Jak poprawić sobie życie
i
Albert Edelfelt „Przyjaciele”, źródło: domena publiczna
Opowieści

Jak poprawić sobie życie

O tym, żeby czytać, dużo czytać, mówi prof. Ryszard Koziołek
Aleksander Hudzik
Czyta się 7 minut

O cenzurze kulturowej, przepisywaniu dzieł klasyków, czytaniu literatury rosyjskiej w obliczu wojny, fetyszu biblioteki, kulturze unieważniania i oczywiście o tym, co nam przeszkadza w czytaniu – rozmowa z Ryszardem Koziołkiem, autorem książki Czytać, dużo czytać.

Aleksander Hudzik: Tytułuje Pan zbiór swoich esejów Czytać, dużo czytać, a ja bym chciał zapytać o to, co nam czytać zabrania. Zacznijmy od cenzury – tej politycznej i obyczajowej, bo zdaje się, że obie mają się nieźle.

Ryszard Koziołek: Czytania zabraniają nam przede wszystkim inne aktywności, które – o dziwo – 62% Polaków uznaje za bardziej interesujące lub ekscytujące. Cenzura, paradoksalnie, zachęca ‒ jak wszystko, co zakazane. Przede wszystkim dlatego, że stajemy się ciekawi, czego właściwie nam się zakazuje. Dziś cenzura państwowa – wyjąwszy media publiczne – w zasadzie nie istnieje, natomiast działa niesystemowa cenzura kulturowa jako odmiana opinii publicznej. Wywiera ona presję na autorów, wydawców i czytelników, aby unikali wypowiedzi krzywdzących, zwłaszcza wobec przedstawicieli grup słabszych, społecznie wykluczonych lub prześladowanych. Przedmiotem zakazu jest nie tyle sama treść, ile wywołane przez nią przeżycia emocjonalne, które są niewłaściwe. Dam przykład z Odysei, na pozór niewinny. Odyseusz wraca do Itaki, rozprawia się wyjątkowo okrutnie z zalotnikami swojej żony. Morduje także uległe im kobiety, służące. Homer dokładnie opisuje, że były one wieszane w pęczkach na jednym sznurze, jak ptaki złowione w pętlę. Zafascynowani opowieścią o zemście sprzyjamy bohaterowi i nie zwracamy większej uwagi na cierpienie ofiar Odyseusza. A jednak refleksja podpowiada nam, że nie powinniśmy tego czuć; że literatura robi z nas kogoś, kim nie jesteśmy, lub nawet kogoś, kim nie chcemy być. Cenzura blokuje nam dostęp do takich doświadczeń, mimo że nie są one wywołane rzeczywistym okrucieństwem, tylko jego słownym przedstawieniem. Ten rodzaj cenzury to zarządzanie przeżyciami wzbudzanymi przez fikcję.

Co ma Pan na myśli?

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Gdyby fikcyjne opisy okrucieństwa czy sceny pornograficzne nie powodowały w nas afektywnych poruszeń, prawdopodobnie nie budziłyby reakcji cenzora. Ciekawa sytuacja pojawia się wtedy, gdy sami zaczynamy zarządzać tymi doświadczeniami poprzez normy niepisane. Tak właśnie oddziałuje kultura unieważnienia. Nie ma przecież żadnych zapisów na Lolitę, a jednak jej czytanie, zwłaszcza publiczne, może wywołać krytykę lub choćby dezaprobatę. Kryje się za tym sugestia zrównania fikcji i rzeczywistości, jakby były tym samym; jakby czyn i jego opis stanowiły jedno. A przecież właśnie dlatego, że czyn jest opisany, możemy o nim mówić i analizować także własne doświadczenie nim spowodowane.

fot. Agnieszka Szymala, mat. prasowe Wydawnictwa Czarnego
fot. Agnieszka Szymala, mat. prasowe Wydawnictwa Czarnego

Jeden z esejów poświęca Pan W pustyni i w puszczy, powieści krytykowanej m.in. za rasizm i kolonializm. Może to pomysł szalony, ale czytając pana książkę, zastanawiałem się, czy nie dałoby się przepisać Henryka Sienkiewicza – tak jak braci Grimm – żeby służył nam dłużej.

W przepisywaniu literatury widzę dwie zasadnicze różnice. Niezwykle interesujące jest przepisywanie klasyki na współczesność. Na przykład Anglicy robią to od dawna z Szekspirem. Ja czekam niecierpliwie na efekty przepisywania Jana Kochanowskiego na współczesną polszczyznę – taką pracę wykonuje bodaj Krzysztof Bartnicki. Zresztą przepisywanie było popularne w XIX w., jak tzw. literatura dla ludu. Chodziło o to, by ludzie, którzy dopiero opanowali umiejętność pisania i czytania, mogli zrozumieć skomplikowane językowo utwory. Wydaje mi się, że to są zabiegi potrzebne, zwłaszcza wobec tych dzieł, których walor poznawczy i artystyczny jest ogromny, ale przeszkodą w lekturze staje się dawny język. Teksty kultury, takie jak dzieła Szekspira czy Kochanowskiego, powinny pracować dla nas i dla kolejnych pokoleń. I wtedy przepisanie ich uważam za słuszne. Inny wariant to przepisywanie ze znakiem minus, jak w przypadku baśni braci Grimm czy Andersena. Usuwa się wówczas sceny okrucieństwa, którego w tych baśniach jest mnóstwo.

A jednak byłbym ostrożny z radykalnym wycinaniem i przerabianiem. Czytamy W pustyni i w puszczy i widzimy tam wątki rasistowskie, ale czy to oznacza, że powinniśmy je z powieści usunąć? Wolałbym zadawać jej krytyczne pytania, np. „Dlaczego Staś jedzie na słoniu, a Kali idzie obok?”, „Czy Mea powinna się nazywać łacińskim zaimkiem, a nie własnym imieniem?”. Lektura, a szczególnie lektura szkolna takich tekstów jest rodzajem ćwiczenia etycznego i krytycznego.

Z Pana eseju o Empuzjonie Olgi Tokarczuk utkwiło mi w pamięci jedno zdanie. Autorka w latach 90. poruszała temat choroby, którym wówczas świat literatury wydawał się niezainteresowany. Mam wrażenie, że dziś dużo się o tym pisze, podobnie jak sto lat temu – w literaturze modernistycznej.

Choroba modernistyczna jest metaforą, w uproszczeniu ma ilustrować chorobę wieku. Kondycja gruźlika w Czarodziejskiej górze jest alegorią czasu poprzedzającego pierwszą wojnę światową. Z drugiej strony modernizm rzuca wyzwanie darwinowskiej teorii świata zakładającej, że przetrwają tylko najsilniejsi. To kontrrewolucja, w której to, co spazmatyczne, wycieńczone, zużywa się do cna w akcie twórczym. Dziś obserwuję raczej egotyzm choroby, to jest – rzecz jasna –naturalny egotyzm, wzmacniający ją.

Na pewno perspektywa osobista ma się świetnie. Nobel dla Annie Ernaux jest na to dowodem.

Tak, ale Ernaux znalazła fenomenalną formułę połączenia historii osobistej z historią społeczną. Niech pan się przyjrzy, jak ona lawiruje między „ja” a „my”. Te dyskretne przesunięcia gramatyczne łagodzą megalomańską perspektywę.

Zachęca Pan, by „czytać, dużo czytać”, ale czy w obliczu wojny także literaturę rosyjską? Niedawno magazyn „The New Yorker” opublikował esej na ten temat. Jeden z jego wniosków brzmi: każdy wielki pisarz z Rosji utrwala mit rosyjskiej mocarstwowości.

Przyznam szczerze, że rzuciłem się na literaturę rosyjską natychmiast po tym, jak rozpoczęła się inwazja. Przeczytałem Wojnę i pokój, zacząłem czytać Gogola. Myśmy się jeszcze pocieszali, że oni tacy nie są, że to wojna Putina, że należy stawiać granicę, nie dać się wpędzić w rusofobię. Chciałem to zrozumieć, sprawdzić, czy w literaturze jest odpowiedź na to, czego nie potrafią wytłumaczyć politolodzy. Ze zdumieniem odkryłem, że u Puszkina, Gogola, Dostojewskiego zawsze jest ten sam moment: krytyka Rosji przeradza się w miłość do niej. Ten proces, jego powtarzalność i moc są niewytłumaczalne, powiem więcej: przerażające. W Martwych duszach czy Rewizorze Gogol przeprowadza radykalną krytykę państwa, nie znam bardziej jadowitej. Potem czytamy jego listy, w których karci Tołstoja, że ten nie dość kocha Rosję. Niezdolność do usunięcia tej metafizyki, tej wielkiej historii, ziemi, kraju, który unieważnia jednostkowość, jest obecna i myślę, że mówi naprawdę wiele o Rosji współczesnej. Czym innym jest zapraszanie Anny Netrebko, żeby zaśpiewała Traviatę. Jednak nie wyrzucałbym książek rosyjskich z prostego powodu: bez nich będziemy jeszcze bardziej bezbronni, pozbawieni możliwości rozumienia Rosji.

Niedawno z wielu amerykańskich bibliotek wyrzucano książki uznane przez prawicowych polityków i niektórych konserwatywnie nastawionych rodziców za niestosowne dla młodzieży. Nam wyrzucanie książek źle się kojarzy, ale czy nie traktujemy ich trochę jak fetysz?

Nie mogę się zdobyć na pozbywanie się książek, choć wiem, że są one niebezpieczne, że nas duszą, zabierają miejsce, no i nie przeczytamy większości z nich. Mówi się, że jeśli nasza biblioteka liczy więcej niż kilka tysięcy egzemplarzy, to nie zdążymy ich przeczytać. Ale należę do pokolenia, dla którego książka symbolizowała emancypację. To był po prostu święty obiekt kultury XIX i XX w., który obiecywał: jeśli mnie przeczytasz, poprawisz sobie życie. W latach 90. wydawało mi się, że wszyscy przestaną czytać; potem sądziłem, że nikt nie będzie czytał książek drukowanych, a jeszcze później – że będziemy mieć pokolenie, które zamiast czytać, będzie pisać.

Żadna z tych prognoz się nie potwierdziła. Mamy fenomen literatury young adults, tysiące czytających dzieci, tysiące fanów i fanek czekających po autograf swojej ukochanej autorki. I co? Czytają na papierze! Bruno Schulz by się ucieszył, ponieważ boczna odnoga czasu okazała się ciekawsza niż nurt prostego rozwoju.

Skoro już jesteśmy przy young adults, to chyba muszę zadać pytanie, co Harry Potter robi w Pana eseju obok Marii Janion?

Zaczęło się od tego, że czytałem go razem z moimi dziećmi. Wtedy jak wszyscy starzy narzekałem, a że to już było, a że to nic nowego… Ale oczywiście wzięło mnie. Im głębiej się w powieść zanurzałem, tym bardziej byłem zafascynowany. Zwłaszcza gdy zrozumiałem, że J.K. Rowling konstruuje cykl jako całość, że to jest dzieło, a nie przypadkowa seria motywowana sukcesem poprzedniczek. Harry Potter to jest wielkie powieściowe zamierzenie zanurzone w tradycji gatunku, jakim jest powieść rozwojowa pomieszana z baśnią.

Niezwykle cenię sztukę fabularyzacji, zdolność scalania kompozycji, architekturę powieści, szczególnie tak rozległą jak w przypadku siedmiotomowego dzieła. Zobaczyłem, jak to jest kunsztownie zbudowane. Wtedy zacząłem myśleć o Harrym Potterze już nie tylko jak o rozrywkowej literaturze dla moich synów, ale jak o jednym z najważniejszych dzieł przełomu tysiącleci. To się zbiegło z pracą Marii Janion o Wilhelmie Meisterze i koncepcji Bildung, która moim zdaniem doskonale pomaga zrozumieć cykl Rowling. Przecież Harry Potter to bohater ani wybitny, ani uzdolniony, ani pracowity, słowem: przeciętniak, który zyskuje atrybuty na pozór czyniące go wybrańcem. Mądrość tej powieści polega na pokazaniu, że to, o czym każdy dzieciak śni – umiejętność czarowania – jest ostatecznie przekleństwem. Bycie dojrzałym polega na zdolności wyrzeczenia się mocy.

Tę samą historię opowiada Władca Pierścieni. Przechodząc próbę pierścienia, Gandalf myśli, jakich wspaniałych rzeczy mógłby dokonać z jego pomocą. Ale to pragnienie zapowiada przemoc. Oto mądrość, którą zyskują bohaterowie tych opowieści, a my pośrednio razem z nimi. Bez konieczności walki z Balrogiem i Voldemortem.

Ryszard Koziołek jest literaturoznawcą, rektorem Uniwersytetu Śląskiego, stałym współpracownikiem „Tygodnika Powszechnego” i felietonistą „Polityki”. Z Ewą Niewiadomską prowadzi podcast Poczet Pisarzy Polskich.

materiał wydawcy
materiał wydawcy

Ryszard Koziołek, Czytać, dużo czytać
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023.

Czytaj również:

Sąsiedzi
i
zdjęcie: archiwum prywatne Krzysztofa Czyżewskiego
Opowieści

Sąsiedzi

O polsko-litewskich relacjach na pograniczu
Igor Nazaruk

Wspólna historia może dzielić dwa narody bardziej niż granica, ale ona też jest możliwa do przekraczania. Jak się to robi, Igorowi Nazarukowi – urodzonemu sejnianinowi – opowiada artysta i sejnianin z wyboru Krzysztof Czyżewski.

Chociaż Krzysztof Czyżewski urodził się w Warszawie, mówi, że jego ojczyzną jest prowincja. Sejny i leżącą niecałe 10 km dalej Krasnogrudę uważa za prawdziwe centrum świata, co może mieć pewien związek z tym, że w pierwszej z tych miejscowości znajduje się założony przez niego Ośrodek „Pogranicze – sztuk, kultur, narodów”, a w drugiej – również powstałe dzięki niemu – Międzynarodowe Centrum Dialogu. Od 30 lat w tym miejscu na skraju Polski, tuż przy granicy z Litwą, za sprawą obu tych instytucji, tłumu pasjonatów i oczywiście samego Czyżewskiego dzieją się rzeczy piękne i ważne – nie tylko dla kultury obu narodów, lecz także dla ich wzajemnego porozumienia.

Czytaj dalej