokoju „recepcyjnym” stał szeroki tapczan, i wspaniały kryształowy, poniemiecki świecznik! Bella jaki to piękny świecznik!

I Konstanty z Natalią zamieszkali pod tym świecznikiem.
Potem świecznik nagle cienie zmienił,
Żeśmy sądzili, że jesteśmy w Sewilli,
Jaka Sewilla? Toć Katowice w zamieci.
Tak powstała „Mała symfonia świecznikowa”.

tekst z archiwum (fragment), nr 612/1957 r.

 

Czytaj również:

Wybrane wiersze K. I. Gałczyńskiego
i
ilustracja: Daniel Mróz, nr 470-71/1954 r.
Doznania

Wybrane wiersze K. I. Gałczyńskiego

Konstanty Ildefons Gałczyński

Ostrzeżenie przed czekoladowymi zajączkami

Otóż: Jakkolwiek nie chcę drąga
pchać w szprychy wiosennemu świętu,
to jednak problem tak mnie wciąga,
że milczeć byłoby h o r r e n d u m;

chwilka uwagi: Łódź, Warszawa,
Kraków i Szczecin, każda strona
ma swoje sprawy, ale sprawa
zajączków jest niezałatwiona,

Czytaj dalej