Sylvia Plath
Doznania

Sylvia Plath

Teresa Truszkowska
Czyta się 13 minut

11 lutego wypada kolejna rocznica śmierci Sylvii Plath, jednej z najwybitniejszych współczesnych poetek amerykańskich. Mimo upływu czasu zainteresowanie jej osobą nie słabnie, budząc coraz żywsze dyskusje i kontrowersje. Burzliwe koleje życia Sylvii Plath, zakończonego tragiczną śmiercią, stworzyły mit, który często przesłania samą jej twórczość. Choć podejmowano wielokrotnie próby syntezy, twórczość ta wciąż czeka na całościowe opracowanie.

Sylvia Plath urodziła się 27 października 1932 roku w Bostonie, w okresie wielkiego kryzysu. Jej ojciec, Otto Plath, był Niemcem pochodzącym z miasteczka Grabów, położonego na terytorium Polski, a matka, Aurelia Schober — Austriaczką. Jedynym bolesnym przeżyciem pogodnego dzieciństwa Sylvii była śmierć ojca, która pozostawiła trwałe piętno na jej psychice. Znalazło to później wyraz w jej wierszach. Sylvia wyróżniała się już jako uczennica, a następnie podczas studiów uniwersyteckich, zdobywając liczne nagrody oraz stypendia. Z tych lat pochodzą jej pierwsze próby literackie. Mimo że zaczęła pisać tak wcześnie, stosunkowo długo trwał proces jej dojrzewania twórczego. Wychowana na najlepszych wzorach poezji amerykańskiej i angielskiej, podlegała licznym wpływom, m.in. Dylana Thomasa i Theodora Koethke, jak ujawniają to Juvenilia, ogłoszone zbiorowo w wiele lat po śmierci poetki. Będąc pod przemożną presją sprostania stawianym sobie wymogom, niezwykle ambitna, Sylvia przeżywała częste załamania nerwowe, które doprowadzały nieraz do prób samobójczych. Dzięki zaznajomieniu się z twórczością Roberta Lowella, czołowego reprezentanta kierunku tzw. poezji konfesyjnej, Sylvia uświadomiła sobie, że poezja może stać się wyrazem trawiących ją lęków i niepokojów, a własne życie — tworzywem wierszy.

Odtąd twórczość Plath zamknie się w obsesyjnym kręgu prywatnego inferno, z którego egocentryzm oraz niemożność przekroczenia granic własnego ja nie pozwolą jej wyjść. Nie bez racji swą jedyną powieść autobiograficzną, opublikowaną tuż przed śmiercią, zatytułowała Szklany klosz, gdyż w swym odczuciu pod takim właśnie kloszem żyła. Polski przekład tej powieści w tłumaczeniu Miry Michałowskiej ukazał się w 1975 r. w Czytelniku.

Pierwszym sukcesem Sylvii był tom wierszy Kolos opublikowany za jej życia (1960), prezentujący dojrzale już utwory, których leitmotivem jest Freudowska ambiwalentna postawa wobec śmierci: fascynacja nią oraz przerażenie. Porównanie wierszy z tego tomu z utworami wydanymi pośmiertnie w zbiorach Ariel (1963), Przeprawa przez wodę oraz Zimowe drzewa (1971) ukazuje ewolucję poetki ku bardziej dramatycznej formie wypowiedzi późniejszych poematów.

Sylvia żyła gorączkowo i pośpiesznie, usiłując pogodzić karierę literacką z obowiązkami żony, gospodyni i matki. Małżeństwo z Tedem Hughesem, wybitnym poetą angielskim, za którego wyszła w 1956 roku z wielkiej miłości, obfitowało w liczne kryzysy. W 1962 roku doszło do separacji. Sylvia z dwojgiem małych dzieci, córką Friedą i synem Nicholasem, przeniosła się do Londynu i zamieszkała w domu zajmowanym niegdyś przez Yeatsa, co uznała za dobry omen. Nie mogąc sprostać licznym obowiązkom, które narzucała jej rosnąca sława oraz trudy macierzyństwa, Sylvia znów załamała się nerwowo. 11 lutego 1963 roku odebrała sobie życie.

Osobowość poetki pozostaje jednak w dalszym ciągu tajemnicą, którą tylko częściowo zdradzają halucynacyjne, wizyjne wiersze o niezwykłej sile wyrazu i gwałtowności. Niektóre z tych cech ujawniają również jej opowiadania, które pisała w ciągu wielu lat i publikowała w poczytnych magazynach. Pozostały po niej też listy, które parę lat temu udostępniła jej matka. W Polsce ukazał się ich wybór w tłumaczeniu Ewy Krasińskiej (Listy do domu, 1983, Czytelnik). Listy te napisane żywo i utrzymane w optymistycznym tonie, w niewielkim tylko stopniu zdradzają wewnętrzne przeżycia Sylvii. Do interesujących wniosków prowadzi zestawienie tych listów z wierszami. Mogłoby się zdawać, że pisały je zupełnie różne osoby.


Maligna

Czysta? Cóż to znaczy?
Języki piekła
Są tępe jak potrójny

Język tępego, tłustego Cerbera
Sapiącego u bram. Niezdolnego
Wylizać do czysta

Drżące ścięgno, grzech, grzech.
Suche drewno krzyczy.
Niezniszczalny zapach

Zdmuchniętej świeczki!
Kochanie, dymy wysnuwają się
Ze mnie jak szale Isadory. Boję się,

Że któryś z nich zaczepi się i utkwi w kole.
Te żółte posępne dymy
Tworzą swój wiosny żywioł. Nie wzlecą,

Lecz będą krążyć wokół globu
Dusząc starców i pokornych,
Słabe

Wychuchane niemowlę w łóżeczku,
Przerażający storczyk
Co zawiesza swój wiszący ogród w powietrzu,

Diabelski lampart!
Promieniowanie wybieliło go
I zabiło w ciągu godziny.

Namaszcza ciała cudzołożników
Jak popiół Hiroszimy i pożera je.
Grzech. Grzech.

Kochanie, przez całą noc
Bezustannie migotałam i gasłam.
Pościel ciąży jak pocałunek rozpustnika.

Trzy dni. Trzy noce.
Woda z cytryną, rosół
Z kury, wymiotowałam po nim.

Zbyt czysta jestem dla ciebie lub innych.
Twoje ciało
Rani mnie jak świat rani Boga. Jestem
                                              latarnią —

Moja głowa Księżycem
Z welinowego papieru, ma wykuta jak złoto
                                             skóra

Niezwykle delikatna, niezwykle cenna.

Czyż nie zdumiewa cię mój żar i jasność.
W samotności jestem olbrzymią kamelią,
Która rumieniąc się przybliża i oddala.

Zdaje mi się, że wzlatuję.
Zdaje mi się, że mogłabym wstać —
Kulki rozżarzonego metalu unoszą się, a ja,
                                              kochanie,

Jestem czystym acetylenem
Dziewicą
W asyście róż.

Pocałunków, cherubinów,
Cokolwiek te różowości oznaczają.
Nie ciebie ani jego.

Nie jego ani kogoś innego.
(Moje ja, te halki starej nierządnicy,
                                             topnieją) —
W drodze do Raju.

 

20 X 1962


Zamieszczone listy Sylvii do matki publikowane są po raz pierwszy. Tłumaczenie — Anna Kominiak-Michalska. Przekład wierszy — Teresa Truszkowska.

Londyn – Anglia
25 września 1955 roku

Najdroższa Mamo, Londyn jest po prostu cudowny… wspomnienia wciąż kołaczą mi się po głowie.

Najgorzej wypadło spotkanie ze studentami literatury angielskiej, bo dopiero później dowiedziałam się, że wśród zaproszonych były również znakomite sławy. Znałam jedynie Davida Daichesa, znanego krytyka, który będzie wykładał w Cambridge. Możesz sobie wyobrazić moje zmieszanie, kiedy się dowiedziałam, że w tym tłumie byli Stephen Spender (poeta), John Lehmann (znakomity szef BBC i wydawca przeglądu literackiego — czasopisma wydawanego w Londynie) oraz sam C. P. Snow* (!). To strasznie przykre, że nie zostałam im wcześniej przedstawiona. Cóż, stłumiłam złość na nieudolność gospodarzy spotkania i postanowiłam poznać bliżej te sławy, kiedy zacznę pisać w Cambridge. Zresztą, takie wyjście może się nawet okazać korzystniejsze. Zaproszono nawet T. S. Eliota, ale w ostatniej chwili coś mu wypadło…

Dni są na ogół szare, zamglone, z krajobrazem pełnym zielonych liści skąpanych w srebrzystej mgle, jak na obrazach Constable’a.


Opus 2
3 października 1955 r.

Z radością pozostawiłam w Londynie grupę Amerykanów, żeby odkryć cygańską część Anglii w towarzystwie starej sympatii — Sue Weller. Wieczorem jedliśmy kanapki z zimnym mięsem i piliśmy rum w uroczym pubie z epoki Dickensa, zwanym „Gołąbki”. Siedzieliśmy na zewnątrz, patrząc na odpływ Tamizy, na której w świetle księżyca widać było biel łabędzi unoszonych na leniwie płynącej wodzie okalającej błotniste tereny. Był to wieczór mistyczny…

…Mam ogromną ochotę na ciasteczka… które przypomniałyby mi dom. Przez kilka pierwszych tygodni na pewno będę strasznie tęskniła za domem; czuję się cudownie, kiedy mogę kochać, dlatego jest mi tak przykro, bo muszę tłumić uczucia, aż się z kimś naprawdę zaprzyjaźnię, ze szczerym odwzajemnionym zaufaniem. Cóż, nie traćmy nadziei…


9 października 1955 r.

…Mam około 11 godzin wykładów tygodniowo z ludźmi, których książki zaczynają zapełniać moje półki: F. R. Leavis — wykłady z zakresu krytyki literackiej: wspaniały, ostry, dosadnie dowcipny mały człowieczek, zupełnie przypominający koślawego karzełka; Basil Willey — prowadzący wykłady o moralistach (napisał ogromne, dające się czytać, książki o XVII, XVIII i XIX wieku), i, jeśli będę miała czas, w następnym semestrze zaliczę wykłady Davida Daichesa nt. modernistycznej powieści angielskiej (sądzę, że naprawdę modernistycznej, nie takiej jaką się powszechnie przyjmuje pod tą nazwą, np. za modernistycznych poetów uważa się Wordswortha, Arnolda i Coleridge’a **). Muszę przyznać, że przeraża mnie moja ogromna ignorancja (mam wrażenie, że czytałam jedynie Chaucera, Szekspira, Miltona oraz pisarzy XIX i XX wieku). Ale nie załamuję się, przeciwnie, zaczynam z wolna naprawiać sytuację i czytać, czytać i jeszcze raz czytać…


W poniedziałek wieczorem
24 października 1955 r.

W sobotę rano, oniemiała z zachwytu, stałam w odległości około jarda od miłościwej królowej. Padało bez końca przez całe rano, a para królewska jadąc na otwarcie laboratorium weterynarii, miała zatrzymać się w Newnham (na sherry i wręczenie nagród). Zebraliśmy się wszyscy ubrani na czarno w sali jadalnej po obydwu stronach przejścia, gdzie mieli pojawić się królowa i książę.

Po wielu fałszywych alarmach nagle zapanowała głęboka cisza; zaraz potem wiwatowaliśmy wszyscy, kiedy para królewska wkroczyła do naszej skromnej jadalni z białym ornamentowanym sufitem. Królowa była poważna i zarazem promieniejąca, w zielonkawym płaszczu w stylu princesse i kapeluszu. Książę natomiast był niezwykle wylewny, tryskał humorem, uśmiechał się w sposób, który przeszedł wszelkie oczekiwania; był uroczy! … Wczoraj wieczorem bawiłam się wspaniale z Mallorym Woberem — chłopakiem, którego poznałam na zabawie w Klubie Partii Pracy. W ubiegłym tygodniu zaprosił mnie na herbatę. Za każdym razem, kiedy go widzę, staje się mi bliższy. Przede wszystkim jest niezwykle przystojny, w nieco dziwny sposób, zdecydowanie różniący się od typowego bladego, wypielęgnowanego Anglika. Jest wysoki, silny, ma kruczoczarne włosy i rumiane policzki, rysy śmiało zarysowane. Specjalizował się w naukach przyrodniczych. Możesz sobie wyobrazić, jak wspaniale się czułam, kiedy wczoraj po południu, w szarą deszczową pogodę, posadził mnie na ogromnym wygodnym krześle, wręczył kieliszek sherry i ponad godzinę grał dla mnie na pianinie Beethovena, Scarlattiego, Haydna, od czasu do czasu dorzucając jakiś komentarz. Gra cudownie, a jego sposób interpretacji cechuje pewien specyficzny nastrój, który tak mi pomaga zrozumieć muzykę. Potem wpadliśmy na pewną prywatkę i wreszcie na przecudny niedzielny koncert wieczorny, rozgrywany w sali jadalnej King’s College, którego wystrój architektoniczny przypomina koronkę z cieni i światła. Słuchaliśmy Hindemitha (obój i fortepian), Bartoka (dwoje skrzypiec) i pieśni Schuberta będących adaptacją pięciu wierszy Heinego. Potem poszliśmy do Taj Mahal, restauracji indyjskiej, gdzie Mallory mówił językiem hindustani i zapoznał mnie z mango i bindhi ąuaht (przez dziewięć lat mieszkał w Darjeeling) oraz, oczywiście, z kelnerami. Po tak cudownie spędzonym wieczorze wracaliśmy do domu rowerami. Mam nadzieję, że będę widywała Mallory’ego częściej. W tym tygodniu muszę się ostro wziąć do pracy. Jestem bardzo szczęśliwa.
 


22 listopada 1855 r.

…Widzę tyle groteskowych postaci w Cambridge, szczególnie wśród wykładowczyń! Stół dla wykładowców w Newnham, stojący na podwyższeniu, wydaje się przedstawiać serię karykatur z Dickensa. Bezlitośnie, choć na wesoło, my wszyscy — studenci z Ameryki, Afryki Południowej i Szkocji — codziennie obmawiamy typy siedzące przy stole dla wykładowców, od wysokiej, podobnej do trupa, kobiety o purpurowych włosach (naprawdę), po grubego, mikroskopijnego Charlesa Adamsa, który musi wejść na stołek, żeby dosięgnąć wazy z zupą. Wszyscy są błyskotliwi i wykształceni (to dwie zupełnie różne cechy) na swój specyficzny sposób, ale czuje się, że ich wiedza nie jest pełna, a dla mnie jest to jakby równoznaczne z życiem w śmierci.

…W ubiegłą niedzielę… przeżyliśmy z Mallorym coś fantastycznego, mianowicie mszę adwentową w Kaplicy Królewskiej… Jeszcze nigdy w życiu nie byłam tak wzruszona. Był wieczór. Wysoka kaplica z utkaną jak pajęczyna koronką wachlarzowatego sklepienia oświetlona była miriadami migocących świec wywołujących cudowną grę cieni na ścianach z rzeźbionymi koronami i rozetami. Chór chłopięcy z King’s College zszedł na dół przez kaplicę, śpiewając tym charakterystycznym czystym głosikiem przypominającym dzwoneczki, tak jak to tylko dzieci potrafią: w pełni czyste krystaliczne tony.

Przypomniały mi się wszystkie cudowne święta Bożego Narodzenia, kiedy zbieraliśmy się — cała rodzina z bliskimi przyjaciółmi — i śpiewaliśmy kolędy, i łzy same spłynęły mi po twarzy z uczuciem dziwnej dojmującej radości. Rozbrzmiewały organy i odśpiewano najwspanialszy hymn „Wachet Auf” („Now Let Every Tongue Adore Thee”) — tak cudownie bliski…


9 marca 1956 r.

…Och, Mamo, nie uwierzyłabyś, jakie robię postępy! Jakie to szczęście, że dane jest mi przeżyć te dwa lata! Toczę nieustanną walkę i wreszcie zaczynam docierać w głąb siebie samej, często z ogromnym bólem jak przy porodzie, ale tak właśnie powinno być, odradzam się w ogniu bólu i miłości. Jak wiesz, kocham Richarda (przyjaciel z Ameryki) ponad wszystko na świecie; to najgwałtowniejszy i zarazem najbardziej anielski chłopak, jakiego spotkałam; wszelkie moje typowe wątpliwości co do jego zdrowia, wątłej budowy, braku tej siły „atletycznej”, jaką ja sama posiadam i uwielbiam, to wszystko staje się nieważne, kiedy słyszę głos jego duszy, która przemawia do mnie słowami, jakich pozazdrościliby bogowie. Może przeczytam ci jego ostatni list, kiedy przyjedziesz.

Ponieważ jest całkowicie zdominowany przez niemal platoniczną skrupulatność, chce zawładnąć fenomenalnym światem, odbyć dwuletnią służbę wojskową, podjąć pracę, zarobić na życie i wtedy, dopiero wtedy, założyć rodzinę, itd. Więc owładnięty tymi wielkimi planami opuszcza mnie i pozostawia ciszy serca i jakiemuś abstrakcyjnemu porozumieniu w tym szczególnym świecie diabłów i aniołów będącym tylko jego i moją własnością. Byłoby wskazane, aby komuś z tego świata udało się prześcignąć jego osobowość i podbić moje serce, ale szczerze wątpię, czy znalazłabym kogoś tak silnego, nawet gdybym uparcie szukała… Zresztą, mogę zaakceptować jedynie człowieka o wielkiej duszy; zgrzeszyłabym idąc na kompromis, kiedy już poznałam kogoś takiego. Czuję się jak księżniczka na szklanym wzgórzu; jakiż książę mógłby przezwyciężyć takie wyobrażenie? Tę dynamiczną, uświęconą duszę, która przypadła w udziale nam obojgu?

Zmieniłam się: rozdaję moją miłość, przez to gorące pragnienie dawania (jest to przecież mój odwieczny problem, pragnę nie tyle „być kochaną” co „dawać”, czuję się stłamszona, gdy nie ma kogoś, kogo siła równałaby się sile moich uczuć), w homeopatycznych dawkach, wszystkim ludziom, których spotykam; malutkiej kobietce z toalety w przejściu podziemnym, którą na chwilkę przeobraziłam z maszyny w człowieka i uścisnęłam; zgarbionemu sprzedawcy chleba słodowego; małemu chłopakowi goniącemu za czarnym psem, który obsiusiał staw pełen białych łabędzi; i właściwie wszystkim napotkanym ludziom. W zasadzie żyję w dwóch światach: jeden — to świat miłości, jaką obdarzyłam Richarda; drugi — to książki, rynek i mili ludzie. Byłabym taka szczęśliwa, gdyby udało mi się znów pokochać, gdybym poznała kogoś tego lata, lub za rok, czy dwa lata. Zawsze jestem na to otwarta. Ale to niemożliwe, chyba że ktoś potrafiłby ciągle od nowa tworzyć ze mną świat, jak to robiliśmy z Richardem.

Mam nadzieję, że rozumiesz, iż wszystkie sprawy, o których piszę, są bardzo osobiste, a piszę Ci o tych najgłębszych sekretach mojego serca, bo chcę, żebyś wiedziała, jak pogmatwane i zawiłe są boje, które toczę oma ze sobą. Poddaję się im bez rozpaczy; zmagam się z aniołami i uczę się tolerować ten nieunikniony konflikt, który tkwi w nas nieodłącznie, dopóki żyjemy naprawdę.


Paryż, 28 marca 1958 r.

…Siedzę przy oknie, a świeże poranne powietrze dmucha w białe wykrochmalone firanki. Przed sobą mam tę szczególną perspektywę wierzchołków drzew i nadstawek kominów, które rysuję codziennie. Jakież to ciekawe desenie i tkanie. Jest to takie piękne… Zaczynam lubić to miasto, jak żadne inne na świecie. Ma ono w sobie tyle intymności, ciepła, z koronkowymi budynkami z szarego kamienia, setkami balkonów z kutego żelaza, wspaniałymi ogrodami i parkami oraz małymi sklepikami, wszystkimi w pastelowych barwach, a nawet murami z tynkami opadającymi całymi płatami i barwnymi plakatami naklejonymi jeden na drugi — wszystko to wydaje mi się takie śliczne.

…Napisałam do Anthony Graya, chłopaka z Anglii, którego poznałam przed wyjazdem. Zaskoczył mnie teraz, przyjeżdżając ze swoją siostrą, Sally. Akurat ucięłam sobie drzemkę (od godz. 18—20), bo przeszłam ponad dziesięć mil, więc byłam zmęczona. Strasznie się ucieszyłam, kiedy się obudziłam i ich zobaczyłam. Poszliśmy na kolację i miło gawędziliśmy. Tony jest wysokim, niebieskookim blondynem, absolwentem Oxfordu (jego ojciec jest wykładowcą zoologii w Cambridge). Jest to dobroduszny chłopak, budzący zaufanie, dobry kompan do zabawy, ale na pewno nie do poważnych rozmów. (Tylu Anglików sądzi, że przestajemy być kobiece, kiedy wyrażamy własne opinie i poglądy.)…

* Pisarz angielski (1905—1980).
** Ang. poeci romantyczni.


Wschód Księżyca

Białe jak robak morwy czerwienieją wśród liści.
Wyjdę i siądę wśród bieli tak jak one,
Nic nie robiąc. Sok lipca zaokrągla owoce.

Ten park pokrywa się idiotycznymi plotkami.
Białe kwiaty katalpy piętrzą się i zwieszone
Rzucają biały kolisty cień, umierając.

Spada gołąb. Ma biały wachlarzowaty ogon.
Jedyne powołanie to otwierać i zamykać
Białe płatki, wachlarze ogonów, białe palce.

Paznokciom dość odcisnąć półksiężyce czerwieni
Na białych dłoniach, czego żaden trud nie uczyni.
Biel nabiera barwy, inaczej zginie.

Owoce czerwienieją. Białe ciało
Gnije i cuchnie zgnilizną pod nagrobkiem.
Choć samo przechadza się w czystej bieliźnie.

Czuję biel tutaj pod kamieniami.
Gdzie drobne mrówki toczą jajka, gdzie tuczy się czerw.
Śmierć może zbieleć w słońcu lub poza nim.

Śmierć bieleje w jajku i poza nim.
Nie rozróżniam innych kolorów pośród bieli.
Biel jest barwą mego umysłu.

Nużą mą wyobraźnię te białe Niagary
Tryskające u podwalin skał jak fontanny
Oporne potężnym obrazom swego spadku.

Lucino, koścista matko, krzątająca się
Wśród osadzonych w głębi białych gwiazd.
Twa szczera twarz obnaża biel ciała do kości.

Ty, co wleczesz u twych stóp naszego strudzonego ojca.
Starca o siwej brodzie, owoce czerwienieją
I krwawią. Biały brzuch może jeszcze dojrzeć.

1958

Tekst pochodzi z numeru 227/1988 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

 

Czytaj również:

gazowe
i
Strajk Kobiet, Wrocław 23.10.2020 r., zdjęcie: Zuza Gałczyńska/Unsplash
Doznania

gazowe

Katarzyna Szaulińska

ciało jesiennieje już opadły ręce
nogi i żółte drzewa we mnie wchodzą

osocze to rosół i ja się przelewam
żeby gdzieś osiąść jak męty na sitku

Czytaj dalej