Podczas ogromnej burzy, pełnej błysków i spóźnionych, wściekłych grzmotów, ujrzałem na ulicy samotnego, mniej więcej czteroletniego chłopca.
Przedzierając się przez ulewę, podbiegłem, aby spytać, gdzie jego mama albo tata, lecz zanim otworzyłem usta, spostrzegłem, że dzieciak mruczy coś pod nosem.
– W tym głęboko zdesakralizowanym świecie tylko burza z piorunami może uzmysłowić nam boskie pochodzenie stworzenia – powiedział.
Zgodziłem się z nim w duchu i już miałem zagadnąć, dlaczego stoi tutaj samotnie, ale dzieciak znów przemówił:
– W tym neurotycznym, zamurowanym mieście owe marne resztki sacrum, które jeszcze jesteśmy w stanie odczuć, ukazuje nam tylko niebo, ilekroć pęka.
Po raz kolejny nie mogłem oprzeć się trafności sformułowania.
– Ten niebieski ogień to rodzaj wiadomości, której odczytania nie wymaga znajomość alfabetu, można być nawet ślepym i ją rozumieć – ciągnął czterolatek.
Wreszcie nie wytrzymałem.
– Gdzie twoi rodzice?! – krzyknąłem.
Numinotyczny smarkacz spojrzał na mnie i wycedził:
– Księżyc jest moją matką, a noc ojcem.
Dałem sobie spokój, przestało zresztą padać.
Wstąpiłem do sklepu po lizaka i poszedłem do domu.