Światowiec
i
rysunek: Mieczysław Wasilewski
Opowieści

Światowiec

Frank O’Connor
Czyta się 11 minut

Ci, którzy sądzą, że trawa u sąsiada jest zawsze bardziej zielona, powinni przeczytać to opowiadanie. Wszyscy inni również.

Kiedy byłem chłopcem, ja i moi rówieśnicy nie wiedzieliśmy, co to wakacje, ale nie mam o to do nikogo żalu, bo dziecięcym sposobem po prostu je sobie wymyśliłem i tak było nawet lepiej. Raz moje letnie wakacje polegały na tym, że spędziłem parę nocy u kolegi, który nazywał się Jimmy Leary i mieszkał po drugiej stronie ulicy. Jego rodzice czasem wyjeżdżali na kilka dni w odwiedziny do chorej krewnej w Bantry i wtedy Jimmy mógł zaprosić kolegę dla towarzystwa. Podszedłem do tych wakacji z największą powagą; wymogłem na tacie, żeby pożyczył mi starą torbę podróżną i taszczyłem ją na oczach sąsiadek stojących w drzwiach domów.

– Wybierasz się dokądś, Larry? – spytała jedna.

– Tak, proszę pani – odparłem z wielką dumą. – Na wakacje do Learych.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Oj, to masz farta, co? – rzuciła rozbawiona.

Słowo „fart” miało się nijak do mojego szczęścia. Dom Learych był duży, do frontowych drzwi, zawsze zamkniętych, prowadziły wysokie schody. Mieli pianino w pokoju od ulicy, lornetkę na stoliku przy oknie, wreszcie ubikację na półpiętrze, która była dla mnie synonimem bezwstydnej elegancji. Lornetkę braliśmy ze sobą do sypialni na górze. Tam z okna można było zobaczyć całą drogę, od kamieniołomu z przycupniętymi na górze malutkimi domkami aż do rozległych pól na drugim końcu ulicy, tam gdzie na tle nieba rysowały się ostatnie gazowe latarnie. Każdego ranka wstawałem o świcie i w koszuli nocnej wychylony przez okno patrzyłem przez lornetkę na te wszystkie zagadkowe postacie, których nie było widać z naszego zaułka: na policjantów, kolejarzy i rolników w drodze na targ.

Jimmy’ego podziwiałem prawie tak bardzo jak jego dom i mniej więcej z tych samych powodów. Był rok ode mnie starszy, miał dobre maniery, schludnie się ubierał i raczej stronił od dzieciaków z naszej ulicy. Gdy się któryś napatoczył, Jimmy zwykł z rękami w kieszeniach opierać się o ścianę i słuchać go z uprzejmym, wszystkowiedzącym uśmiechem, który zdawał mi się wtedy szczytem elegancji. Nie żeby Jimmy był mięczakiem, o nie, był z niego świetny bokser i zapaśnik, z łatwością mógłby stawić czoło każdemu z tamtych, po prostu nie chciał. Był ponad nimi. Był – nawet dziś nie przychodzi mi do głowy żadne inne słowo – wyrafinowany.

Wiązałem to wyrafinowanie z pianinem, lornetką i ubikacją w domu i wydawało mi się, że gdybym tylko posiadł te same atuty, ja również mógłbym stać się wyrafinowany. Wiedziałem, że nie jestem, bo zawsze dawałem się zwodzić światu pozorów. Zaczynałem pałać sympatią do tego czy owego chłopaka, a po wizycie u niego mój podziw rozlewał się na jego rodziców i siostry. Myślałem sobie: jakie to musi być wspaniałe mieszkać w takim domu. Lecz kiedy opowiadałem o tym Jimmy’emu, uśmiechał się po swojemu wszystkowiedząco, po czym oznajmiał z cicha: „Zdaje się, że parę tygodni temu był u nich komornik”. I choć nie wiedziałem, kim jest komornik, trach – cały świat pozorów sypał się w gruzy, a do mnie docierało, że znów dałem się nabrać.

Podobnie było w sprawach damsko-męskich. Gdy Jimmy widział, że któryś ze starszych chłopaków z naszego sąsiedztwa pierwszy raz wychodzi z dziewczyną, rzucał nonszalancko: „Niech on lepiej uważa. Ta to jest dynamit”. I choć o dziewczynach, które są jak dynamit, miałem równie mgliste pojęcie jak o komornikach, sam jego ton wystarczał, by mi uświadomić, że oszukały mnie czułe głosy i szykowne kapelusze, blask gazowych latarni i wieczorny aromat ogrodów.

Nawet po czterdziestu latach wciąż znajduję w sobie wyraźny ślad tamtej obsesji, bo chociaż mój własny charakter pisma jest prawie nieczytelny, łapię się nieraz na tym, że piszę coś na kartce drobnym, równym duktem, w którym nie bez rozbawienia dostrzegam całkiem udaną podróbkę pisma Jimmy’ego. Dawny podziw tkwi we mnie niczym skamielina, lecz wszystkowiedzącego uśmiechu nigdy nie udało mi się opanować.

I znów muszę wrócić do swojego zainteresowania sprawami damsko-męskimi. Tak jak mówiłem, ja tylko sobie różne rzeczy wyobrażałem, Jimmy natomiast o nich wiedział. Mnie dostępu do tej wiedzy bronił świat pozorów, który ogłuszał i oślepiał emocjami. Byle co potrafiło mnie uradować albo przygnębić: drzewa rankiem, gdy szedłem na wczes­ną mszę, witraże w kościele, niebieskie zbocza falujących ulic o zmierzchu i zielone błyski gazowych latarni, aromaty gotowania i perfum, nawet zapach paczki papierosów, którą podniosłem z rynsztoka i przycisnąłem do nosa – wszystko to trzymało mnie po tej stronie świata pozorów, podczas gdy Jimmy, z racji czy to urodzenia, czy to wychowania, zawsze był po tej drugiej stronie. Chciałem, żeby mi powiedział, jak tam jest, ale chyba nie potrafił.

Któregoś wieczoru słuchał mnie, stojąc oparty o słupek furtki przed swoim domem, z pogodną twarzą ujętą w ramę jas­nych, schludnych włosów. Moja skłonność do ekscytacji budziła w nim rozbawienie wymieszane z litością.

– Może do mnie przyjdziesz, jak nie będzie rodziców? – rzucił od niechcenia. – Pokażę ci to i owo.

– Co mi pokażesz? – spytałem przejęty.

– Zauważyłeś tę nową parę, która wprowadziła się po sąsiedzku? – Skinął głową w kierunku następnego domu.

– Nie – przyznałem z rozczarowaniem. Nie tylko nigdy nic nie wiedziałem, lecz także niczego nie dostrzegałem. A kiedy opisał mi nowych sąsiadów, pomyślałem z goryczą, że nie znam nawet pani MacCarthy, właścicielki tego domu.

– Oni są świeżo po ślubie – powiedział Jimmy. – Nie wiedzą, że widać ich od nas z okna.

– Ale jak to?

– Nie oglądaj się teraz – odparł z rozmarzonym uśmiechem, zerkając przez moje ramię w stronę uliczki. – Poczekaj, aż będziesz wracał do siebie. Ich boczna ściana jest kilka metrów od naszej. Ze strychu można im zajrzeć prosto do sypialni.

– I co oni tam robią?

– Ooo – zaśmiał się rozkosznie. – Wszystko. Koniecznie musisz przyjść.

– Przyjdę na bank – odparłem z większym przekonaniem niż to, które faktycznie miałem. Nie żeby jego propozycja wydała mi się czymś zdrożnym. Po prostu chociaż bardzo chciałem być jak Jimmy, jednocześnie trochę się bałem, co by to ze mną zrobiło.

Ale wejrzenie poza świat pozorów mi nie wystarczało. Musiałem też przyjrzeć się samym pozorom i dlatego przez trzy wieczory wystawałem pod gazowymi latarniami naprzeciwko domu MacCarthych, dopóki nie rozpoznałem nowych lokatorów. Najpierw wypatrzyłem męża, bo wracał z pracy zawsze o tej samej porze. Był wysoki, o równo przyciętych kruczoczarnych włosach i wielkim czarnym wąsie gwardzisty, który jednak nie był w stanie ukryć młodzieńczego, szczerego wyrazu na pociągłej twarzy. Zwykle przychodził w towarzystwie starszego mężczyzny w czarnym płaszczu oraz meloniku i rozmawiali sobie przez kilka minut pod drzwiami, tamten wykonywał zamaszyste gesty wieczorną gazetą i od czasu do czasu zginał się wpół w napadzie gromkiego śmiechu.

Trzeciego wieczoru spostrzegłem żonę – bo to niewątpliwie ona wyglądała męża zza firanek w salonie, a potem szybko zbiegła na dół, by włączyć się do rozmowy. Narzuciła na ramiona stary płaszcz i stała z rękami skrzyżowanymi na piersiach, jakby dla lepszej ochrony przed zimnym wiatrem, który wiał od pól, a mąż czule obejmował ją ramieniem.

Pierwszy raz odezwały się we mnie skrupuły. Co innego podglądać obcych ludzi, którzy są człowiekowi obojętni, ale wystarczyło, że znałem kogoś z widzenia i już mój stosunek zabarwiał się emocjami, a do tych dwojga od razu poczułem sympatię. Wyglądali na takich, którzy i mnie mogliby polubić. Tamtej nocy nie mogłem zasnąć, długo układałem w myślach anonimowy list, w którym ich ostrzegam, aż ogarnęła mnie istna gorączka retorycznego wzburzenia.

Wiedziałem jednak, że od razu by doszli, kim jest ów podglądacz, a podglądacz domyśliłby się, kto na niego doniósł, dlatego list pozostał nienapisany, a ja chodziłem jak struty i fukałem na rodziców. Jednak nawet tamte emocje nie były prawdziwe, bo gdy w sobotni wieczór matka zawinęła mi koszulę nocną w tobołek – osiągnąłem już poziom świadomości, który nie pozwalał mi spakować się do torby – o mały włos byłbym się rozpłakał. Tamtego wieczoru nie mogłem patrzeć spokojnie na własny dom. Ojciec w nasuniętym na oczy kaszkiecie siedział pod lampką ścienną i czytał gazetę, zasłuchana matka owinięta szalem chyliła się do ognia w swoim wiklinowym foteliku, a do mnie dotarło, że oni także są częścią świata pozorów, który zamierzam zburzyć. I kiedy żegnałem się z nimi na noc, czułem się prawie tak, jakbym żegnał się z nimi na zawsze.

Dopiero u Jimmy’ego przestałem się martwić. Jego dom tak na mnie działał; robiłem się tam dwa razy większy, rosłem na spotkanie z pianinem, lornetką i wewnętrzną ubikacją. Gdy spróbowałem jedną ręką zaimprowizować prostą melodię na pianinie, Jimmy najpierw przez moment słuchał z rozbawioną miną, a potem usiadł na ławie i sam coś zagrał, tak jak się grać powinno, bo i pod tym względem nie mogłem się z nim równać.

– Lepiej udawajmy, że idziemy spać, bo jeszcze ktoś z naprzeciwka nas zobaczy i naskarży – oznajmił z drwiną w głosie. – Tamci wyszli do miasta, więc pewnie późno wrócą.

Wypiliśmy w kuchni po szklance mleka i poszliśmy na górę się przebrać. Położyliśmy się, ale nasze płaszcze czekały obok łóżka. Jimmy miał paczkę cukierków, uparł się jednak, że będą na później.

– Mogą nam się przydać – stwierdził ze swoim wszystkowiedzącym uśmiechem i znów podziwiałem jego samodyscyplinę i wstrzemięźliwość. Rozmawialiśmy przez kwadrans, potem zgasiliśmy świat­ło, wstaliśmy z łóżka, włożyliśmy płaszcze i skarpetki i po cichu, na paluszkach weszliśmy na strych. Jimmy szedł przodem, świecąc latarką. Należał do tych ludzi, którzy myślą o wszystkim. Na strychu wszystko było już gotowe. Do małego okienka dosunięto dwie skrzynie, na których nawet leżały poduszki, żeby wygodniej nam się siedziało. Za oknem najpierw widać było tylko czarną połać ściany zwieńczonej rzędem kominów, lecz po chwili z mroku jakieś dwa lub trzy metry w dole wyłonił się kontur samotnego okna. Jimmy usiadł przy mnie, otworzył paczkę cukierków i położył ją między nami.

– Oczywiście możemy też czekać na nich w łóżku – szepnął. – Zwykle słychać, jak wchodzą, jednak zawsze jest ryzyko, że będą cicho albo że uśniemy. Lepiej mieć pewność.

– Ale dlaczego nie opuszczą rolety? – spytałem z nieprzyjemnym biciem serca.

– Bo tam nie ma rolety – odparł Jimmy i cicho zachichotał. – Nigdy nie było, a pani MacCarthy nie wstawi rolety dla lokatorów, którzy jutro mogą się wyprowadzić. Tacy ludzie jak oni nie spoczną, dopóki nie zamieszkają na swoim.

Zazdrościłem mu tej nonszalancji, siedział po turecku i ssał cukierka, jakby czekał w sali kinowej na początek seansu. Mnie trochę przerażała ta ciemność i tajemnica, i tak wyraźnie słyszalne dźwięki z zewnątrz. Poza tym, oczywiście, czułem się nieswojo, bo byłem w cudzym domu. Spodziewałem się, że lada moment na dole otworzą się drzwi, wejdą rodzice Jimmy’ego i nas przyłapią.

Czekaliśmy chyba z pół godziny, zanim na ulicy rozległy się głosy i zgrzytnął klucz w zamku. Ktoś otworzył, a potem cicho zamknął drzwi. Jimmy delikatnie trącił mnie w ramię.

– To chyba nasza parka – szepnął. – Lepiej się teraz nie odzywajmy, bo jeszcze nas usłyszą.

Pokiwałem głową, żałując, że w ogóle do niego przyszedłem. W tej samej chwili w czarnej ścianie przed nami pojawiło się nikłe światło, żółty poblask ze schodów wydobywający z mroku zarys ramy okiennej. A potem nagle rozświetlił się cały pokój. Mężczyzna, którego widywałem na ulicy, stał w drzwiach z ręką na włączniku. Teraz miałem wszystko jak na dłoni, to była zwyczajna podmiejska sypialnia z kwiecistą tapetą, stały w niej szafa i toaletka, a nad podwójnym łóżkiem z mosiężnymi gałkami wisiał kolorowy obrazek z Najświętszym Sercem Jezusa.

Kobieta weszła do środka, omijając męża, jednym zamaszystym ruchem zdjęła kapelusz i rzuciła go w kąt. Mężczyzna wciąż stał przy drzwiach, najpierw zdjął krawat, potem męczył się przez chwilę z kołnierzykiem, wykrzywiając uniesioną twarz w grymasie udręki. Jego żona zrzuciła buty, usiadła na krześle obok łóżka i zaczęła ściągać pończochy. Równocześnie chyba coś mówiła, bo głowę miała zwróconą w stronę męża, lecz nie było słychać ani słowa. Zerknąłem na Jimmy’ego. Nie przestawał ssać cukierka, a na jego twarzy, delikatnie rozjaśnionej świat­łem z okna sąsiadów, malowało się błogie zadowolenie.

Kobieta wstała, mężczyzna usiadł na łóżku plecami do nas i zaczął z takim samym mozołem zdejmować buty i skarpetki. W pewnym momencie uniósł lewą stopę i przyglądał się jej z czymś w rodzaju troski. Żona również na nią popatrzyła, zaraz jednak odwróciła się i zaczęła rozpinać spódnicę. Rozbierała się szybkimi, nerwowymi ruchami, wiercąc się przy tym i – jak się zdawało – przez cały czas mówiąc. Raz spojrzała w lustro na toaletce i dotknęła policzka. Zdjęła halkę, kucnąwszy, po czym włożyła koszulę nocną i dokończyła rozbieranie się pod nią. Bieliznę rzucała gdzie popadło, sprawiała przy tym ogólne wrażenie osoby chao­tycznej i niechlujnej. Jej mąż był inny. Rozbierał się schludnie, odkładając rzeczy w taki sposób, by rano nie musiał ich szukać. Widziałem, jak wyjmuje zegarek, ogląda go uważnie, nakręca, po czym wiesza nad łóżkiem.

A potem, ku mojemu zdziwieniu, ona uklękła przy łóżku, przodem do okna, spojrzała na obrazek z Najświętszym Sercem Jezusa i przeżegnawszy się szybko, zanurzyła głowę w pościeli. Z konsternacją popatrzyłem na Jimmy’ego, który jednak nie wydawał się tym widokiem ani trochę zakłopotany. Mężczyzna, trzymając w dłoni złożone spodnie, poruszał się po sypialni ostrożnie i nieśpiesznie, jakby nie chciał przeszkadzać żonie w mod­litwach, a kiedy wkładał dół od piżamy, odwrócił się tyłem. Potem włożył jeszcze górę od piżamy, zapiął ją starannie i uklęknął obok żony. On także spojrzał z szacunkiem na obraz, przeżegnał się powoli, z nabożeństwem, lecz nie schował twarzy w pościeli. Klęczał wyprostowany, bez gorliwości widocznej w pozie kobiety, a jego twarz wyrażała szacunek, ale też poczucie własnej godności. Był to wyraz twarzy pracownika, który może ma, tak jak wszyscy, parę drobnych słabostek, ale i tak jest pewien, że dobrze sobie zasłużył na kierownicze stanowisko. Kobiety – dało się wyczytać z jego lekko pobłażliwej miny – muszą się uciekać do tych afektacji, lecz on rozmawia z Bogiem jak mężczyzna z mężczyzną. Pierwszy skończył modlitwę, jeszcze raz powoli się przeżegnał i wstał z klęczek, a kładąc się do łóżka, po raz ostatni zerknął na zegarek.

Po kilku minutach kobieta wyciągnęła dłonie przed sobą na łóżku, przeżegnała się po swojemu, zamaszyście, i wstała. Przecięła pokój tak szybko, że prawie mi to umknęło, i zaraz potem światło zgasło, a ja odniosłem wrażenie, że okno, przez które oglądaliśmy tę scenkę, w czarodziejski sposób zniknęło razem z nią i znów mieliśmy przed sobą tylko pustą czerń ściany zwieńczonej kominami.

Jimmy powoli wstał i wskazał mi latarką drogę do wyjścia. Po zejściu na dół zapaliliśmy światło w pokoju i ujrzałem na jego twarzy zadowoloną minę wytrawnego kolekcjonera, który pokazał mi swoje skarby w najlepszym możliwym świetle. Wobec tego spojrzenia nie odważyłem się ani słowem nawiązać do modlitwy sąsiadki, choć przeczuwałem, że to wspomnienie pozostanie ze mną do końca moich dni. Nie umiałbym wytłumaczyć Jimmy’emu, dlaczego w tamtej chwili wszystko się dla mnie zmieniło – że kiedy patrzyliśmy z ukrycia na tych dwoje, poczułem, że ktoś inny patrzy na nas i zamiast obserwować, sami jesteśmy obserwowani. I to obserwowani w tak wstydliwej sytuacji, że nie wiem, co musiałyby zrobić nasze ofiary, żeby dorównać naszemu poniżeniu.

Miałem ochotę sam się pomodlić, ale nie byłem w stanie. Leżałem tylko po ciemku w łóżku, z oczami zakrytymi dłonią, i chyba już wtedy dotarło do mnie, że nie będę wyrafinowany jak Jimmy, że nie będę się wszystkowiedząco uśmiechał, bo po drugiej stronie świata pozorów zawsze będę widział jedynie wpatrzoną we mnie wieczność.

– Oczywiście czasem jest lepiej – rozległ się w mroku senny głos Jimmy’ego. – Nie myśl sobie.

 

The Man of the World by Frank O’Connor reprinted by permission of Peters Fraser & Dunlop (www.petersfraserdunlop.com) on behalf of The Estate of Frank O’Connor. Lead pochodzi od redakcji „Przekroju”.

Czytaj również:

Hydraulicy
i
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 619/1957 r.
Przemyślenia

Hydraulicy

Mateusz Kołczinger

Zupełnie niechcący podsłuchałem ostatnio rozmowę trojga hydraulików.

– Wiecie, co mi się niedawno przytrafiło? – powiedział pierwszy. – Kiedy montowałem nowy kran, zauważyłem w odpływie kosmyk włosów. Bez zastanowienia złapałem go i chciałem wyciąg­nąć, ale stawiał silny opór. Ciągnąłem jednak, ciąg­nąłem i nie zgadniecie! Okazało się, że to mój ojciec. Wydobyłem go z odpływu za włosy. Domyślacie się pewnie, jak byłem zaskoczony.

Czytaj dalej