Tort
i
zdjęcie: StockSnap/Pixabay
Opowieści

Tort

Mateusz Kołczinger
Czyta się 2 minuty

– Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam! Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam! Jeszcze raz, jeszcze raz, niech żyje, żyje nam! Nieeech żyyyje naaam! – śpiewaliśmy.

– A kto?

– No właśnie, kto? – spojrzeliśmy po sobie. – Nie wiemy.

Zapadła cisza. Ktoś wreszcie wpadł na pomysł:

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Może na torcie jest napisane?

Rzeczywiście był tam mały napis na kawałku czekolady: „Cukiernia Piekarski”.

– Czy jest tu pani Cukiernia?

Nie było.

– Dziwne. Imię jakby żeńskie, a nazwisko męskie – zauważył ktoś trzeźwo.

– Bo to nie imię i nazwisko, tylko nazwa cukierni – zauważył ktoś jeszcze trzeźwiej.

– Rzeczywiście. Ale trudno, i tak nie ma tu takiej osoby.

– Słuchajcie! Może zrobimy tak: policzymy świeczki i sprawdzimy, kto z nas ma tyle lat. To będą jego urodziny.

Doskonały plan! Policzyliśmy i wyszło 120.

Tak leciwej osoby nie mieliśmy w naszym gronie.

– A my śpiewaliśmy jej: Sto lat… Trochę ­głupio. Pewnie od 20 lat nie żyje.

– Szkoda! Gdyby się urodziła wtedy, gdy umarła, dziś miałaby 20 lat.

– Taka młoda!

– Co poradzić? Słuchajcie, zdmuchnijmy świeczki, zjedzmy tort i nie smućmy się. W końcu to urodziny!

Tak zrobiliśmy. Tort był pyszny. A kiedy zadzwonił pan Piekarski z pytaniem, czy chcemy taki sam następnego dnia, czy może tort niespodziankę, powiedzieliśmy: „Tort niespodziankę”. A gdy zapytał, ile ma być świeczek, powiedzieliśmy: „Jak najwięcej!”.

Czytaj również:

Szachy
i
ilustracja: Karyna Piwowarska
Opowieści

Szachy

Mateusz Kołczinger

Błąkałem się kiedyś nocą po korytarzach instytutu nauk, gdzie pracowałem jako portier, aż natrafiłem na nieznane mi drzwi, zza których biło szafirowe świat­ło. Skuszony blaskiem wszedłem do środka. Pomieszczenie było chłodne, klimatyzowane i bardzo przestronne, wypełniały je rzędy metalowych szaf połączonych grubymi kablami. Szafy cichutko bzyczały i mrugały diodami. Nie miałem wątpliwości, że oto znalazłem się w sali zajmowanej przez największy skarb instytutu – superkomputer.

Bliska obecność tak olbrzymiej mocy obliczeniowej początkowo wprawiła mnie w euforyczny zachwyt, jednak po chwili usłyszałem coś, co mnie zaniepokoiło: kapanie. Zauważyłem wtedy, że pod wielkie szafy wsunięto miseczki, spodeczki i filiżanki, najwyraźniej przyniesione ze stołówki instytutu. Do tych naczyń spadały krople. Pewnie było to nieostrożne z mojej strony, ale ukucnąłem przy najbliższej szafie i zanurzyłem palec w cieczy. Powąchałem, polizałem i nie miałem już wątpliwości: superkomputer płakał.

Czytaj dalej