Najważniejsza jest (po)wolność
i
zdjęcie: J.K. Simmons/Wikimedia Commons (CC BY-SA 3.0)
Przemyślenia

Najważniejsza jest (po)wolność

Artur Zaborski
Czyta się 10 minut

Niech będzie tak, jak jest, bo naprawdę jest dobrze, czyli J.K. Simmons dzieli się z Arturem Zaborskim receptą, jak żyć szczęśliwie, nawet jeśli się tkwi w mackach show-biznesu.

Jego kariera aktorska trwa już ponad 30 lat, ale świat usłyszał o nim dopiero w 2015 r., kiedy za sprawą roli Terence’a Fletchera, bezwzględnego nauczyciela gry na perkusji w rewelacji sezonu, jaką stał się film Whiplash, dostał Oscara, Złoty Glob, BAFTĘ i kilka innych prestiżowych nagród. Kończył wtedy 60 lat i tych urodzin nie zapomni już nigdy. Światowy sukces nie namieszał jednak J.K. Simmonsowi w głowie. Zamiast popłynąć z nurtem propozycji, zaczął podchodzić do nich jeszcze bardziej selektywnie. Podobnie do wywiadów. Dopiero za trzecim razem udało nam się spotkać w jednym z hoteli w Beverly Hills. Zanim wszedł do pokoju, w którym mieliśmy rozmawiać, minął kilku fotografów, którym – jak przystało na dżentelmena – z gracją odmówił pozowania na ściance. Flesze, okładki, plotki to nie jego świat. Swoje miejsce znalazł u boku żony, z którą jest już ponad 20 lat i wychowuje dwójkę dzieci. Kiedy tylko o nich wspomni, na jego twarzy pojawia się błogość, a o aktorstwie mówi wyłącznie ze śmiertelną powagą. Albo świetnie to gra, albo naprawdę wie, czego chce. Po naszej rozmowie nie mam wątpliwości, która opcja jest prawdziwa.

Artur Zaborski: Niełatwo dostać z Tobą wywiad. Po spektakularnym sukcesie Whiplash dołączyłeś do panteonu „niedostępnych” gwiazd.

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Umówimy się na wpół do namiętnie czy za kwadrans do szaleństwa?
Doznania

Umówimy się na wpół do namiętnie czy za kwadrans do szaleństwa?

Maurycy Gomulicki

Mój niesłabnący entuzjazm dla Raymonda Peyneta i jego Zakochanych (Les Amoureux) datuje się już na ponad cztery dekady. Wszystko zaczęło się od niedużego, wydanego w roku 1958 przez WAG, oprawnego w bordowe płótno albumiku, jaki moi rodzice dostali od przyjaciół z okazji zaręczyn. Po latach odkryłem, że oryginalnie miał on jeszcze turkusową obwolutę z wysztancowanym na środku okładki okienkiem w kształcie serduszka.

Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż książeczka ta była dla mnie w dzieciństwie właśnie swoistym okienkiem, przez które mogłem podziwiać, delikatnie zabarwiony nutką erotyczną, świat miłosnych perypetii. Mimo iż chodziłem wtedy jeszcze w krótkich spodenkach, marzyłem już o namiętnych pocałunkach. Wyglądający spod haleczki tyłeczek, cycuszki jak jabłuszka, nóżka i pończoszka nie trafiały się wprawdzie na co drugiej stronie, lecz jeśli już, to tak ślicznie narysowane, że wzbudzały mój niepohamowany zachwyt. Było to doświadczenie nie tylko niezwykle przyjemne, ale i kształtujące wrażliwość, absolutnie esencjonalne dla mojej wizji miłości i zmysłowości.

Czytaj dalej