Pianista znad jeziora
i
ilustracja: Marek Raczkowski
Doznania

Pianista znad jeziora

Natalio Grueso
Czyta się 30 minut

W staroświeckim hotelu w Szwajcarii toczy się subtelna gra emocji pomiędzy chłopcem, który właśnie zaczyna odkrywać świat, a przez wakacje pracuje tam jako kelner, pianistą, który nigdy nie zagrał żadnej fałszywej nuty, i tajemniczą, piękną Włoszką.

– Nigdy nie uderzyłem do zamiast re, to znaczy nigdy nie sfałszowałem żadnej nuty. A gram już od czterdziestu lat jako profesjonalista, ale z latami nauki to będzie lekko ponad pół wieku. I przez ten cały czas, drogi Labastide, nigdy nie zagrałem fałszywie ani jednej nuty, nigdy nie uderzyłem w mi zamiast fa.

Słońce. Dziś w Genewie świeci słońce. Bruno wstaje z potężnym bólem głowy, ściśniętym żołądkiem, obrzękłymi ustami. Jest jeszcze bardzo młody, ledwo co pełnoletni i jego ciało nie jest przyzwyczajone do spożywania mocnych alkoholi w ilościach przemysłowych. Ale przy pianiście nie mógł odstawać, skoro on pije, ja z nim.

– Jestem wypłacalnym pijakiem, chłopcze, i lubię, jak mi towarzyszysz. Naucz się pić, to najlepsza rada, jaką mogę ci dać – powiedział mu pianista.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Z Paryża do Genewy pociąg jedzie ledwo kilka godzin, ale każdy by powiedział, że ta podróż dodała Brunonowi parę ładnych lat. Niezgrabny boy hotelowy z trądzikiem na twarzy zaczynał zmieniać się w bardzo przystojnego młodzieńca, dobrze zbudowanego i z dołkami w policzkach, na twarzy już bardziej męskiej, z pierwszymi włosami twardej brody, zapowiadającymi niszczycielską broń, rozbijającą najszczelniejszą kobiecą obronę.

Szwajcarskie miasto nie było dokładnie archetypem egzotyki, jakiej poszukiwał młody Labastide, ale przynajmniej znajdowało się w innym kraju i je właśnie znalazł w dziale ofert pracy w dzienniku oprawionym w drewniany uchwyt, leżącym na stoliku w hallu paryskiego hotelu, gdzie pracował. Zastępstwo na lato, trzymiesięczny kontrakt w dobrym hotelu w Genewie, nad jeziorem, przyzwoita pensja plus zakwaterowanie i jedzenie, do tego dobry procent z napiwków. Młodemu Brunonowi brzmiało to jak anielska muzyka, propozycja nie do odrzucenia.

Spakował swój skromny dobytek do plecaka i wielkiej walizki ze zniszczonej skóry, która należała do jego ojca i była użyta tylko raz, podczas jedynego wyjazdu w jego życiu. I z tym całym dobytkiem w plecaku i starej walizce wyruszył do Genewy. Człowiek ma tylko to, czego nie może stracić w katastrofie morskiej, powiedział mu wiele lat później pewien hiszpański awanturnik w barze jakiegoś domu rozpusty w Manili. I choć zdanie to nie było zbyt oryginalne, Bruno słyszał je wtedy po raz pierwszy i od tego czasu stało się jego mottem życiowym. Z dwiema walizkami przybył do Wenecji wiele lat później. A wcześniej wyszedł z tysiąca katastrof.

Już od stacji kolejowej czuje się jezioro, w dole, u stóp zbocza. Młody Labastide stoi na peronie ze swoimi dwoma bagażami, ludzie przechodzą obok, powitalne uściski, po­żegnalne pocałunki, megafon zapowiada odjazdy i przyjazdy, od czasu do czasu słychać gwizdek konduktora, to wszystko. Poza tym zupełna cisza, jakby stacja była wygłuszona.

W porównaniu z Paryżem to małe miasto, myśli młody Bruno i rusza przed siebie, ze zniszczoną skórzaną walizką w ręce i plecakiem na ramieniu, w poszukiwaniu hotelu. Nie ma planu miasta. Pyta ludzi, ale wydaje się, że nikt nie ma ochoty wysłuchać chłopaka. Po wielu próbach udaje mu się uzyskać jakieś wskazówki. Trzeba dotrzeć nad jezioro i obejść spory kawałek brzegu, idąc cały czas w kierunku Coppet, mówią mu. Ciekawe, gdzie jest Coppet, myśli sobie Bruno.

Spacer jest przyjemny, ale odleg­łość duża. W końcu przy wyjeździe z miasta, nad spokojną wodą jeziora Bruno dostrzega duże eleganckie litery zapowiadające hotel: Hôtel des Étoiles. Jeszcze tego wieczoru odkryje, że niektóre z neonów są przepalone i nikt nie zajął się ich naprawą, dlatego z daleka, kiedy nie ma gwiazd na niebie, można przeczytać Hôt es toi. Piękny budynek, wspaniała rezydencja z połowy dziewiętnastego wieku przekształcona została we wspaniały pensjonat. Problemem było to, że owa wspaniałość przeminęła już dawno temu i teraz dogorywała z godnością markizy wyprzedającej rodzinne klejnoty, by wystarczyło na przeżycie kolejnego miesiąca, choć nadal herbatę pije z serwisu z chińskiej porcelany.

Było oczywiste, że wielki dom na brzegu jeziora miał już za sobą lepsze czasy, ale nadal zachowywał klasę, która kiedyś przyciągała najlepszą arystokrację z połowy Europy. Obszerne salony z perskimi dywanami, już wytartymi, ale niegdyś gęs­tymi i miękkimi. Lampy z niezwykłych kryształów, z Czech i Murano. Meble ze szlachetnego drewna z Alzacji. Stiuki i obrazy, i gobeliny, i malowidła, i wilgoć, i odpryski, i pajęczyny. I służba w galowych strojach, z pocerowanymi spodniami i wystrzępieniami na ramieniu. Taki był Hôtel des Étoiles, hotel gwiazd, nie wiadomo, czy filmowych, czy niebiańskich.

Na prawo od hallu wejściowego była recepcja, a za nim piano bar, w obszernym salonie, z meblami, niegdyś nowoczesnymi, mahoniowy bar i dwa żyrandole z sześcioma przepalonymi żarówkami. Tak lepiej. Atmosfera staje się bardziej intymna, zwłaszcza kiedy pianista znad jeziora zdejmuje rękawiczki, trzaskają kości jego palców, a on zaczyna pierwszą melodię Heaven, I am in Heaven Cole Portera, i z pewnością każda nuta jest na swoim miejscu, nie ma ani jednej fałszywej.

– Dlaczego pianista nosi rękawiczki? – pyta naiwnie Bruno portiera.

– Bo jego dłonie to skarb i musi je chronić. Może nie wiesz, ale to jedyny pianista na świecie, który nigdy nie zagrał fałszywej nuty.

Bruno czerwieni się i spuszcza głowę. Jego głos jest prawie niesłyszalny.

– Powiedział mi wczoraj, ale mu nie uwierzyłem.

– To bardzo źle, chłopcze – odpowiada urażony portier. – Jeśli nie wierzysz słowom starszych, nie będzie ci łatwo w życiu.

Hotelowa rutyna jest leniwa, powolna, ale równocześnie przyjemna. Rano Bruno obsługuje salon śniadaniowy, wielki i przestronny, z kilkoma stolikami na zewnętrznym tarasie wychodzącym na jezioro. Kawa i tosty z masłem i dżemem są najwyraźniej faworytami w menu, po nich idą herbaty, wypieki i zboża. Niemal wszyscy goście jedzą śniadanie w ciszy zakłócanej rytmicznym stukotem sztućców o talerze. Wyróżnia się tylko jedna para z dwójką dzieci, bądźcie grzeczne, dzieci, krzyczy histerycznie matka, nieświadoma, że jej głos przeszkadza bardziej niż zabawy maluchów.

Klientela jest co najmniej dziwna. Wszyscy wydają się postaciami z innej epoki, jakby mieszkali w hotelu od czasu, kiedy został zbudowany. Są na wakacjach, jeśli można użyć tego słowa w odniesieniu do osób, które nie pracują. Zamożni ludzie, nieco zubożali, którzy przenoszą się w lecie nad jezioro w poszukiwaniu świeżego i czystego powietrza kantonu Vaud, uciekając przed niemiłosiernymi letnimi upałami Paryża, Mediolanu czy Wiednia. A przy okazji kontrolują swoje oszczędności i inwestycje.

Kelnera nic nie irytuje bardziej niż gość, który przychodzi wtedy, gdy on już ma zamykać, w tym granicznym momencie, kiedy jeszcze nie nadeszła pora oficjalnego zamknięcia, ale już wiadomo, że teraz będzie musiał przedłużyć swoją pracę o dobrą chwilę. Normalnie, i w zależności od gościa, albo uprzejmie się go przekonuje do rezygnacji, albo obsługuje się w pośpiechu, uprzedzając, że za kilka minut będzie musiał wyjść. Ale z nią to nigdy tak nie działało. Kiedy wbijała spojrzenie swoich czarnych jak węgiel oczu w człowieka, nikt nie potrafił stawić jej czoła. I zawsze przychodziła, kiedy pora śniadania miała się kończyć.

– Dzień dobry pani. To co zwykle?

Unosi lekko głowę, gładzi się po koniuszku ucha, mruży oczy błyszczące jak węgielki i kiwa głową. Ani słowa, dopóki kelner nie przyniesie jej kieliszka szampana i talerzyka poziomek. Wtedy ostatni raz zaciąga się papierosem, łagodnie gasi go w porcelanowej popielniczce, przekłada nogę na nogę i w końcu, głosem łagodnym, choć wyzywającym, dziękuje szemrzącym francuskim z lekkim włoskim akcentem. Potem wkłada okulary słoneczne, bierze poziomkę i zanurza ją w szampanie. Trzymając w ustach, nie gryzie jej, po prostu ją ssie, pieści językiem, aż nagle w jednej chwili poziomka znika w jej gardle, połknięta.

– Chciałbyś czegoś? – pyta dama kelnera.

Bruno się czerwieni, nie zdawał sobie sprawy, że stoi tam, przed tą kobietą, jak zahipnotyzowany.

– Nie… Przepraszam panią.

I odchodzi. Czuje, jak pali go spojrzenie damy. Nie może jej widzieć, oczywiście, bo odchodzi odwrócony plecami do tarasu, ale jest pewien, że ona za nim patrzy.

– Kim jest ta dama? – pyta Bruno portiera.

Ten zdejmuje okulary do czytania, unosi brwi, mierząc od stóp do głów młodego Labastide’a, i mówi:

– Zapomnij, chłopcze. Zbyt dobra klacz dla marnego jeźdźca.

Bruno rumieni się i kuli głowę, odwaga nie należy do jego największych cnót. Odchodzi upokorzony i wraca do swoich południowych zajęć – podawania obiadu albo ewentualnie sprzątania pokoi. Potem ma kilka godzin wolnych, aż do wieczora, kiedy obsługuje salę piano baru.

To najlepsza chwila dnia, kiedy przychodzi pianista znad jeziora, zaraz po prysznicu, z włosami jeszcze mokrymi i dokładnie ogoloną twarzą, pachnący świeżą wodą kolońską użytą po goleniu. Zawsze nosi ze sobą niewielką czarną torbę, jak wiejski lekarz, a w niej partytury oprawione w zniszczone okładki ze złotymi literami na grzbiecie. Kiedy siada przy klawiaturze, już czeka na niego pierwsza tego wieczoru whisky, podana z uśmiechem i lekkim skinieniem głowy przez Brunona, zaznajomionego z obyczajami pianisty. Trzeba uważać, by niska szklanka z trzema kostkami lodu była zawsze odpowiednio napełniona bursztynowym destylatem. W przeciwnym wypadku pianista po prostu przestaje grać.

– Witaj, chłopcze, jak minął dzień? – pyta go, zdejmując rękawiczki i rozciągając palce, trach, trach.

Ale Bruno ledwo zdąży bąknąć: dobrze, dziękuję, bo w tej chwili wchodzi do baru dama ze śniadania, jakby szła w zwolnionym tempie, jakby miała moc zatrzymywania czasu podczas swojego przejścia i wszyscy goście zdają się ją śledzić podczas jej wyprawy do baru, do stołka obok fortepianu, z którego właśnie kiełkują pierwsze nuty Dziewczyny z Ipanemy. Tego wieczoru jest ubrana w długą dopasowaną czarną suknię, podkreślającą ciemne obfite piersi i pozwalającą zauważyć mocne nogi o delikatnej skórze. Reszty można się domyślić, tym bardziej domyśla się młody Labastide, zafascynowany damą.

Ta znów prosi o szampana, a Bruno zastanawia się, czy kobieta żywi się wyłącznie bąbelkami. Chciałby zadać jej to pytanie, ale brak mu odwagi, ma w pamięci słowa portiera, jestem zbyt cienki, żeby próbować z nią rozmawiać.

Pianista jednak nie wygląda, jakby się jej bał, patrzy na nią bezczelnie, przebiegając palcami po klawiaturze, jakby sugerował, że jego ręce przebiegają po jej nogach. Ona pozwala pianiście dotykać się spojrzeniem, pozwala fikcyjnie pieścić się dłońmi, które ślizgają się po klawiszach, czarnych i białych, jakby to była magiczna szachownica, znad której unoszą się cudowne melodie.

Bruno przygotowuje dwa dry martini i jeden san francisco dla Amerykanów, którzy właśnie usiedli przy swoim stoliku. Hałas shakera nie zagłusza okrągłych nut, które pianista dedykuje damie, naciskając pedał fortepianu, jakby to był pedał gazu samochodu wyścigowego, płynie La Cumparsita, gdybyś ty wiedziała, że w mym sercu ciągle miłość trwa, twe wspomnienie żywe wciąż w pamięci mam. A ona uśmiecha się, zamyka oczy, przez chwilę wydaje się, że sama cicho śpiewa wspaniałe zwrotki, które stały się nieśmiertelne dzięki Gardelowi.

Niewiele w historii podano dry martini lepiej wymieszanych, Bruno potrząsa shakerem z góry na dół, raz za razem, niezdolny, by oderwać wzrok od sceny. Tych dwoje musi mieć już od dawna jakąś przygodę, myśli Bruno, podając kieliszki Amerykanom, i zanim obsłuży parę czekającą już od dobrej chwili przy jednym ze stolików w głębi, biegnie do baru po butelkę whisky, której niewiele już zostało w szklaneczce pianisty, żeby tylko nie przestał grać i nie włożył rękawiczek na dłonie, żeby nie prysła magia.

Ciao, bello. Kobieta podpisuje rachunek i zostawia na barze banknot. Hojny napiwek, któremu towarzyszy porozumiewawcze puszczenie oka. I tak jak przyszła, tak odchodzi, kołysząc biodrami pod spojrzeniami gości, wymierzonymi dokładnie w dół jej pleców. Wtedy staje, dotyka koniuszka ucha i zdejmuje buty na obcasie. I jak bosonoga contessa Mankiewicza idzie po perskich dywanach, które kiedyś były grube i gęs­te, do swojego pokoju.

Pianista przestał grać. Ostatni goście dopijają resztki z kieliszków i opuszczają bar. Bruno zaczyna sprzątać, ściera stoliki, zamyka kasę, sprawdza stan inwentarza i przygotowuje błyszczące butelki na następny dzień. Pianista jest przy nim. Usiadł na stołku obok fortepianu, tym samym, na którym siedziała dama, pijąc swojego szampana, tym samym, na którym siadała każdego wieczoru.

– Nalej mi whisky, chłopcze, sobie też nalej, skończył się dzień pracy ­– mówi pianista.

Bruno jeszcze czuje ból głowy po poprzednim wieczorze i ostatnią rzeczą, na jaką ma ochotę, jest whisky. Wydaje się, że pianista odgaduje jego myśli.

– Nic się nie martw, tak jest tylko na początku, potem się przyzwy­czaisz i nie będziesz mógł bez tego żyć.

Bruno nalewa sobie naparstek i rozcieńcza wodą. Pianista uśmiecha się porozumiewawczo. Najpierw piją w milczeniu, każdy po swojej stronie baru, niemal nie patrząc na siebie. I nagle, bez ostrzeżenia, nie wiadomo jaki mechanizm włączył się w mózgu pianisty, zaczyna mówić. Zdarzyło się tak już poprzedniej nocy i zdarzy się jeszcze w następne, jakby jakaś sprężyna uwalniała się w jego głowie i kazała mu mówić, wypuszczać na wolność duchy, które go dręczą. W tych czasach Bruno zdał sobie sprawę, że posiada wielki i niezwykły dar: potrafi słuchać. Potwierdził to sam pianista w dniu, kiedy się pożegnali.

– Potrafisz słuchać, chłopcze, to bardzo dobrze. Słuchanie jest zawsze dużo inteligentniejsze od mówienia, a musisz wiedzieć, że ja dopiero po czwartej whisky zaczynam mówić.

Każdej nocy po zamknięciu baru Bruno uczył się kochać pianistę, akceptować jego ekstrawaganckie zachowania, choć nie rozumiał ich przyczyn. Bruno był nieśmiałym chłopcem i bardzo rzadko miał odwagę, by zadać osobiste pytanie. Ale jedno wydawało mu się oczywiste i od dawna chciał je zadać. W końcu pewnej nocy się odważył.

– Jak się nazywasz, pianisto? Nigdy mi nie mówiłeś, a tutaj wszyscy mówią o tobie pianista.

Ten wybuchnął głośnym śmiechem, dopił resztę ze szklanki i odparł z przekorą:

– Słuchaj, chłopcze, Markus nigdy nikomu nie mówi, jak się nazywa.

Tyle udało się ustalić Brunonowi względem swojego przyjaciela: że ma na imię Markus, że gra na fortepianie w hotelu w Genewie, że dziennie wypija butelkę whisky i że nigdy, przez całe życie, nigdy nie zagrał fałszywej nuty.

Ale w hotelu, podobnie jak we wszystkich małych społecznościach, trudno jest utrzymać sekrety. Podobnie jak w rodzinach, gdzie zawsze znajdzie się ktoś gotowy uchylić rąbka tajemnicy, którą wszyscy pozostali chcieliby zachować. Tym razem był to portier, który następnego dnia, zdjąwszy okulary do czytania i unosząc w górę brwi, opowiedział Brunonowi wszystko, co wiedział o pianiście.

Zdaje się, że naprawdę miał na imię Markus, choć nigdy nikt w hotelu nie widział jego paszportu. Od wielu lat mieszka w Genewie i od pierwszego dnia było jasne, że jest człowiekiem nietowarzyskim, ale uprzejmym. Doszedł do porozumienia z dyrektorem hotelu, że będzie grał każdego wieczoru aż do zamknięcia baru. Dostawał za to skromną pensję, ale nikt nie liczył szklanek whisky, które wypijał, a za które rachunek wyniósłby więcej niż cała jego wypłata. Powiedzmy, że taki układ był nieformalnie częścią umowy. Mieszkał w maleńkim pokoiku w tanim pensjonacie na rue des Clochards. Tego dowiedział się od portiera, bo pewnego razu pianista zapomniał swojej skórzanej torby z partyturami i trzeba było wysłać po nią boya. I oczywiście wiedział, że jest to jedyny pianista na świecie, który nigdy w życiu nie zagrał fałszywej nuty.

Cała reszta to były czcze domysły, plotki, których nie dało się sprawdzić. Mówiono na przykład, że pianista musiał uciekać z Buenos Aires, bo wplątał się w jakąś ciemną sprawę z narkotykami, która kosztowała życie pewnej roześmianej i swobodnej dziewczyny, zbuntowanej córki z jednej z dobrych rodzin z Mar del Plata. Nie żeby pianista był handlarzem, po prostu był w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Mówiono też, że pianista mógł zrobić wspaniałą karierę, świetnie się zapowiadał, ale pewnego dnia, bez wyraźnego powodu przestało mu na tym zależeć. To wszystko, niewiele wiedziano o tym człowieku.

Brunonowi raczej dama spędzała sen z powiek. A że o niej nikt nie chciał mu nic powiedzieć, postanowił zrobić coś, co może nie było specjalnie poprawne, ale też nie było czymś nielegalnym. Któregoś popołudnia po obiedzie, kiedy cały hotel drzemał, Bruno poszedł do biura z tyłu za recepcją, żeby znaleźć kartę zgłoszenia przyjazdu damy. Szybko ją odnalazł i niczym początkujący, niezdarny złodziej, któremu już się udało otworzyć sejf i ma przed sobą klejnoty, zdenerwował się, zamknął szufladę z trzaskiem i wybiegł z biura.

Tego samego wieczoru znów pił z pianistą. Rutyna, która dlatego nią jest, że się powtarza, powtórzyła się znowu, dama usiadła na stołku przy barze najbliżej fortepianu, szampan, nieliczni goście prosili o podstawowe koktajle, pianista nie grał żadnej fałszywej nuty, dama uśmiechała się i w ciszy jakby nuciła niektóre tematy, wielki żyrandol z przepalonymi żarówkami oświetlał wszystkich. Najpierw, jak zwykle, pili w milczeniu, z opuszczonymi głowami, każdy po swojej stronie baru, bawiąc się podkładkami pod szklanki.

– Co będziesz robił, jak odejdziesz z hotelu? – zapytał nagle pianista.

Bruno ocknął się i mruknął coś w rodzaju: sam nie wiem, jeszcze o tym nie myślałem.

– Przecież zostało ci tylko parę tygodni – nalegał pianista. – Musisz się zastanowić, co będziesz robił.

Labastide wzruszył ramionami, bawiąc się kostkami lodu, które powoli roztapiały się w jego szklance.

– Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia – powiedział w końcu. – Mam mętlik w głowie, nie wiem, co dalej robić.

I jego policzki nabrały intensywnie czerwonego koloru, niewinny rumieniec wywołał uśmiech u starego pianisty.

– Nic się nie martw – pocieszył go. – Wszyscy przez to przechodziliśmy.

– Tak – odpowiedział Bruno – ale ja pierwszy raz komuś o tym mówię.

Wtedy pianista roześmiał się gromko po swojemu, śmiechem, który pojawiał się bez uprzedzenia, po czym zrobił coś niezwykłego. Znów zdjął rękawiczki, otworzył klapę fortepianu i zaczął grać. Nalej nam jeszcze po jednym, krzyknął, grając bardzo swobodną wersję Money, moneyKabaretu. Kiedy skończył ją grać – widać było, jak cieszyło go granie – znów usiadł przy barze naprzeciwko Brunona, pociągnął potężny łyk świeżo nalanej whisky i powiedział:

– Pieniądze, chłopcze, zrób pieniądze. Jeśli nie wiesz, co masz robić w życiu, ja bym ci radził, żebyś robił pieniądze. Pieniądze rozwiązują osiemdziesiąt procent wszystkich problemów, jakie napotykamy w życiu, jeśli masz pieniądze, to jest tak, jakbyś skakał na trapezie z siatką, wszystko jedno, ile razy spadniesz, zawsze możesz się podnieść i zacząć od początku, jakby nigdy nic.

Bruno uśmiechnął się i w policzkach pojawiły mu się dołki, jego specjalność, ostateczna broń. Wtedy zapytał:

– A te pozostałe dwadzieścia procent, których nie można kupić za pieniądze?

Pianista znów się uśmiechnął, ale tym razem jego uśmiech był raczej grymasem smutku. Łyknął kolejny haust i powiedział:

– Te pozostałe dwadzieścia procent, których nie można kupić za pieniądze, to zdrowie i niepowodzenia w miłości. Z tym, chłopcze, nic się nie da zrobić, nie ma na świecie takiego złota, które by ci pomogło, za które mógłbyś sobie kupić spokój. Jeśli w sprawach zdrowia albo miłości zaliczasz wpadkę, masz przerąbane.

Nastąpiła ciężka, długa cisza, którą przerwał kolejny śmiech pianisty, bez wyraźnego powodu. Ale na wszystko inne pieniądze są rozwiązaniem, krzyknął. Napijmy się za to, chłopcze. I napili się. I napili się jeszcze wiele razy, aż druga butelka zaczęła dogorywać, a na wschodzie można było już wypatrzeć jasność nowego dnia.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Wtedy nagle, po długiej chwili milczenia, pianista podniósł głowę, wziął swoją torbę i wyszedł. Dobranoc, chłopcze. Bardzo dziękuję. To był pierwszy raz, kiedy pianista mu dziękował, i ten drobny szczegół wzruszył Brunona. To ja panu dziękuję, odpowiedział. Pianista zatrzymał się w połowie sali, z marynarką zarzuconą na ramię, w rękawiczkach chroniących mu dłonie i ze swoją skórzaną torbą. Odwrócił się i powiedział: jesteś dobrym chłopcem, potrafisz słuchać i potrafisz się uśmiechać. Daleko zajdziesz, ale pamiętaj, Labastide, przede wszystkim pieniądze. One załatwią wszystko, a co do reszty, nie zawracaj sobie głowy, chłopcze, nie ma rozwiązania.

Bruno słyszał, co mówi pianista, ale właściwie nie zwrócił uwagi na jego słowa, bo kiedy zobaczył, że zatrzymuje się on w tym miejscu na środku baru na perskim dywanie, który kiedyś był miękki i puszysty, nie mógł nie pomyśleć o gestach, jakie każdego wieczoru, dokładnie w tym miejscu, robiła dama, jak dotykała koniuszka ucha i zdejmowała buty na wysokich obcasach w drodze powrotnej do swojego pokoju.

Niczym zbrodniarz, który wraca na miejsce zbrodni, następnego dnia Bruno znów zakradł się do małego biura za recepcją. Wykorzystał tę samą porę co poprzedniego dnia, ten leniwy moment po deserze, kiedy ludzie odpoczywają. Tym razem szedł dobrze przygotowany, wiedział, gdzie są interesujące go dokumenty dotyczące rezerwacji, i miał nadzieję, że zdoła już zachować spokój profesjonalisty, którego mu zabrakło poprzedniego dnia. Spojrzał w lewo i w prawo, zobaczył, że nikt nie zwraca na niego uwagi, otworzył szufladę z rezerwacjami, poszukał właściwej karty meldunkowej i tam na miejscu, z sercem tłukącym się jak szalone, przeczytał ją. No, może dokładniej rzecz ujmując, trzeba powiedzieć: przestudiował, nauczył się na pamięć, a kiedy skończył, wybiegł pędem, jakby popełnił najstraszniejszą ze zbrodni. I prawdę mówiąc, zrobił coś, co nie jest może przestępstwem, ale jest brzydkie: spojrzał na datę urodzenia damy.

I okazało się, że bosonoga contessa jego marzeń jest rzeczywiście prawdziwą hrabiną. Dama, według dokumentów z recepcji hotelu, nazywała się Alma, hrabina Capogentile, podróżowała z paszportem niezależnego państwa San Marino, choć urodziła się w Ajaccio na Korsyce, przed czterdziestoma sześcioma laty. Przybyła do hotelu przeszło dwa miesiące temu, płaciła swoje rachunki co tydzień czekiem – były tam kopie wszystkich czeków, łącznie z wysokimi rachunkami za restaurację, obsługę w pokoju, masaże, kwiaty, pralnię i szampana, wiele butelek szampana. Rezerwacja pokoju była otwarta, co znaczyło, że dama nie określiła daty wyjazdu, a hotel nie miał nic przeciwko temu, by gość improwizował swoje plany.

Mieszkała w pokoju 324, w apartamencie na trzecim piętrze z tarasem i widokiem na jezioro. Bruno nigdy tam nie był, ale znał na pamięć plan ewakuacyjny hotelu i dobrze pamiętał ten apartament o powierzchni przeszło trzykrotnie większej niż reszta pokoi.

Od tej chwili uwaga, którą Bruno poświęcał damie, stała się obsesją. Hrabina Alma Capogentile była jedynym tematem jego myśli, cokolwiek robił, zawsze towarzyszyła mu myśl o niej. Zwłaszcza jeden moment był szczególnie trudny, kiedy szedł spać, wchodził do łóżka i nie mógł zmrużyć oka, przewracał się z boku na bok z obrazem hrabiny w głowie. Od tego dnia zaczął jeszcze wyżej cenić coraz dłuższe rozmowy z pianistą, dzięki którym wprowadzał się w stan otępienia i pijaństwa, a z kolei dzięki temu mógł spać jak niemowlę i zapomnieć na kilka godzin o damie.

Bo kiedy o niej myślał, jego serce szalało. Podawanie jej śniadania każdego poranka było słodką torturą, za nic w świecie nie pozwoliłby, żeby ktoś inny to zrobił za niego, choć równocześnie oblewał go zimny pot i czuł kamień w żołądku. Czyżby to było to, co nazywają miłością?

Pewnego poranka dzień wstał wyjątkowo zimny i deszczowy. Goście jedli śniadanie wewnątrz, patrząc przez szyby na padający na jezioro deszcz. Ona jednak zdecydowała się usiąść na tarasie, jak co dzień. A tam, pod wielką niebieską markizą, po której spływały drobne krople deszczu, Alma Capogentile wyjęła z papierośnicy papierosa, założyła nogę na nogę i czekała na swoje śniadanie. Tego dnia ubrana była w dwurzędowy płaszcz z paskiem o szerokiej klamrze i w spodnie z szarej flaneli. Włosy spięte, odsłonięta szyja, delikatna i pulsująca, która sprawiła, że Bruno o mało co nie upuścił tacy na ziemię, szyja bezczelnie zachęcająca do wampiryzmu.

– Dzień dobry pani – pozdrowił ją kelner, stawiając na stoliku talerzyk poziomek i kieliszek szampana.

– Dziękuję, Bruno – odpowiedziała dama.

Zaczerwienił się, no bo skąd znała jego imię? Może to dobry znak, może się nim interesuje, a nawet wzbudził jej ciekawość i… Jakby odgadła jego myśli, uśmiechając się, dodała:

– Bruno, prawda? Masz na imię Bruno, a przynajmniej tak jest napisane na twoim identyfikatorze.

Rzeczywiście, przeklęte tabliczki, które kelnerzy noszą przypięte do swoich uniformów. Bruno poczuł się jak pies. Hrabina wydawała się rozbawiona zawstydzoną i nabur­muszoną miną młodego kelnera. Postanowiła nie przedłużać zabawy, żeby nie być zbyt okrutna.

– To bardzo ładne imię – powiedziała.

– Dziękuję pani – wykrztusił.

Po chwili znów napełnił jej kieliszek szampanem. W Genewie ciągle padało, a może tylko padało nad hotelem, w którym tworzył się dziwny świat, daleki od reguł rządzących rzeczywistością.

– Bruno, czy mógłbyś mi podać ogień?

Hrabinie zabrakło zapałek. Miała w ustach papierosa, a mimo to świetnie mówiła, może bardziej zmysłowo niż zazwyczaj. Bruno nie miał przy sobie zapałek ani zapalniczki i już zamierzał zabrać się do pocierania kamieniem o kamień, żeby zaspokoić pragnienie damy. Ale na szczęście tym razem jego zgnębiony mózg zadziałał trochę szybciej, zaraz wracam, madame, powiedział. Mademoiselle, odpowiedziała z przebiegłą miną. A on zapragnął, żeby go ziemia pochłonęła. Ale za minutę był z powrotem z pudełkiem zapałek na porcelanowej tacy, którą postawił na stoliku, obok kieliszka szampana.

– Bardzo proszę, madame, to znaczy… mademoiselle – poprawił się.

Kobieta przekrzywiła głowę, dotknęła koniuszka ucha i powiedziała:

– Prosiłam cię o ogień, a nie o pudełko zapałek.

Walka, która się właśnie zaczynała, nie była uczciwa, dama startowała z olbrzymią przewagą nad niezdarnymi oddziałami początkującego Labastide’a. Ale każda nauka jest trudna i jeśli jest prawdą, że im trudniejsza, tym lepiej, to na pewno była klasa mistrzowska.

Bruno zapalił jedną z zapałek. Kiedy podawał ogień damie, zapałka zgasła. Stało się tak jeszcze drugi raz, a nawet i trzeci, wiatr grał przeciwko niemu i nie miał zamiaru współpracować. Ona czekała z papierosem w ustach, z odrobiną sadyzmu bawiąc się udrękami młodego i przystojnego kelnera. I wtedy Bruno zrobił coś, czym udało mu się zaskoczyć hrabinę, coś, czego nigdy by się po nim nie spodziewała. Delikatnie, ale zdecydowanie, wyjął papierosa z ust damy, włożył go sobie do ust, odwrócił się, żeby osłonić płomień przed podmuchami wiatru, i zapalił go. Zaciągnął się głęboko, by mieć pewność, że się pali, i bardzo delikatnie, trzymając w dwóch palcach, włożył do ust hrabiny.

Na jej twarzy pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu, zmierzyła go bezczelnie z góry na dół, zaciągnęła się papierosem, wypiła łyk szampana i w końcu szepnęła:

– Dziękuję panu.

Po południu portier zawołał Brunona, podejdź na chwilkę, chłopcze.

– O co chodzi? – spytał Bruno.

– O nic – odpowiedział portier.

­– Zwykła ciekawość, chciałem cię o coś zapytać.

– Słucham – odparł Bruno.

– Co powiedziałeś hrabinie dziś rano przy śniadaniu?

Bruno pomyślał, że chyba zaraz zemdleje, wyobrażając już sobie, że dama obraziła się z powodu jego zachowania i poskarżyła się zwierzchnikom, i już szykował się na ostrą reprymendę albo nawet pakowanie manatków i opuszczenie hotelu. Pozbierał się trochę i zdołał zapytać, czy dama żaliła się albo skarżyła na jego usługi. Portier, zaskoczony tymi pytaniami, uniósł brwi w charakterystycznej dla siebie minie, zdjął okulary do czytania i rzekł:

– Nie, nie wiem, dlaczego tak myś­lisz. Pytałem cię, bo dzisiaj, kiedy pani hrabina wracała do pokoju po śniadaniu, powiedziała mi: ten chłopak, Bruno, ma świetne maniery.

Tego wieczoru zdarzyło się coś dziwnego. Pianista przyszedł punktualnie, ale tym razem był nieogolony. Poza tym miał zmierzwione włosy, jakby przyszedł do pracy prosto z łóżka, na dniówkę zaczynającą się o ósmej wieczorem. Kiedy Bruno zobaczył, że wchodzi, zdziwił się nieco, ale zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy przyniósł mu pierwszą szklaneczkę whisky, a pianista odmówił, kręcąc głową: dziękuję, chłopcze, może trochę później.

Resztę czynności wykonał dokładnie tak jak zwykle, otworzył torbę, wyjął oprawione partytury, zdjął rękawiczki i strzelił trach, trach stawami przy rozciąganiu palców. La Bohème. No, no, dziś jest melancholijny, myśli Bruno, a mówimy o czasach, których młodzież poniżej dwudziestki nie może znać, czasach Montmartre’u i tak dalej.

Po chwili pojawiła się dama. Miała na sobie zjawiskową czerwoną suknię, z odsłoniętymi ramionami i plecami, i Bruno poczuł, że się ślini. Usiadła na tym samym miejscu co zawsze, porozumiewawczo mrug­nęła do młodego kelnera, odwróciła się do pianisty i uprzejmie pozdrowiła go lekkim skinieniem głowy. Ten odpowiedział jej smutnym spojrzeniem, po czym zamknął oczy i skoncentrował się na muzyce, tego wieczoru grał, nie patrząc w nuty.

Kończący się dzień był smutny i szary, jakby pomyłkowo zdarzył się latem, kiedy jego prawdziwym przeznaczeniem była jesień. Tę atmo­sferę wyczuwało się w barze, spokojniejszym niż zazwyczaj, goście, zmęczeni, pili w milczeniu lub rozmawiając półgłosem. Aura odpowiednia do zwierzeń. Po porannym zdarzeniu z papierosem i wzmiance portiera o komentarzu hrabiny Bruno czuł się silniejszy, bardziej pewny siebie. Kiedy skończył przygotowywanie negroni dla mężczyzny siedzącego przy drugim końcu baru – negroni wieczorem?, zdziwił się Bruno – zebrał się na odwagę, spojrzał ukradkiem na swoje odbicie w lustrze za butelkami, żeby się upewnić, czy ładnie wygląda, odchrząknął, żeby przeczyścić gardło, i bez ogródek, uzbrojony jedynie w swój uśmiech z dwoma dołkami w policzkach, zwrócił się do damy:

– Czy dobrze pani minął dzień?

No tak, nie było to jakieś bardzo trudne pytanie ani specjalnie oryginalne, ale od czegoś trzeba zacząć i jeśli celem tego grzecznościowego zdania było przełamanie lodów, miało ono znacznie głębszy sens, niż się to wydaje na pierwszy rzut oka.

Pogładziła palcem krawędź kieliszka, spojrzała na kelnera ze słabym uśmiechem i powiedziała:

– Tak, dobrze, dziękuję.

No tak, nie będzie lekko, pomyślał Bruno, nie zamierza mi niczego ułatwiać ani dawać forów, odpowiedź była miła, ale zwięzła. Piłeczka znów jest po jego stronie. Czy zadać kolejne pytanie i narazić się na ryzyko ostrej odpowiedzi, czy rozpocząć elegancką, szybką rejteradę, zanim godność dozna ciężkich ran czy nawet strat. Ale Bruno nie był dzielnym chłopcem, do jego zalet nie należała odwaga, albo po prostu był nieśmiały nadzwyczajną nieśmiałością, w każdym razie po odpowiedzi damy uśmiechnął się i wycofał na środek baru. I wtedy hrabina postanowiła rzucić mu linę, rezygnując ze swojego słodkiego sadyzmu.

– A tobie, Bruno, dzień minął ­do­brze?

Chłopiec przyjął tę frazę jak wyładowanie elektryczne. Obrócił się i podszedł do rogu, gdzie siedziała dama. I w ten sposób po raz pierwszy hrabina i młody Labastide podjęli rozmowę, która składała się nie tylko z uprzejmości i monosylab. I nagle pianista przestał grać. Było to w połowie Yesterday i cisza przestraszyła kelnera, który, pochłonięty rozmową z hrabiną, nie zauważył, że pianista od dobrej chwili domaga się swojej szklaneczki whisky z trzema kostkami lodu. Biegiem mu ją podał i naraz wszystkie kłopoty zdały się odległe, jak mówiła piosenka, która znów rozbrzmiewała przy obojętności czterech klientów siedzących tej deszczowej, dziwnej nocy w barze w Hôtel des Étoiles.

– Hrabino – odezwał się Bruno.

– Skąd wiesz, że jestem hrabiną? ­– ucięła oschle.

Tym razem Labastide był szybki, w hotelach jak ten wszystko się wie, odpowiedział. Chciałem zapytać, hrabino, ciągnął młody kelner, czy pozwoli mi pani zadać sobie pytanie, powiedzmy, osobiste. No, wreszcie, pomyślała, zaczyna się robić ciekawie. Zamiast odpowiedzieć, wzrokiem dała mu wyraźny znak, żeby mówił dalej.

– To tylko ciekawość, bez znaczenia – dodał Bruno.

I jeszcze odchrząknął dwa razy, zanim zapytał:

– Dlaczego pani, hrabino, zawsze pije tylko szampana?

Uśmiechnęła się, nie sądziła, że tak zabrzmi to osobiste pytanie młodego Labastide’a, ale uznała, że wcale nie jest najgorzej.

– No cóż – zaczęła dama – mogłabym podać ci mnóstwo powodów, ale żeby się streszczać, skoro jesteś zainteresowany moimi zwyczajami, ograniczę się do trzech.

Bruno nerwowo przełknął ślinę, miał świadomość, że przekracza niebezpieczną granicę, zadając osobiste pytanie wspaniałej kobiecie, która tego wieczoru w swojej czerwonej sukni była bardziej uwodzicielska niż kiedykolwiek.

– Pierwszy powód – powiedziała hrabina – jest bardzo prosty: smakuje mi. Po prostu. Bardzo mi smakuje. Drugi powód – ciągnęła, teraz bardziej uprzejma – dobrze mi robi, a jeśli coś robi dobrze twojemu ciału, trzeba mu to dawać bez targów ani sknerstwa, nie sądzisz, mój drogi Bruno?

Labastide skinął głową jak automat, ogłupiały od słuchania damy i patrzenia na nią.

– A trzeci – dodała – no cóż, to sprawa konsekwencji. – Roześmiała się i wypiła łyk z kieliszka.

– Obawiam się, że pani nie rozumiem – przyznał Labastide.

Wydawało się, że dama wraca z daleka, dokąd poszybowały jej myśli, pogładziła chłopca po policzku i powiedziała:

– Dawno temu postanowiłam sypiać tylko z mężczyznami, którzy na śniadanie piją szampana, dlatego uważam, że dla konsekwencji ja też muszę tak robić.

Cisza. Nie tylko dlatego, że Bruno nie wiedział, co odpowiedzieć, ale dlatego, że pianista drugi raz tego wieczoru przestał grać. Szklanka whisky znów świeciła pustką. Niewybaczalne. Bruno biegiem bierze butelkę i nalewa obfitą porcję, prosząc pianistę o wybaczenie, ze swoim najlepszym uśmiechem.

Trzy piosenki później hrabina opuszcza piano bar. Robi to z tą samą elegancją co zwykle. Buona notte, szepce, jak każdego wieczoru zostawia hojny napiwek i przechodzi przez salę w swoim wyjątkowym stylu, i jak każdego wieczoru, dochodząc do środka sali, zatrzymuje się, gładzi koniuszek ucha, zdejmuje pantofle na obcasie, niczym żołnierz, który zdejmuje buty po bitwie, i wraca na spoczynek do swojej kwatery.

Tego wieczoru, kiedy Bruno sprzątał i czyścił bar, pianista wydawał się bardziej melancholijny niż kiedykolwiek. Nie był obrażony, nie o to chodzi, ale wydawał się nieobecny, jakby jego myśli szybowały wiele kilometrów od jeziora. Bruno wiedział, że nie warto pytać, co się stało, jeśli będzie chciał mówić – o ile będzie chciał – sam powie. Pili w milczeniu, samotni, jakby krzepiąc się wzajemnie swoim towarzystwem. Naraz pianista wypił solidny łyk ze swojej szklanki, odstawił ją, mocno uderzając w blat, jakby zakończył długi rozdział, i zapytał:

– No dobrze, chłopcze, zostało ci jeszcze tylko parę dni tutaj, lato minęło równie szybko jak zwykle. A co zamierzasz robić dalej?

Bruno też wypił długi łyk ze swojego kieliszka, nie było już śladu po tym młodziaku, któremu ledwo parę tygodni wcześniej kręciło się w głowie przy drugiej kolejce.

– Nie wiem – powiedział. – Jestem dość zagubiony, choć myślę, że w końcu wezmę pod uwagę pańskie słowa.

– Jakie moje słowa? – zapytał w odpowiedzi pianista.

– To, co pan powiedział kilka dni temu, że ważne są pieniądze, bo dzięki nim można rozwiązać większość problemów. Długo się nad tym zastanawiałem i uważam, że ma pan rację.

– Świetnie – wykrzyknął pianista. – Chłopiec stał się realistą, to trzeba oblać, nalej następną kolejkę.

Wypili.

– I dokąd się wybierasz? – spytał pianista.

Bruno rękami zrobił gest oznaczający, że jest otwarty na wszelkie możliwości.

– Co by mi pan polecił? – zapytał.

Pianista pokręcił głową, uśmiechnął się i powiedział.

– Związek Radziecki! Jedź do Związku Radzieckiego.

Miejsce to było równie zwykłe czy równie dziwne jak każde inne, choć Bruno musiał przyznać, że propozycja mu się podoba, jest znacznie bardziej egzotyczna niż Szwajcaria.

– A dlaczego tam? – zapytał.

– No cóż – powiedział pianista. – Możesz pojechać tam albo do jakiegoś kraju w Afryce, albo do Afganistanu, no, nie wiem. Ważne, żeby to był jakiś kraj w stanie rozkładu, który się rozpada, bo w takich miejscach, jeśli jest się sprytnym, trafia się najwięcej możliwości zrobienia dużych pieniędzy. Zawsze jest tak samo, kraje, które się rozlatują, oferują wspaniałe możliwości zręcznym ludziom, a Związek Radziecki rozpada się na naszych oczach, czyli na początek to dobre miejsce. Jeśli się zdecydujesz, mogę cię skontaktować z kimś stamtąd.

I pianista zaczął śpiewać Kalinka, kalinka, wznosząc szklankę w toaście za swoje wspomnienia.

Poniedziałek był dniem wolnym. Bruno zazwyczaj wykorzystywał go na spanie tak długo, aż miał już dość przewracania się w łóżku, na uporządkowanie swoich rzeczy, spacer i niewiele więcej. Ale ponieważ to był jego ostatni tydzień w hotelu, a zatem jego ostatni wolny dzień, postanowił dobrze go wykorzystać. Wstał bardzo wcześnie, planując śniadanie w jednej z kawiarni w centrum miasta, gdzie podobno serwowano znakomite croissanty, które wraz z espresso albo filiżanką czekolady dawały człowiekowi dość energii, żeby rozpocząć dzień niczym książę.

Było nie później niż około dziewiątej rano, kiedy dotarł na placyk na genewskim starym mieście, gdzie znajdowała się kawiarnia. Wstał słoneczny, promienny dzień, do tego wiał lekki wiatr. Bruno postanowił więc usiąść na tarasie, przy okrąg­łym stoliku w rogu, skąd mógł się przyglądać ruchowi miasta, które o tej porze zaczynało funkcjonować z precyzją – jakżeby inaczej – zegarka. Usiadł i czekał na kelnera, ale to, co następnie się zdarzyło, kto się tu pojawił, nie było przewidziane w żadnym planie ani nawet w najpiękniejszych snach. Przed nim stała hrabina Alma Capogentile i uśmiechała się radośnie.

– Co za niespodzianka, Bruno! Prawdę mówiąc, w zwykłym ubraniu, a nie w hotelowym uniformie, niemal pana nie poznałam.

Zaczerwienił się tylko troszkę, na chwilę zaróżowiły mu się policzki. Dama to zauważyła i nie chciała bawić się kosztem chłopca. W tym ubraniu wydajesz się bardziej przystojny, powiedziała. Dziękuję, uśmiechnął się, a wraz z uśmiechem pojawiły się dołki w policzkach.

Nastąpiła chwila ciszy, dość absurdalna, którą znów przerwała ona.

– Co to, będziesz mnie tak tutaj trzymał na stojąco przez cały poranek czy zaprosisz mnie do stolika?

Bruno poderwał się niczym na sprężynie, niezdarnie, ale przynajmniej szybko. Wstając, potrącił krzesło, bąknął słowa przeprosin, przepraszam, hrabino, bardzo proszę. Ona roześmiała się i zajęła krzesło, które Bruno jej podsunął. Zazwyczaj, powiedziała, siadam przy stoliku w drugim kącie, dokładnie po przeciwnej stronie. Jest stamtąd lepszy widok na plac i przechodzących ludzi. To ciekawe, jak wiele można się dowiedzieć, obserwując ludzi, to jest, bo ja wiem, niczym safari, owszem, miejskie, ale zawsze safari.

– Często pani tutaj przychodzi? ­– zapytał Bruno.

– Sądzę, że rzadziej, niż powinnam – odparła – biorąc pod uwagę, że jestem właścicielką.

– Coś takiego, nie wiedziałem… – szepnął Labastide. – Teraz rozumiem, dlaczego nie codziennie jest pani na śniadaniu w hotelu.

– To jeden z prezentów od mojego świętej pamięci Gaetana, który zostawił sprawy, powiedzmy, uporządkowane.

– Przykro mi – powiedział Bruno. – Nie wiedziałem, że jest pani wdową.

Dama uśmiechnęła się, pogładziła jego policzek z czułością, dotykając kącika ust, i powiedziała:

– Nie martw się, caro, to było tak dawno temu, że już prawie nie pamiętam. Teraz najważniejsze jest życie.

Kelnerzy podawali pachnącą czekoladę, parujące filiżanki kawy i świeżo wyjęte z pieca croissanty, które obiecywały, że rozpłyną się w ustach. Jeden z kelnerów, ten, który wyglądał na najstarszego, podszedł do ich stolika, pozdrowił damę z usłużną miną, zapytał, czy zamówi to co zwykle – na co hrabina odpowiedziała twierdząco prostym skinieniem głowy, a wtedy zwracając się do Labastide’a, zapytał:

– A co pan zamówi?

Bruno uśmiechnął się, spojrzał na hrabinę, mrugnął do niej okiem i w końcu powiedział:

– Pan zamówi szampana.

Pożegnania są zawsze dziwnymi chwilami. Wpływa na nie nostalgia za tym, co się przeżyło i co już nigdy się nie powtórzy, podniecenie niepewną przyszłością, nowymi planami i przygodami, które wkrótce nadejdą. Także szczęście z powodu nowych przyjaźni i melancholia, która nas ogarnia zawsze, gdy coś się kończy, kiedy zamyka się jakiś etap naszego życia.

Wyglądający nieskazitelnie tego dnia pianista pojawił się w barze punktualnie, przywitał się, ułożył swoje partytury, zdjął rękawiczki, rozciągnął palce, trach, trach, wypił pierwszy łyk whisky i powiedział głośno i uroczyście:

– Tę pierwszą piosenkę dedykuję mojemu młodemu przyjacielowi, Brunonowi Labastide, który jutro opuści hotel i któremu życzę samych sukcesów i szczęścia. I długiego życia! – dodał, kiedy rozbrzmiewały już pierwsze nuty Niechaj szczęście cię nie opuszcza José Alfredo Jimeneza.

Dama, jakby zwabiona muzyką, jakby za sprawą czarów, zaraz się pojawiła. I choć do tej pory każdego wieczoru wyglądała wspaniale, to dziś osiągnęła, przynajmniej zdaniem Brunona, prawdziwe szczyty. Ubrana natomiast była całkiem zwyczajnie, w białą koszulę z podwiniętymi rękawami i dżinsy; miała związane włosy; żadnej biżuterii, żadnej ozdoby. Nic.

Skóra delikatna i ciemna – czyżby całe popołudnie się opalała?, pomyślał Bruno – i bardzo świeży, czysty zapach, który tworzył wokół niej trud­ny do opisania obłok dobrostanu.

W barze panuje dziś, o dziwo, większy niż zazwyczaj ruch. Pojawili się nowi goście, których młody kelner nigdy wcześniej nie widział, zapewne ludzie, którzy są tu przejazdem, nie mieszkają w hotelu, ale przed wieczorem chcieli zrobić sobie spokojny przystanek w drodze. Wydaje się nawet, że jest więcej światła, myśli Labastide. I rzeczywiście tak jest, bo w końcu ktoś z obsługi technicznej postanowił wymienić sześć przepalonych żarówek.

Pianista prowokacyjnie igra z da­mą, bez ogródek pożera ją wzrokiem i składa propozycje tekstami piosenek. Ona na to pozwala, nie wydaje się oburzona aluzjami pianisty, Fly me to the Moon, nuci, kiedy z fortepianu ulatują dźwięki tej pięknej piosenki Barta Howarda, zabierz mnie na księżyc albo tam, gdzie zechcesz, myśli Bruno, przyglądając się całej scenie z drugiego końca baru, gdzie przygotowuje dwa gin toniki.

Zdążył jeszcze kilka razy napełnić szklankę pianisty whisky; obsłużyć nowych klientów i posłuchać licznych piosenek, zanim dama, hrabina Alma Capogentile, z typową dla siebie elegancją opuściła salon. Tyle że tym razem sprawy potoczyły się inaczej niż zwykle. Podpisała swój rachunek, jak każdego wieczoru, ale tym razem zamiast zostawić hojny napiwek spojrzała w oczy Brunona, uśmiechnęła się do niego i zostawiła na barze klucz do pokoju 324.

– Nie zwlekaj zbytnio, caro, będę na ciebie czekać – powiedziała, dotykając koniuszka swojego ucha.

I wtedy, dokładnie w tym momencie, pianista znad jeziora, oszołomiony tym, co właśnie usłyszał, pierwszy raz w życiu zagrał fałszywą nutę.


Fragment powieści Natalia Grueso Przemytnik słów, wyd. Muza, 2018.

 

 

 

Czytaj również:

Wiadomo, jak jest
Rozmaitości

Wiadomo, jak jest

Ewa Pawlik

W związku z wiadomo czym nie byliśmy w stanie zorganizować kolejnej debaty z udziałem kwiatu polskiej nieletniej inteligencji. Nie dość, że wiadomo co, to jeszcze stół, przy którym się spotykamy, przeniósł się do innej kuchni, w innym zupełnie domu. Cykl ma swoje prawa i trudno nam było się poddać i pogodzić z faktem, że w letnim wydaniu kwartalnika może go najzwyczajniej zabraknąć. Zdecydowaliśmy się na podjęcie ryzykownych kroków. Ponieważ w czasie powstawania artykułu osoby zamieszkujące razem spotykać się mogły nie tylko swobodnie, ale także bez masek i konieczności utrzymania dystansu, postanowiliśmy skoncentrować się na najbliższym otoczeniu panelistki Lu i wysłannika „Przekroju”, dzielących przeróżne domostwa od ponad 7 lat zresztą.

Co to właściwie znaczy zamieszkiwać razem? Czy mieszkańcy gdańskiego falowca, najdłuższego budynku mieszkalnego w Polsce – o 16 klatkach, 11 kondygnacjach i 1792 mieszkaniach – w świetle tego przepisu zamieszkują razem? Tego nie wiemy, ale udało nam się ustalić, że Lu i „Przekrój” zamieszkują piętro niżej niż rezolutny Kornel. Od słowa do słowa okazało się, że Kornel przyjemności w panelu jakimkolwiek zasiadać jeszcze w życiu swym krótkim nie miał, a mieć chętnie by miał. Nigdy też nie udzielał wywiadu, a jak miało się nieco później okazać, niejedno ma Szanownym Czytelnikom do przekazania.

Czytaj dalej