Mały reportaż – 3/2017
Rozmaitości

Mały reportaż – 3/2017

Tomasz Wiśniewski
Czyta się 2 minuty

Z wielkim osłupieniem przeczytałem list, napisany łamaną polszczyzną, z którego dowiedziałem się, że mam dalekiego wuja w Teksasie. Mało tego, wuj, czytelnik „Przekroju”, wiedząc, że prowadzę tutaj skromny kącik reportażysty, zaprosił mnie do siebie, na swoją farmę, aby zainspirować mnie do opisania trudów życia tamtejszej Polonii. Oczywiście z radością przyjąłem zaproszenie.

Pomijając szczegóły, zanotuję tylko, że dotarłem na farmę Wisniewskych późną nocą, po wielodniowej podróży. Wuj okazał się małomównym człowiekiem z wykałaczką między zębami, z twarzą częściowo zakrytą rondem kapelusza. Na miejscu poznałem także ciotkę Katherine, energiczną, choć milczącą na temat tego, co myśli, oraz potomstwo: kuzynkę Mary, nie wiedzieć czemu obrażoną, i małego zasmarkanego kuzyna Johna, który nieustannie przebijał igłą czyjeś twarze w jakichś starych fotografiach.

Niestety, zanim dane mi było choćby rozejrzeć się po tamtejszych dzikich krajobrazach, już przed świtem został podniesiony alarm, że ukradziono wujowi krowy. Wyrwani z łóżek, od razu włożyliśmy wszyscy kapelusze, wsiedliśmy na konie i popędziliśmy przez równinę, wykrzykując tak ordynarne słowa, że naprawdę nikt nie chciałby być w skórze tych przeklętych rabusiów.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ależ pędziliśmy. Ciotka, czerwona z wściekłości, słowo daję, jechała przodem, przodując również w najnikczemniejszych wrzaskach, jakie dane było komukolwiek słyszeć. Kuzynka Mary wymachiwała lassem z taką furią, że biedny Johnny, który biegł obok i zbyt długo na nią spoglądał, niemal dostał wytrzeszczu. Rodzinka pruła przed siebie niby banda diabłów, i to w Dniu Sądu, a ja razem z nimi.

Było wokół nas tyle kurzu… Niewykluczone, że ciągle biegaliśmy w kółko. Ja sam, dla wzbudzenia jeszcze większej grozy w szeregach złodziei (których ciągle nie widzieliśmy), odstrzeliwałem rewolwerem (otrzymanym od Mary) wszelkie napotkane na drodze ziarenka piasku, jedno po drugim, i niech mnie diabli wezmą, jeśli choć raz spudłowałem.

Teraz, po wszystkim, kiedy wspominam ten wczesny poranek, muszę przyznać, że przepaść, w jaką nagle spadliśmy, była dla nas paskudnym i rozczarowującym zaskoczeniem. Odnaleziono nas kilka dni później, z odniesionych obrażeń jakoś się wylizaliśmy, mnie zaś niebawem – nie pamiętam już z jakiego powodu – deportowano. I to właściwie tyle, jeśli chodzi o mój wypad do Teksasu.

 

Czytaj również:

Mały reportaż – 1/2017
Rozmaitości

Mały reportaż – 1/2017

Tomasz Wiśniewski

Nie bez ekscytacji wreszcie udało mi się odwiedzić słynne miasteczko Yrógod, położone na dalekim południu (nie pamiętam którego kraju). Jak wiadomo, jego mieszkańcy mają jedną zasadę: stopą nigdy nie dotykają ziemi. I muszę przyznać, że wszystko, co się o nich mówi, jest prawdą: przeskakują z drzewa na drzewo lub pomiędzy słupami telegraficznymi, sypiają na hamakach, a posiłki jedzą, zwisając z gałęzi jak nietoperze. Zapytałem jednego z tubylców: „Skąd ten upór?”. I usłyszałem: „W ten sposób jesteśmy bliżej Boga”. 

Wracając pociągiem z Yrógod, pomyliłem przystanki i wysiadłem w malowniczej wsi, której nazwy również nie mogę sobie przypomnieć. Panowała tam szokująca grzeczność. Ludzie przepraszali krzesła za to, że na nich siadali. Gdy na drodze dostrzegli brudny kamień, to go czyścili. Rozmowy, jakie tam prowadzono, nie zawierały w sobie niczego innego prócz pozdrowień (z tego powodu, niestety, nie mogłem wysondować za wiele o codzienności tubylców). Widziałem na własne oczy, jak ktoś, wyciągając wiadro wody, wrzucił do studni ogromną sakwę złota. Nocami straszy się tam dzieci starożytną (rzekomo) opowieścią o człowieku, który usiadł na czyimś kapeluszu. Kiedy tylko dowiedziano się o mojej pomyłce, zamówiono specjalną lokomotywę (na koszt gminy), którą powróciłem do domu. 

Czytaj dalej