Jeden z najgłośniejszych debiutantów na brytyjskiej scenie – slowthai – opowiada o niechęci do polityków, trasie za 99 pensów i zaletach bycia prowincjuszem. Mówi również o Polakach w swoim rodzinnym Northampton i powodzie, dla którego jest jednym z najbardziej zapracowanych artystów w branży. Z muzykiem na OFF Festivalu rozmawiał Jan Błaszczak.
Jan Błaszczak: Grime wywodzi się z Londynu, dokładniej Wschodniego Londynu, i pozostaje sceną celebrującą lokalność. Kawałki Skepty czy Wileya rozgrywają się na określonych skrzyżowaniach, w konkretnych knajpach – czy słuchając tej muzyki w rodzinnym Northampton, nie miałeś problemu, by się w niej odnaleźć?
slowthai: Nie, może dlatego, że kiedy grime rozwijał się w Londynie, w Northampton mieliśmy swoją własną scenkę. A mam już tak, że zanim spojrzę gdziekolwiek indziej przyglądam się dokładnie swojemu podwórku. Ta lokalność grime’u nigdy nie była dla mnie barierą, bo jest też postawą bardzo mi bliską. Sam opowiadam o miejscach, o sposobie życia, który znam, który do mnie przemawia. Dlatego ja opowiadałem zawsze o Northampton. Nie miałem aspiracji, by kojarzono mnie z innym miejscem. Jeśli mogę być królem na własnym podwórku, nie czuję potrzeby, by walczyć o ten tytuł gdziekolwiek indziej. Wystarczą mi moi ludzie. Dlatego muszę dbać o swoją wiarygodność w stosunku do nich. Muszę być uczciwy w swojej perspektywie mówienia o świecie. I to nie jest perspektywa londyńska, bo nie jestem z Londynu.
Pochodzenie z bardziej prowincjonalnego regionu było kiedykolwiek rzeczywistą przeszkodą w osiągnięciu sukcesu?
Na początku to pewnie trochę przeszkadzało, ale praca działała na moją korzyść. Poza tym dzięki temu nie wciągały mnie środowiskowe