Fado ABC
i
Bastarda Trio i João de Sousa, fot. mat. prasowe
Doznania

Fado ABC

Rozmowa z João de Sousą oraz Pawłem Szamburskim
Jan Błaszczak
Czyta się 9 minut

Fado znaczy los. Fado to również portugalski blues, a niegdyś także jeden z filarów autorytarnego reżimu Salazara. Historię tego gatunku muzycznego, także tę niełatwą, dobrze zna João de Sousa – mieszkający w Polsce artysta, który nagrał właśnie niezwykłe interpretacje tych popularnych pieśni. Nad płytą Fado pracował z trio Bastarda wyrosłym z niezależnego środowiska Lado ABC. W rozmowie z „Przekrojem” João de Sousa oraz klarnecista Paweł Szamburski opowiadają o spotkaniu, które wydawało się pomyłką, a okazało się „nieuniknionym przypadkiem”.

Jan Błaszczak: Dobrych kilkanaście lat temu, kiedy mieszkałem we Wrocławiu, trafiła do mnie płyta lokalnego portugalsko-polskiego zespołu Pensão Listopad. Bardzo zresztą przyjemna. Gdy słuchałem Fado, coś mnie tknęło i zajrzałem do tamtego wydawnictwa, by przekonać się, że to ten sam João de Sousa.

João de Sousa: To był trochę inny João. Inny, choć ten sam. Trochę młodszy.

Jak to się stało, że wylądowałeś w Polsce?

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

J.S.: Może to niezbyt oryginalny powód, ale po prostu spotkałem dziewczynę z Wrocławia. Najpierw mieszkaliśmy razem w Londynie, a później przeprowadziliśmy się do Polski. Poza tym zawsze chciałem mieszkać gdzie indziej, żeby samemu być innym, oryginalnym. Innym niż ten João z Portugalii. Do tego dążę w życiu.

Jak wyglądała Twoja kariera muzyczna, zanim przeprowadziłeś się do Polski?

J.S.: Miałem różne zespoły – jedne garażowe, inne mniej garażowe. Braliśmy udział w różnych konkursach dla młodych zespołów. Pisałem teksty po angielsku i portugalsku, grałem na gitarze, śpiewałem.

Także fado?

J.S.: Nie, o śpiewaniu fado zacząłem myśleć, gdy już mieszkałem w Polsce. Już będąc tutaj, zostałem zaproszony, by zaśpiewać w orkiestrze tango argentyńskiego bandoneonisty Ariela Ramíreza. Ostatecznie wydaliśmy dwie płyty, a moja droga do fado biegła właśnie przez tango. W ten sposób zacząłem się zbliżać do muzyki akustycznej, tradycyjnej. Wcześniej wydawało mi się, że nie byłbym w stanie śpiewać w takim stylu. Tym bardziej że u mnie w domu fado było zakazane. Nie słuchało się go. Kiedy pojawiało się w radio, to natychmiast się je wyłączało. Gdy mieszkałem już w Polsce, spróbowałem swoich sił w fado. Oczywiście robiąc to po swojemu, inaczej nie miałoby to dla mnie sensu.

Czy mógłbyś wytłumaczyć, skąd w Twojej rodzinie taka niechęć do fado?

J.S.: Moja rodzina, zwłaszcza od strony ojca, była mocno zaangażowana politycznie w czasie dyktatury. Dziadek spędził pół roku w więzieniu za bycie opozycjonistą. A fado w tym czasie wykorzystywano propagandowo. Reżim sięgał po ten gatunek muzyczny, żeby ludzi uspokoić, ugrzecznić. Jak się czyta teksty pieśni z lat 40. i 50. lub ogląda filmy, w których pojawia się ta muzyka, nietrudno zauważyć, że niosą one przesłanie, że człowiek biedny jest bardziej godny, że ignorancja popłaca. Chodziło o to, żeby ludzie nie chcieli mieć więcej. Estado novo, czyli „nowe państwo”, jak nazywał Portugalię Salazar, opierało się na świętym trójkącie: fado, futbol i Fatima. Z tych trzech filarów po rewolucji demokratycznej nie ucierpiała jedynie piłka nożna. Kościół i fado na pewno straciły swoją pozycję. Tym bardziej że po rewolucji Portugalia zaczęła się otwierać na świat. Pod koniec lat 70. i w latach 80. ludzie zaczęli podróżować, poznawać inne realia, kupować płyty. Nastąpił boom na nową muzykę.

Brzmi znajomo.

J.S.: Tak, myślę, że to było bardzo podobne do tego, co działo się w Polsce po 1989 r. Rewolucja sprawiła, że fado zeszło na drugi plan jako muzyka tradycyjna oraz kojarzona z reżimem. Już wtedy podejmowano próby, by je jakoś odnowić, ale moim zdaniem one były naiwne, nieudane. Dopiero w XXI w., kiedy pojawiło się pokolenie artystów niemających takich historycznych skojarzeń, muzyka ta bardzo się rozwinęła. Dzisiaj w fado mamy nurt tradycyjny i awangardowy, sentymentalny i teatralny, smutny i wesoły. Każdy wokalista ma swój indywidualny sposób śpiewania.

Amalia Rodrigues na Grand Gala du Disque, Holandia, 1969 r./Nationaal Archief (domena publiczna)
Amalia Rodrigues na Grand Gala du Disque, Holandia, 1969 r./Nationaal Archief (domena publiczna)

Czy na rozwój fado wpłynęła imigracja do Portugalii z krajów afrykańskich, np. z Angoli?

J.S.: Jak najbardziej, zwłaszcza że afrykańscy imigranci mieszkają w Lizbonie od pokoleń. Często grają w zespołach fado, akompaniując wokalistom. I muzyce zdarza się wówczas nabierać innego charakteru, bo wrażliwość tych artystów jest trochę inna. Nie zapominajmy też o dużej grupie mieszkańców Portugalii pochodzących z Wysp Zielonego Przylądka, których narodowym stylem muzycznym jest morna, mająca z fado wiele wspólnego. Co prawda rytm trochę się różni, ale melodie i ten melancholijny nastrój są bardzo bliskie. Wpływy afrykańskie słychać jednak przede wszystkim w portugalskiej muzyce tanecznej. To bardzo ciekawa scena ze światową gwiazdą, jaką jest Buraka Som Sistema, która czerpie z angolskiego kuduro.

Na albumie Fado nagranym wraz z trio Bastarda wykonujecie pieśni rozsławione przez Amálię Rodrigues. Aranżujecie je jednak nie tylko na głos i gitarę, lecz także na klarnet, wiolonczelę, i klarnet kontrabasowy. Czy słyszałeś wcześniej fado w podobnym ujęciu?

J.S.: Nie słyszałem. I co więcej, wydaje mi się, że nikt nie słyszał.

Jak więc doszło do tego spotkania?

Paweł Szamburski: Zaczęło się od tego, że João dostał zamówienie z Instytutu Camõesa i ambasady Portugalii na opracowanie kilku piosenek Amálii Rodrigues z myślą o cyklu spotkań z literaturą portugalską organizowanych przez stowarzyszenie My Lisbon Story. Od razu wpadł na pomysł, żeby te pieśni zaaranżować w jakiś ciekawy sposób. A że znał i cenił twórczość Bastardy oraz mieszka po sąsiedzku z Michałem Górczyńskim, to rzucił mu takie hasło.

J.S.: Z Michałem mamy wspólnych znajomych, więc poznaliśmy się, kiedy jeszcze mieszkałem we Wrocławiu. Pamiętam, że lata temu na imprezie poprosił mnie, żebym zagrał mu na pianinie jakąś pieśń fado. Chciał zrozumieć, jakie tam są harmonie, w jaki sposób ta muzyka jest zbudowana. Na pewno zagrałem mu wtedy Estranha forma de vida, które ostatecznie znalazło się na naszej płycie. Już wtedy czułem, że Michała to zaciekawiło.

P.S.: No i właśnie Michał zadzwonił do mnie z informacją, że zna takiego fajnego Portugalczyka, który ma pomysł, żeby zrobić z Bastardą kilka piosenek w stylu fado. Przyznam, że w pierwszym odruchu pomyślałem, że to jest jakaś kompletna pomyłka. Ekspresja tradycyjnego fado w ogóle nie łączyła mi się z tym, co robimy w naszym zespole. Wtedy jednak Michał wysłał mi dwa nagrania zaśpiewanych przez João utworów i w jego podejściu do muzyki od razu poczułem pokrewieństwo dusz. On śpiewa w bliskim planie, bardzo intymnie. João pokazuje dźwięk w taki sposób, w jaki my również z nim pracujemy. Umówiliśmy się więc na spotkanie, podczas którego momentalnie się zgraliśmy: zarówno na poziomie muzycznym, energetycznym, jak i personalnym. Zdecydowaliśmy się zorganizować zatem jeszcze jeden występ – tym razem dla radiowej Dwójki. Po nim mieliśmy już zaaranżowanych osiem utworów, więc postanowiliśmy kuć żelazo, póki gorące. I nagraliśmy album.

Czy fado jest wdzięcznym tworzywem do takich kompozytorskich przekształceń?

P.S.: Tak, bo tak naprawdę są to proste piosenki mające określoną linię melodyczną i strukturę harmoniczną. Łatwo można je rozbudowywać, aranżować, improwizować na ich podstawie. Trochę jak ze standardami jazzowymi. Nasza trójka w zasadzie nie odnosiła się do oryginalnych, tradycyjnych wykonań tych pieśni, bazowaliśmy na wersjach zaproponowanych przez João. Michał dopisywał do nich basy i aranżacje i przynosił je na próbę, gdzie my z Tomkiem grzebaliśmy w tym po swojemu. Bardzo szybko wypracowaliśmy spójny głos, który stanowi połączenie Bastardy i twórczości João w odniesieniu do źródła, którym jest fado, ale bez odtwarzania jakichś gatunkowych klisz. Pracowaliśmy więc dokładnie tak samo, jak wcześniej w trio z nigunami, muzyką średniowieczną czy renesansową. Czerpiemy ze źródła, ale gramy naszą muzykę. Wtedy czujemy się najlepiej.

J.S.: W przypadku Fado zarówno instrumenty, jak i sposób śpiewania są unikatowe. Nie słyszałem, żeby te utwory były wykonane w podobny sposób. Może właśnie dlatego, że Paweł, Michał i Tomek nie czują tego ciężaru tradycji. A ja przez to, że od dawna mieszkam w Polsce i wywodzę się z rodziny, która nie słuchała fado, też nie odczuwam go tak bardzo. Dzięki temu to była lekka praca.

Czy podczas nagrywania albumu pojawiała się jednak czasem potrzeba, by wyjaśnić genezę opracowywanego utworu, skonfrontować się z oryginałem?

J.S.: Oczywiście, poruszaliśmy te tematy. Informowałem resztę np. o tym, że w Fado menor do Porto w danym momencie pojawia się tradycyjnie linia melodyczna wygrywana przez gitarę portugalską. Instrument solowy dialogujący z wokalem. Chciałem, żebyśmy mieli to na uwadze, co oczywiście nie oznacza, że musimy po nią sięgać. Przekazywałem więc Pawłowi, Tomkowi i Michałowi różne sekrety dotyczące tej muzyki: z niektórych korzystaliśmy, z innych – nie. O fado mówi się, że to „portugalski blues”: te struktury są proste, powszechnie znane, ale też pozwalają na dużą dozę improwizacji. A my mamy swoją wrażliwość i nie jesteśmy na scenie od wczoraj, więc zmieniamy tę muzykę. W Com que voz czy Medo w zasadzie nie ma gitary – tylko mój głos i trio Bastarda. Dla mnie to jest bardziej miniopera niż fado.

O czym opowiadają utwory, które wybrałeś na płytę?

J.S.: Szukałem tekstów, które są uniwersalne. Nie chciałem śpiewać o panu z Lizbony, który codziennie sprzedaje gazety. Nasze pieśni opowiadają więc o miłości, strachu, przyjaźni, tęsknocie, zmaganiach z samotnością.

Okładka albumu "Fado", Bastarda & João de Sousa, 2021
Okładka albumu „Fado”, Bastarda & João de Sousa, 2021

Jak długo powstawał ten album?

P.S.: Nagraliśmy go na setkę jednego dnia. Tak jak robiło się to kiedyś. Usiedliśmy we czwórkę w Tonn Studio, gdzie świetni realizatorzy rozstawili mikrofony, włączyli nagrywanie, a my po prostu graliśmy. Mieliśmy zawsze po dwa podejścia. Pierwsze było rozgrzewkowe, żeby się złapać w tych aranżach i wszystko sobie przypomnieć. Drugie było już tym właściwym. Później całość zmiksował Tomek Pokrzywiński, który jest wewnątrz zespołu, więc ma najlepszy wgląd w nasze brzmienie.

Powiedzcie jeszcze o tej enigmatycznej okładce: jak trafiliście na ten obraz?

P.S.: Myślę, że tak jak w przypadku naszego spotkania, tak i tutaj swoje piętno odcisnęło fado, które oznacza przecież „przeznaczenie”, „los”. Nieunikniony przypadek, który wpływa na życie. I tak było z naszą okładką. Myśląc o niej, przeglądałem stare afisze z początku wieku, które zapowiadały koncerty fado w Portugalii. Stylizowane na art nouveau były jednak prostsze, bardziej prymitywne. Często zawierały też czarno-białe zdjęcia wykonawców. Myślałem, jak się do nich odnieść, żeby to nie było takie oczywiste. W pewnym momencie zrobiłem sobie przerwę od poszukiwań i z nudów zacząłem przeglądać Facebooka. Podczas scrollowania zobaczyłem nagle wyszywany obraz Justyny Kosińskiej, którego zdjęcie właśnie opublikowała. Patrzyłem i nie mogłem uwierzyć: to było to, dokładnie to! Odwrócona głowa z ozdobą na ramieniu i towarzysząca jej tęsknota, jakieś wspomnienie, romantyzm. Od razu do niej napisałem, że obraz jest piękny i muszę go od niej kupić na okładkę Bastardy. Okazało się, że ona zna i lubi nasz zespół, więc też bardzo się ucieszyła.

Czy doczekaliście się już reakcji portugalskich odbiorców na Wasze Fado?

J.S.: Ludzie są bardzo zaskoczeni. Chyba jeszcze nie wiedzą, jak opisać to, co usłyszeli. Bo z jednej strony jest tu ciężar tradycji, ale z drugiej – ta muzyka jest zupełnie inna. Natomiast dla mnie to kulminacja ponad 10 lat pracy artystycznej. Dążenia do syntezy tradycji i tego, co chcę przekazać jako twórca. Przy czym utwory mają tak duży ładunek emocji, że sam nie mogę ich słuchać zbyt często, bo chce mi się płakać. Zdecydowanie wolę je grać na scenie.

Czytaj również:

Zagraj to jeszcze raz, smutno
i
Avi Naim / Unsplash
Opowieści

Zagraj to jeszcze raz, smutno

Iza Smelczyńska

Sugerowana piosenka w tle: Elton John – Sad Songs*

Opublikowane w ubiegłym roku badania naukowców z University of California w San Francisco dają nadzieję masochistom, którzy w gorszych chwilach lubią się dobić składanką smutnych piosenek. Tym razem badacze prześwietlili (dosłownie) grupę muzyków jazzowych. Najpierw artystom pokazano wizerunki uśmiechniętej i smutnej kobiety, a później poproszono, aby odzwierciedlili uczucia bohaterek przez muzykę. Nad wszystkim czuwał rezonans magnetyczny i oczywiście amerykańscy naukowcy. Zaobserwowali, że wariacja muzyczna na temat strapionej damy wywołuje inną aktywność mózgu wykonawców niż odgrywanie nastroju szczęśliwej kobiety. W obu przypadkach improwizacja wyłączała grzbietowo-boczną część kory przedczołowej, która na co dzień kontroluje abstrakcyjne myślenie i wykonawstwo muzyki, tzn. wie, gdzie należy się zatrzymać, gdzie zawiesić frazę i odejść od pianina. Muzycy bez partytury mogą więc zanurzyć się głębiej w świat dźwięków. Co ciekawe, większą swobodę i „strefę komfortu” czuli podczas grania durowych (wesołych) melodii. Za to granie na molowo (smutno) bardziej zadziałało na część zwaną istotą czarną śródmózgowia – największe źródło dopaminy, hormonu szczęścia. Czyli, paradoksalnie, wyrażanie smutku przez muzykę sprawiło, że muzycy czuli się lepiej.

Czytaj dalej