Rybitwy z wyspy ognia i lodu
i
Þórarinn B. Þorláksson, „Letni wieczór w Reykjavíku”, 1904 r.; zdjęcie: domena publiczna
Doznania

Rybitwy z wyspy ognia i lodu

Birna Anna Björnsdóttir
Czyta się 28 minut

Jest 2040 r., a katastrofa klimatyczna utrudnia życie na Islandii. Kiedy nauczycielka biologii znika bez śladu podczas wycieczki szkolnej, jej córka rusza na poszukiwania. Co odnajdzie?

Moja matka zniknęła 1 czerwca 2040 r., dokładnie w moje dwudzieste pierwsze urodziny. Kiedy kilka dni wcześniej wyjeżdżała na Wyspy Owcze z licealistami, których uczyła biologii, wydawało się, że jest w dobrym nastroju. Nie pierwszy raz organizowała taką wycieczkę. Dzień po zniknięciu matki skontaktował się ze mną nauczyciel, który jej towarzyszył. Powiedział mi, że poprzedniego dnia zabrali dwadzieścioro uczniów na jeden z dłuższych spacerów, których mieli kilka w planie. Wybrali się na odludne klify na głównej wyspie, gdzie obserwowali ptaki morskie: fulmary, mewy siewki i maskonury, polujące i opiekujące się pisklętami. Było wilgotno i mgliście, ale widoki okazały się wspaniałe. Do hostelu w centrum Thorshavn wrócili zmęczeni i zadowoleni. Po kolacji zarówno nauczyciel, jak i moja matka poszli spać. Kiedy rano zapukał do jej drzwi, nie odpowiedziała. Sprawdził w jadalni, obszedł korytarze, aż wreszcie poprosił recepcjonistkę o klucz do jej pokoju. W środku nie było niczego poza kartką papieru leżącą na stole przy oknie. Widniały na niej notatki na temat miejscowych ptaków, jakieś liczby i obserwacje terenowe.

9 czerwca trzymałam tę kartkę, siedząc na skale nad brzegiem morza w Seltjarnarnes, moim rodzinnym mieście sąsiadującym z Reykjavíkiem. Na dłoniach miałam rękawiczki bez palców, mogłam więc dotykać papieru, którego dotykała moja matka i po raz chyba tysiąc pięćsetny badać zapisane przez nią słowa. Przychodziłam tu codziennie, odkąd dowiedziałam się o jej zniknięciu. Kiedyś dookoła rozciągało się pole golfowe, ale teraz zrobiło się zbyt zimno i wietrznie. Nawet najtwardsi z moich rodaków nie mieliby ochoty na choćby krótką rundę. Dawniej to miejsce cieszyło się sporą popularnością, zwłaszcza latem. Było tak jeszcze w roku, w którym przyszłam na świat, ale parę lat temu ludzie dali za wygraną. Obok pola rozciągały się lęgowiska rybitwy popielatej, która po islandzku nazywa się kría. Matka dała mi tak właśnie na imię. „Żaden ptak, a co tam, żadne zwierzę nie może się równać kríi! To najbardziej fascynująca istota na ziemi. Najsilniejsza, najbardziej dokładna, pełna determinacji i wdzięku, najtwardsza i najwytrzymalsza!” – często to powtarzała, czasem nieco innymi słowami, zawsze z dramatyzmem i żarliwością. Jako dziecko cieszyłam się, że nazwano mnie na cześć tak wspaniałego ptaka. Imię Kría rzadko występowało wówczas na Islandii. Jestem jedną z nielicznych noszących je osób w moim wieku, aczkolwiek zyskało większą popularność, odkąd rybitwy przestały się tu gnieździć. Na skutek zmian kwasowości oceanów spadła populacja dobijaka – ryby, na którą polują. Musiały zmienić swoje szlaki migracyjne, omijają więc Islandię. Rybitwy straciły główne źródło pożywienia, a my ukochane ptaki, które zawsze uważaliśmy za element tutejszego krajobrazu. Najwyraźniej popadliśmy wówczas w nostalgię, co znalazło wyraz w imionach nadawanych małym dziewczynkom. Bolało mnie, że ludzie jak zwykle wykazali się żałosną niezdolnością docenienia tego, co mieli, aż wreszcie zrobiło się za późno. Kolejny raz wyciągnęłam notatkę z kieszeni. Gładziłam ją, patrzyłam na dobrze znane pismo matki, próbowałam doszukać się na kartce jakichś wskazówek, dobrze wiedząc, że ich tam nie ma.

Matka – po islandzku mamma – urodziła mnie późno. Tak to chyba należy nazwać. Miała czterdzieści cztery lata. Jej niespodziewana ciąża zaskoczyła wszystkich jej znajomych, ale najbardziej zdziwiona była ona sama. Mamma poświęciła życie nauce. Co prawda nie udało jej się zrobić doktoratu, ale obroniła dyplom w dziedzinie nauk biologicznych. Przez całe życie na własną rękę zajmowała się studiowaniem przyrody, w końcu zaczęła uczyć o niej w szkole. Z natury introwertyczna i trochę nonszalancka – wśród samouków często spotyka się takie osoby – myślę, że była zbyt niepokorna, aby odnaleźć się w środowisku akademickim. A może, jak wiele osób z jej pokolenia, miała niezdiagnozowane ADHD? Nigdy nie udało mi się ustalić, czy chodziło o jedno, czy o drugie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Kiepsko radziła sobie z relacjami i związkami. Zanim mnie urodziła, miała kilku chłopaków. Później nie było już nikogo – a w każdym razie nie wiedziałam o żadnym jej partnerze. Oficjalna wersja, którą poznałam, brzmi następująco: moim ojcem jest Amerykanin, aktywista broniący wielorybów. Przyjechał na Islandię jesienią 2018 roku i próbował zrobić nieco szumu wokół problemu wielorybnictwa, ale zdaniem mammy wybrał przestarzałe metody i byl nieskuteczny. W tamtym czasie największym powodzeniem cieszyły się działania kompleksowe, ich zwolennicy uważali kryzys klimatyczny za bezprecedensowe zagrożenie dla wszystkich istot, Amerykanin natomiast fiksował się wyłącznie na wielorybach. Był jednak zniewalająco przystojny i po całonocnej dyskusji w jakimś barze w śródmieściu, poświęconej zaletom wąskiego i szerokiego podejścia do ekologii, zaliczyli krótki romans. Wyjechał, zanim zdążyła mu powiedzieć, że jest w ciąży. Uznała, że to nawet lepiej.

Nie sądziła, że mogłaby zostać mat­ką w tak późnym wieku. Nigdy za bardzo nie pragnęła dzieci. Długo rozmyślała o tym, czy ze względu na stan środowiska jest rzeczą moralną sprowadzać na świat kolejną istotę ludzką. Z drugiej strony tak późna ciąża była niemal cudem. Ostatecznie mamma zdecydowała się mnie urodzić. Przyszłam na świat 1 czerwca 2019 roku a mamma przeprowadziła się do mojej babci, by ta pomagała jej w opiece nad niemowlęciem. Mieszkamy razem od dwudziestu jeden lat.

Babcia – amma – i ja próbowałyśmy zrozumieć, co stało się z matką. Amma jak zwykle zachowywała stoicki spokój. Powtarzała, że impulsywność, niepokój i nerwowość to nieodłączne cechy mammy, chociaż w dużym stopniu nauczyła się je kontrolować i wydawała się względnie opanowana, przynajmniej na pierwszy rzut oka.

– To przez klimat – powiedziałam z płaczem. – Wszystkie te sprawy związane z klimatem sprawiły, że ostatecznie się załamała. – Mamma została aktywistką na rzecz klimatu w latach 90., na długo zanim stało się to modne. W czasie kiedy się urodziłam, nadciągająca katastrofa budziła w ludziach coraz większy lęk, a moja matka z aktywistki przeistoczyła się niemal w bojowniczkę. Jej forma psychiczna się pogarszała. Myślała tylko o zagładzie klimatycznej, z którą łączyła nawet drobne codzienne czynności. Zjedzenie niewegańskiego hot doga, zakup ubrania z sieciówki albo torebki jednorazowej, bo akurat musiała wstąpić do sklepu spożywczego, choć tego wcześniej nie miała w planie. To wszystko uważała za wejście na równię pochyłą, za decyzję, która w ostatecznym rozrachunku doprowadzi planetę do zagłady. Dzieliłam się obawami o stan matki z ammą, ale jej zdaniem matka od zawsze miała takie skłonności. Według niej kryzys klimatyczny i nieprawdopodobna wręcz destrukcja środowiska, która wydarzyła się za mojego życia – topnienie lodowców, na skutek czego podniósł się poziom oceanów, a wiele nabrzeżnych rejonów przestało nadawać się do zamieszkania, zakwaszenie wód zaburzające funkcjonowanie licznych ekosystemów morskich i lądowych, zagłada niezliczonych gatunków fauny i flory – po prostu dostarczyły mammie pretekstu do leżących w jej naturze zadręczania się i wieszczenia katastrofy.

W latach 80., gdy mamma była dzieckiem, panicznie bała się nadciągającego nuklearnego armagedonu. Była pewna, że sowiecka łódź podwodna zaatakuje bazę amerykańskiej marynarki wojennej w Kef­lavíku, a Islandia zostanie zmieciona z powierzchni ziemi, albo że na skutek przypadkowego wycieku z reaktora ocean ulegnie skażeniu i wszyscy mieszkańcy wyspy dostaną raka. Po katastrofie w Czarnobylu matka przez tydzień nie wstawała z łóżka. Sądziła, że potwierdziły się jej najbardziej szalone, najokropniejsze lęki i że wkrótce całą ludzkość spotka tragedia. Gdy Reagan i Gorbaczow postanowili się pogodzić – i to u nas, na Islandii – amma nie posiadała się z radości. Deeskalacja konfliktu między Moskwą a Waszyngtonem była oczywiście dobrą wiadomością, ale babcię cieszyło przede wszystkim to, że jej nerwowa córka odzyska w końcu spokój i równowagę. Zabrała nawet moją jedenastoletnią wówczas matkę do Höfði w Reykjavíku, gdzie spotkali się dwaj przywódcy. Stanęła z nią przy drodze, by zobaczyć przejeżdżające kawalkady i wskazując na nie, móc powiedzieć: „Popatrz, ci dwaj panowie umówią się, żeby ich kraje nie zrzucały bomb na siebie nawzajem ani na nas”. „Cóż za wspaniała lekcja dla małej dziewczynki – pomyślałam ponuro teraz, gdy mnie samą przepełniał lęk – pewnego dnia dowiadujesz się, że dwaj faceci mogą rządzić całym światem”.

Przez cały okres dorastania mamma martwiła się rozmaitymi drobnymi sprawami, jednak dopiero kryzys klimatyczny pozwolił jej bać się tak mocno jak za czasów zimnej wojny.

– Zawsze coś ją przerażało – tłumaczyła amma. – Najpierw przez wiele lat spodziewała się nuklearnej zimy. Potem katastrofy klimatycznej.

– Ale ammo, przecież katastrofa klimatyczna wydarzyła się naprawdę.

– Nie o to chodzi, kochanie.

Zdaniem babci mamma od zawsze była wewnętrznie rozdarta. Klimat stanowił jedynie pretekst. Wszystkie zmiany, które zaszły na świecie przez ostatnie kilka lat, wszystkie tragedie też były wtórne. Nie przekonywało mnie to. Uważałam, że sprawy są znacznie mocniej powiązane. Na pewno.

*

Kiedy przyszła pora powrotu do domu, wstałam i rozejrzałam się, a pozostałości pola golfowego oraz siedlisk ptaków wydały mi się jeszcze bardziej ponure i opustoszałe niż dotychczas. Za mojego życia poziom morza podniósł się o prawie metr. Niegdyś sucha i twarda ziemia zrobiła się mokra i błotnista. Zmiany zachodziły szybciej, niż zapowiadali eksperci. Zamiast pół metra w trzydzieści lat – metr w dwadzieścia. A to nie był wcale nasz największy problem. Szłam przez podmokłą trawę w butach trekkingowych. Dźwięk, który wydawała, przypomniał mi dzieciństwo, kiedy towarzyszyłam matce w górskich wyprawach mających na celu – jak to się wtedy mówiło – „odnajdywanie siebie”. Budowało się drewnianą chatkę na saunę, ściągało szamanów, piło psychodeliczne kakao, a wszystko to w ramach jakiejś bliżej nieokreślonej duchowości. Później nie mogliśmy już sobie pozwalać na tego rodzaju niepoważne rozrywki, jednak przez pewien czas mamma mocno w to wsiąknęła. Zawsze czegoś poszukiwała, dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę. Ja sama jestem o wiele bardziej podobna do ammy. Albo do ojca, kto wie.

Szłam w kierunku drogi. Rzadka, żółtawoszara trawa pokrywała błotnistą ziemię z wdziękiem taniej peruki. Najgorszy w tym paskudnym krajobrazie był ogromny dom stojący na skraju dawnego pola golfowego. Był tak szkaradny, że świetnie tu pasował. Zimne, betonowe pudło z oknami tylko na jednej ścianie, od strony morza. Jego groteskowa skala mówiła o nim wszystko. Właścicielem był Arthur, menedżer funduszu inwestycyjnego z Nowego Jorku, który zbił fortunę, bo kiedyś trafnie przewidział skutki kryzysu klimatycznego tu, na Islandii. Kiedy przyszłam na świat, panowało powszechne przekonanie, że nie będzie z nami tak źle. Scenariusz dla większości regionu arktycznego, który uważano za najbardziej prawdopodobny, zakładał, że główną odczuwalną na co dzień zmianą będzie nieco wyższa temperatura. Ludzie wyobrażali sobie cieplejsze lata i łagodniejsze zimy. Oczywiście topnienie lodowców miało doprowadzić też do wzrostu poziomu mórz, co wiązało się z pewnym zagrożeniem dla wybrzeży. Przewidywano, że ocieplenie wpłynie na naszą faunę i florę, zmuszając niektóre gatunki do przeniesienia się gdzie indziej lub doprowadzając do ich wyginięcia. Na ich miejsce miały pojawić się nowe. Najbardziej obawiano się dokuczliwych owadów. Znosząc okropną islandzką pogodę, ludzie pocieszali się tu przecież od zawsze, powtarzając: „Przynajmniej nie ma u nas komarów”.

I rzeczywiście, większość regionu arktycznego doświadczyła wzrostu temperatury. Dla wielu społeczności oznaczało to całkowitą transformację, zwłaszcza dla Grenlandii, gdzie wyrosły nowe, prężnie rozwijające się miasta, zbudowane na terenach dotąd skutych lodem. Wzdłuż wybrzeża przybyło miejsc nadających się do zamieszkania. Rozwijająca się gospodarczo Grenlandia zaczęła obsługiwać nowe szlaki żeglugowe między Azją Wschodnią a Ameryką Północną, które otworzyły się wskutek skurczenia się arktycznej pokrywy lodowcowej. Ponadto często wybierali ją emigranci klimatyczni z kontynentalnej Europy, pragnący uciec przed uciążliwymi letnimi upałami. Łagodny klimat i dobre warunki do życia sprawiły, że Grenlandia dołączyła do grona najzamożniejszych i najatrakcyjniejszych obszarów w Europie.

Natomiast na Islandii wydarzenia przybrały inny obrót, niż zakładali naukowcy. Arthur, ten od betonowego domu, wybrał pesymistyczny scenariusz, powiązał go ze skomplikowanym instrumentem finansowym i obstawił potężną sumę. Topnienie lodowców wpłynęło na prądy ocea­niczne. Golfsztrom, który od zawsze zapewniał Islandii względnie umiarkowany klimat, zmienił bieg i teraz omijał wyspę. Zaczęło się to jakieś dziesięć lat temu. Tutejszy klimat stał się odtąd znacznie zimniejszy i bardziej surowy. Dawniej zimy były irytująco mroźne i śnieżne, ale jednak znośne. Teraz ludzie przez wiele dni, czasem tygodni w ogóle nie wychodzą z domu. Gromadzą zapasy, pracują zdalnie, częściowo wzięli na siebie edukację swoich dzieci. Zima stała się okresem hibernacji. A przecież miejscowi od dziesięcioleci, od wieków powtarzali, że nie ma czegoś takiego jak zła pogoda, są co najwyżej niewłaściwe ubrania. Latem panują warunki, jakie dawniej uznano by za typowe dla względnie łagodnej zimy. Prędzej czy później musieliśmy się zmierzyć z pytaniem, czy Islandia w ogóle jeszcze nadaje się do życia. Wiele osób już stąd wyjechało, przede wszystkim na Grenlandię (o ironio, nazwy naszych krajów – Islandia, czyli wyspa lodu, i Grenlandia, czyli zielona wyspa – wreszcie nabrały sensu) albo do Skandynawii. Skandynawia zmagała się zresztą z mnóstwem włas­nych ­problemów. Nawet tam letnie miesiące stały się koszmarnie gorące, ponadto mieszkańcy mieli coraz mniej miejsca i zasobów z powodu ogromnej imigracji z południa, a teraz również z północy.

Kilkadziesiąt lat temu Arthur wymyślił złożoną konstrukcję finansową, sprowadzającą się w istocie do obstawienia, że Golfsztrom zmieni bieg. W latach 30. tak właśnie się stało i Arthur zarobił nieprzyzwoicie dużo pieniędzy. Żeby – jak to ujął – „wesprzeć Islandię”, zbudował tu letni dom. Co roku przeznaczał też pewną kwotę na edukację w zakresie nauk o życiu i Ziemi. Porozumiał się z miastem Seltjarnarnes, które sprzedało mu działkę (pole golfowe właśnie zamykano), w zamian za co finansował lokalne projekty badawcze i szkolne. Stąd właśnie pochodziły pieniądze na coroczną podróż mammy i jej uczniów na Wyspy Owcze w celu obserwowania ptaków.

Zbliżałam się do głównej drogi, kiedy usłyszałam, że ktoś otwiera drzwi domu. Odwróciłam się i zobaczyłam chłopaka w moim wieku. Pewnie był synem Arthura, który nazywa się – tak, to nie żart – Arthur junior. Dostrzegł mnie i podbiegł w moją stronę. Nie miałam ochoty na rozmowę z nikim obcym, więc nie przerywając marszu jeszcze bardziej naciągnęłam kaptur na głowę.

– Zaczekaj! – zawołał. Nie miałam szans wykręcić się z tej sytuacji, więc przystanęłam. Odwróciłam się, a on posłał mi uśmiech, który albo wyrażał pewność siebie, albo był wyćwiczony – trudno powiedzieć – po czym wyciągnął prawą rękę.

– Cześć, jestem Arthur.

– Kría – odparłam, nie odwzajemniając uśmiechu.

– Wiem, kim jesteś. – Zdziwienie na mojej twarzy zachęciło go do wyjaśnień. – Jesteś córką tej nauczycielki, która zniknęła. Widziałem, że przesiadujesz tu od paru dni. Trudno mi sobie nawet wyobrazić, przez co przechodzisz.

Jego troska wydawała się dość szczera, ale nigdy wcześniej go nie spotkałam, więc nie wiedziałam, co o nim myśleć. Słyszałam, że właściciel domu ma syna mniej więcej w moim wieku. Ludzie w mieście plotkowali od czasu do czasu na ich temat, jednak nikt chyba nie znał żadnych ciekawych szczegółów, oprócz tego, że obaj nosili to samo imię.

– Dzięki – powiedziałam i odwróciłam się w stronę drogi. Od paru dni nie miałam na nic energii. Wyjście z domu, żeby posiedzieć nad ocea­nem, kosztowało mnie mnóstwo wysiłku. Rozmowy z kimkolwiek oprócz ammy naprawdę nie wchodziły w grę. Ruszyłam, ale on ostrożnie zrobił kilka kroków i zrównał się ze mną.

– Chciałbym ci pomóc.

Mroźny czerwcowy wiatr przybrał na sile. Próbowałam tłumaczyć, że chcę wrócić do domu, ale uparł się, że mnie odprowadzi. Brakowało mi siły, żeby z nim dyskutować. Po drodze wyjaśnił mi, że on i jego ojciec czują się częściowo odpowiedzialni za zniknięcie mammy. Przecież to oni sfinansowali wycieczkę. Właśnie dlatego chciał mi pomóc. Odparłam, że to absurd i że nikt niczemu nie jest winien. Nie miało znaczenia, skąd pochodziły fundusze. On jednak powtarzał swoje.

– Gdyby nie my, nie byłoby jej tamtego dnia na Wyspach Owczych.

Tego nie wytrzymałam.

– Wyluzuj, nie jesteś aż tak ważny.

Zaśmiał się.

– Jesteś zabawna – stwierdził.

„Dlaczego faceci zawsze tak mówią?” – zapytałam samą siebie w myślach.

Kiedy szliśmy, opowiedział mi, że dopiero co skończył college w Stanach Zjednoczonych i postanowił uczynić ten kruchy, pełen cierpienia świat lepszym miejscem. Tak, użył dokładnie takich słów. Nie musiał pracować i chciał wykorzystać swoją uprzywilejowaną sytuację (to również jego słowa), żeby pomóc osobom w potrzebie (a przy okazji uspokoić swoje sumienie bananowego dzieciaka – to akurat sama sobie dopowiedziałam). Jego długo­okresowy plan zakładał rozdanie większej części majątku organizacjom charytatywnym oraz – oczywiście – założenie fundacji, która skupi się na sprawach dotyczących środowiska, zwłaszcza w regionie arktycznym, skoro na swój sposób było to źródło rodzinnej fortuny.

– Dlaczego po prostu nie przeznaczysz wszystkiego na rzecz jakiegoś ruchu dążącego do obalenia systemu, który pozwala ludziom takim jak ty posiadać nieproporcjonalnie dużo pieniędzy?

Stanęliśmy przed moim domem. Tu się wychowałam, mamma również. Przez okno w kuchni widziałam babcię szykującą kolację: dorsza smażonego w panierce i ziemniaki. Arthur milczał przez moment. Spodziewałam się, że znów usłyszę, że jestem zabawna. Zamiast tego powiedział:

– Wow, to jest myśl! – I chyba zaraz pożałował swoich słów, bo lekko zawstydzony dodał: – Wiem, muszę się jeszcze dużo nauczyć. Naprawdę się staram. Staram się być inny niż… No wiesz, próbuję postępować inaczej.

Zanim odszedł, zaproponował, że zabierze mnie swoim odrzutowcem na Wyspy Owcze („Nie martw się, jest na biopaliwo”), żebym mog­ła sama się rozejrzeć i porozmawiać z ludźmi. Może uda się natrafić na jakąś wskazówkę dotyczącą zniknięcia matki. Odparłam, że się zastanowię. W końcu ruszył z powrotem, ale po chwili przystanął, odwrócił się i powiedział:

– Nie wiem oczywiście, przez co przechodzisz, ale znam trochę to uczucie, jak gdyby właśnie ktoś cię porzucił.

Kiedy amma dostrzegła nas przez kuchenne okno, zaraz dała mi znać gestem, żebym zaprosiła nowego znajomego na kolację. Natychmiast zakończyłam rozmowę i szybko weszłam do środka. Arthur junior chciał mi pomóc, bo najwyraźniej sam miał jakąś historię związaną z rodzicami. Spojrzałam przez szybkę w drzwiach frontowych. Zobaczyłam, jak otula się rozpiętą kurtką i odchodzi. Jeszcze zanim weszłam do kuchni, wybrałam numer mammy, chyba po raz setny, odkąd zniknęła. Znów odezwała się skrzynka głosowa.

*

Następnego popołudnia, 10 czerw­ca, mocno i czule objęłam ammę, która kazała mi się trzymać, i ruszyłam po płycie lotniska w Reykjavíku w stronę dziesięcioosobowego odrzutowca, skrzącego się bielą i błękitem, z fantazyjnie zaprojektowanym napisem: DOSTAWCA ARKTYCZNYCH MARZEŃ. Arthur junior stał przy schodkach, z tym samym uśmiechem co poprzedniego dnia. Powitał mnie pogodnie, lecz w odpowiednio poważnym tonie, jak gdyby dla potwierdzenia, że zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest to dla mnie łatwa podróż.

– Używacie oliwy z oliwek jako paliwa? – spytałam, chcąc nieco rozluźnić atmosferę.

Zaśmiał się.

– Nie, oleju rzepakowego.

Kiedy wystartowaliśmy, spojrzałam przez okno, zobaczyłam Reykjavík i Seltjarnarnes, które niknęły w dole. Jezioro w centrum miasta zamieniło się w monetę, a potem w maleńką kropeczkę. Junior taktownie zajął miejsce kilka rzędów za mną i zagłębił się w lekturze jakiejś książki. Od kilku dni byłam tak zmęczona, że natychmiast zasnęłam. W głowie dryfowały mi myśli i przypominałam sobie, czego matka uczyła mnie o moim ptaku, o jej ptaku – o rybitwie popielatej. Byłam bardzo mała, kiedy opowiedziała mi o niej pierwszy raz, więc w zasadzie od zawsze znałam niezwykłą naturę rybitwy. Przez całe dzieciństwo i młodość mamma regularnie i zawsze z tym samym entuzjazmem tłumaczyła mi, że co roku gatunek ten migruje z bieguna południowego na północny i z powrotem. Spędza zimę na Antarktydzie, po czym wyrusza zakładać gniazda na północy. Gdy lato na Islandii dobiega końca, znów odlatuje. Ale oczywiście kiedy u nas jest zima, na Antarktydzie jest lato, więc z punktu widzenia rybitwy lato trwa przez cały czas. Do tego nie można zapominać o dwudziestu czterech godzinach światła na dobę podczas dnia polarnego na biegunie. Rybitwa ma do czynienia z ciemnością tylko podczas swoich podróży. Zawsze znajduje drogę, zawsze dociera do tego samego miejsca, w którym poprzednio zbudowała gniazdo. Podróż na północ zajmuje jej około sześćdziesięciu dni. Ptak szybuje, wykorzystując sprzyjające prądy powietrzne. Ponoć czasem nawet śpi w locie (po islandzku słowo kría oznacza również krótką drzemkę). Aby wrócić na południe, rybitwa potrzebuje trzech miesięcy. Okrąża wtedy południowy kraniec Afryki. Dzięki obrączkowaniu naukowcy ustalili, że niektóre ptaki docierają z wiatrem aż do Australii i stamtąd wreszcie przybywają na Antarktydę. Żaden inny ptak nie odbywa tak długich wędrówek. Rybitwa popielata waży około stu osiemdziesięciu gramów, mniej niż mała puszka napoju gazowanego. Żyje przeciętnie dwadzieścia kilka lat, niektóre osobniki dociągają do trzydziestki. Co roku pokonuje od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu pięciu tysięcy kilometrów, w zależności od tego, dokąd dokładnie się udaje. Na przestrzeni całego jej życia wychodzi tyle, co trzy podróże z Ziemi na Księżyc i z powrotem.

Drgnęłam niespokojnie, kiedy koła samolotu dotknęły pasa lotniska w Thorshavn. Choć mamma fascynowała się Wyspami Owczymi i wielokrotnie na nie jeździła, ja jeszcze tu nie byłam. Wysiadłam i uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nie mam żadnego planu. Sądziłam, że pojedziemy do hostelu, w którym mieszkała mamma, i zaczniemy jakieś poszukiwania. Okazało się jednak, że Arthur junior wynajął dom niedaleko lotniska – jak na tutejsze standardy właściwie pałac. Podjechaliśmy tam samochodem, ale ja uparłam się, żeby zatrzymać się w mieście.

– Hostel mi wystarczy – oznajmiłam mu. – Powinnam być właśnie tam.

– Oczywiście, rozumiem – odpowiedział ze stosowną powagą. Obiecałam zadzwonić, jeśli będę potrzebowała „dosłownie czegokolwiek”, jak to ujął. Po drodze do miasta wybrałam numer mammy. Znów odezwała się skrzynka głosowa. Spróbowałam ponownie. I jeszcze raz.

W hostelu poprosiłam o ten sam pokój, w którym zatrzymała się mamma. Recepcjonistka natychmiast domyśliła się, kim jestem, i troskliwie spełniła moją prośbę. Kiedy przekroczyłam próg pokoju, ogarnęło mnie uczucie dziwniejsze, niż się spodziewałam. Była tu nieco ponad tydzień temu. Spała na tym łóżku. Tu trzymała swoje rzeczy. Podejmowała decyzje. A może podjęła je znacznie wcześniej? Mimo to nie czułam jej obecności, a ponieważ w sumie chyba wierzę w duchy, uznałam to za dobry znak.

Przejrzałam szuflady, szafę, kosze na śmieci, zerknęłam nawet pod materac. Nic nie znalazłam. Wróciłam do recepcji z nadzieją, że zastanę tam inne osoby z personelu. Powiedziano mi, że matka nie zostawiła w pokoju nic oprócz notatki na temat ptaków. Nikt nie widział, jak wychodziła, ale między północą a godziną 5.30 rano nikogo w recepcji nie było.

Poszłam na górę po kurtkę i ruszyłam na spacer. Błąkałam się po mieście. Choć go nie znałam, to w niesamowity sposób przypominało dom. Rozmyślałam o dziwactwach mammy. Kiedy byłam mała, często znikała sama na weekendy – wybierała się na wieś lub za granicę (oczywiście po skorzystaniu z samolotu musiała odpokutować, równoważąc swój ślad węglowy). Jeśli nie wyjeżdżała, potrafiła na całą niedzielę zamknąć się w pokoju. Wtedy nie widziałam w tym nic dziwnego. Tak po prostu było. Dopiero jako nastolatka zaczęłam się zastanawiać, czy mamma nie pragnie znaleźć się gdzie indziej, czy nie czuje się uwięziona ze mną i z babcią. Nie przyszło mi do głowy, że mogła być kruchą osobą. Szczerze mówiąc, zupełnie jej nie rozumiałam. Irytowałam się tylko: dlaczego ona nie może zachowywać się normalnie, jak amma?

Rybitwa popielata stosuje strategię rozrodczą typu K. Ma stosunkowo nieliczne potomstwo, ale poświęca mu dużo czasu. Potrafi walczyć o teren, na którym chce założyć gniazdo, i zaciekle broni piskląt. W razie zagrożenia atakuje ludzi oraz inne duże drapieżniki, dziobiąc je w czubek głowy. Jest za mała, żeby wyrządzić komukolwiek poważną krzywdę, ale jej dziób potrafi przebić skórę, co z reguły zniechęca potencjalnych napastników, począwszy od niewielkich ssaków, a skończywszy na niedźwiedziach polarnych.

Nazajutrz obudziłam się wcześnie i zadzwoniłam do Arthura z pytaniem, czy mógłby załatwić samochód, żeby pojechać na tereny lęgowe, na które mamma zabrała uczniów dzień przed swoim zniknięciem. Arthur zaproponował, że mi potowarzyszy, wolałam jednak wybrać się tam sama. Zjadłam śniadanie i kiedy wychodziłam sprawdzić, czy samochód już podjechał, recepcjonistka zawołała, że właśnie przyszedł do mnie list. Spojrzałam na kopertę i zamarłam. Ujrzałam moje imię i adres hotelu nakreślone pismem matki. Stempel wskazywał, że list wysłano 4 czerwca. Długo wpatrywałam się w tę datę. Chciałam się upewnić, że nic mi się nie pomyliło. Potem dostrzegłam znaczek pocztowy. Republika Południowej Afryki.

Pośpiesznie rozerwałam kopertę. W środku znajdowała się druga. Widniały na niej słowa: „Przeczytaj to, kiedy dotrzesz na klify”. Starannie schowałam obie koperty do kieszeni kurtki, zapięłam ją i ruszyłam do auta czekającego przed hostelem. Usiadłam z tyłu. Jechaliśmy wąskimi, wietrznymi drogami. Myśli kłębiły mi się w głowie, a walące jak szalone serce próbowało dotrzymać im kroku, ale tak naprawdę nie czułam się zaskoczona. Wiedziałam, że matka gdzieś jest. A ona wiedziała, że tu dotrę.

Kierowca zatrzymał się na końcu drogi wysypanej żwirem i udzielił mi instrukcji. Najpierw wzdłuż rzeczki w dolinę, potem skręcić w prawo, kiedy teren zacznie się wznosić. Stamtąd miałam dotrzeć na niższe klify, gdzie na pewno zobaczę maskonury i mewy siewki. Umówiliśmy się z kierowcą w tym samym miejscu. Szybko pokonałam wilgotną dolinę. Teren był płaski, przez długi czas nie wyglądało na to, że zacznie się wznosić. A potem nagle usłyszałam ich ostrzeżenia. Nie widziałam rybitw, odkąd opuściły Islandię, lecz natychmiast je rozpoznałam. Zobaczyłam szare i białe pióra oraz czarne czapeczki. Charakterystyczne odgłosy sprawiły, że cofnęłam się do lat 20., kiedy jako mała dziewczynka godzinami obserwowałam te ptaki w Seltjarnarnes, podziwiając ich zwinne, niemal taneczne ruchy. Mamma nauczyła mnie pewnej sztuczki. Kiedy jest się na terenie lęgowym rybitwy, warto wziąć kijek i trzymać go nad głową, bo jeśli ptak zaatakuje, wybierze najwyżej położony punkt. Koło moich stóp leżał akurat patyk, który wyglądał na kawałek drewna wyrzuconego na brzeg przez morze. Miał nieco dziwny kształt, ale się nadawał. Podniosłam go i zaczęłam stąpać ostrożnie, patrząc pod nogi, żeby przypadkiem nie rozdeptać któregoś z bezcennych jaj. Krzyki rybitw nasiliły się, gdy szłam przez ich terytorium. Trzymałam patyk mocno. Raz czy dwa coś nim gwałtownie szarpnęło. Zbliżałam się chyba do centrum ptasiej kolonii. Bezskutecznie próbowałam wypatrzyć najkrótszą drogę wyjścia stamtąd albo ścieżkę prowadzącą w stronę klifów. Byłam zmęczona i obawiałam się wyczerpującej wędrówki. Kusiło mnie, żeby przysiąść tu, gdzie stałam – chciałam jak najszybciej przeczytać list. Z drugiej strony matka kazała mi dotrzeć na klify, ja zaś byłam z natury posłuszna. Zawsze wykonywałam wszystkie polecenia, zwłaszcza mammy i ammy. Jednak teraz, kiedy tak maszerowałam z patykiem nad głową, poczułam coś dziwnego. Uświadomiłam sobie, że to ja sprawuję kontrolę.

Usiadłam na niewielkim kopczyku. Pod suchą trawą poczułam miękką ziemię. Nadal trzymałam patyk, a rybitwy krążyły nad moją głową, skrzecząc i wrzeszcząc. Drugą dłonią rozpięłam zamek kieszeni i wyjęłam kopertę. Udało mi się otworzyć ją zębami. W środku znajdował się napisany odręcznie jednostronicowy list od mammy:

 

Najdroższa Krío,

nie muszę Ci wiele mówić, większość z tego, co miałam do powiedzenia, już wiesz. Skończyłaś dwadzieścia jeden lat. Wykonałam zadanie i mogę teraz odejść, przemyśleć sobie pewne rzeczy i zobaczyć, czy uda mi się choć trochę naprawić samą siebie. No tak, typowe zachowanie osoby w wieku średnim. Ale stereotypy kryją w sobie ziarno prawdy. Proszę, wybacz mi. Muszę postąpić właśnie tak. Muszę na jakiś czas zniknąć. Potrzebuję czasu i proszę Cię, nie martw się o mnie. Może i jestem delikatna, ale nie słaba. Pamiętaj, że jesteś kochana. Zawsze byłaś i zawsze będziesz. Wiem, że to wiele domagać się od córki okazania wyrozumiałości dalekiej od doskonałości matce. Jesteś jednak dojrzała ponad wiek. Musiałaś taka być.

Zauważyłaś zapewne znaczek i wiesz, że piszę do Ciebie z Południowej Afryki. Moja bystra Córeczko, zapewne domyśliłaś się, że podążam szlakiem migracyjnym moich ptaków, Twoich ptaków, naszej kríi.

Nie wiem, jak dużo czasu mi to zajmie. Nie wiem, dokąd mnie doprowadzi. Podążaj, proszę, za swoimi marzeniami. To najlepsze, co możesz dla mnie zrobić.

Wszystko ma swój czas, najmilsza Krío. To jak w piosence The Byrds. Jest czas burzenia i czas budowania. Czas tańców i czas żałoby. Czas siewów i czas zbiorów.

Posłuchaj jej czasami.

Twoja mamma

 

Pochłonięta czytałam list raz po raz i mimowolnie odłożyłam kijek. Nagły ból na czubku głowy sprawił, że wróciłam do rzeczywistości. Nie miałam czapki, więc ptak przebił skórę, o czym przekonałam się, gdy dotknęłam głowy i zobaczyłam całą dłoń umazaną we krwi. Natychmiast chwyciłam patyk i znowu go uniosłam. Schowałam list do kieszeni, zapięłam ją i ruszyłam z powrotem do samochodu.

*

Przez następne kilka tygodni i miesięcy każdy najdrobniejszy szczegół codziennego życia – wstrętne krzyki mew, niewegański hamburger, mijanie Höfði w Reykjavíku – przypominał mi o mammie i o ciężarze tej zagmatwanej sytuacji. Ludzie powtarzali, że czas mnie uleczy, że poczuję się lepiej. Ale było na odwrót, czułam się gorzej. W przeszłości lekceważyłam mammę, nie doceniałam jej, a oparcie znajdowałam przede wszystkim w babci. Po jej zniknięciu poczułam pustkę. Straciłam więcej, niż sądziłam, że mam. Obsesyjnie starałam się pozbierać. Wiedziałam, że muszę odzyskać poczucie swojego miejsca w świecie, a przynajmniej jakoś się do tego świata przystosować.

1 października wróciłam na Wyspy Owcze. Znowu poleciałam tam z Arthurem juniorem jego odrzutowcem. Wyjaśniłam mu wcześniej, że zamierzam wyruszyć na poszukiwania mammy. Plan zakładał przeprawienie się statkiem do Danii, a następnie podróż przez Europę i Afrykę Zachodnią. Chciałam trzymać się szlaków migracyjnych rybitwy. Z Południowej Afryki miałam udać się do Australii, stamtąd do Nowej Zelandii i wreszcie na Antarktydę.

W porcie pożegnałam się z Arthurem juniorem i wsiadłam na statek płynący do Danii. Weszłam na górny pokład i patrząc na morze, włożyłam sobie do uszu słuchawki, a następnie włączyłam piosenkę The Byrds sprzed siedemdziesięciu pięciu lat, o której mamma pisała w liście. Wciągając zimne, słone powietrze, poczułam lekkość, jakiej nie doświadczyłam od miesięcy. Wiedziałam, że jestem na właściwej ścieżce. Amma wsparła moje plany. Nie dlatego, że wierzyła w ich powodzenie. Widziała moją determinację.

Czas rzucania kamieni i czas ich zbierania.

Nie wiedziałam, czy ją odzyskam. Wiedziałam jednak, że istnieje na to wiele sposobów, przynajmniej na odzyskanie jakiejś jej części. Statek wypłynął w morze. Port w Thorshavn znikał w oddali, połyskujące fale rozbijały się o burtę. Zauważyłam stadko rybitw lecące za nami. Sprawdzały, czy ruch powietrza powodowany przez statek może ułatwić im podróż. Naraz uznały, że jednak nie i doskonale zsynchronizowane skierowały się ku górze.

 

Opowiadanie pochodzi z kwartalnika „McSWEENEY’S”, nr 58: 2040 A.D.

Czytaj również:

Świąteczny potop książek
Opowieści

Świąteczny potop książek

Birna Anna Björnsdóttir

Miłość do literatury od zawsze łączy Islandczyków, a historie są ich dobrem narodowym. O oswajaniu zimowego czasu opowieściami i o tym, dlaczego szczególnym momentem dla miłośników książek jest koniec roku, opowiada pisarka Birna Anna Björnsdóttir.

Mawiamy, że w Islandii każdy jest pisarką lub pisarzem. To oczywiście przesada, która zresztą nie najlepiej pasuje do tradycji literackiej, dla której charakterystyczne są niedopowiedzenia i powściągliwość. A jednak każdego roku ukazuje się tutaj około tysiąca nowych książek, co w kraju liczącym mniej więcej 290 tys. mieszkańców daje jedną książkę na 290 osób – oto kolejny z wielu dziwacznych należących do nas rekordów świata.

Czytaj dalej