Słowa od zbyt częstego używania tracą intensywność. Następuje ich inflacja. Jako naród emocjonalny mamy tendencje do przesady.
Aleksandra Kozłowska: Ma Pan w ogóle ochotę rozmawiać?
Dr hab. Wojciech Żełaniec: Wielką.
Bo ja tak naprawdę wolałabym posiedzieć w ciszy i komunikować się bez słów. Toniemy w słowach, każdy produkuje ich przeogromne ilości: mówiąc, pisząc, komentując w Internecie, ale za tą ilością często nie idzie jakość.
Przypomina mi to Sumę teologiczną św. Tomasza z Akwinu, którego nie bez kozery nazywamy Doktorem Anielskim – miał dużo do powiedzenia o aniołach właśnie. Zajmował się m.in. problemem komunikacji między tymi istotami. Uważał, że anioły jako byty duchowe, bezcielesne nie potrzebują języka, wysyłają sobie myśli bezpośrednio z umysłu do umysłu. To mogłoby być dla nas idealne. Gdybyśmy jeszcze mogli sprawować kontrolę nad tym, co wysyłamy innym, by nie wszyscy mogli czytać wszystkie nasze myśli! Ale jesteśmy ludźmi i jako istoty cielesne jesteśmy skazani na język artykułowany.
Wielkim plusem powszechnej telepatii byłaby cisza. Ten zgiełk informacyjny i towarzyszący mu zalew emocji sprawiają, że marzę o określonym limicie słów, które moglibyśmy wypowiedzieć co miesiąc, i o strefach ciszy w przestrzeni publicznej.
Mam podobne odczucia. Potrzebę odpoczynku od słów. Również moich własnych, ponieważ jako nauczyciel akademicki muszę ciągle mówić do spragnionej mądrości – hm, hm – młodzieży. Te mądrości muszę przekazywać w słowach, co na dłuższą metę jest trochę męczące. Tym bardziej, że język polski ewoluuje i słownictwo takiego starszego pana jak ja często jest niezrozumiałe dla ludzi młodych. Nie znają już niektórych zwrotów, słów, pewne zdania są dla nich za długie. Miałem zwyczaj używać w różnych kontekstach słowa „szermierz” – szermierz jakiejś idei czy poglądu, czyli ktoś, kto te idee wyznaje, propaguje. I wielu studentów tego nie rozumiało, część uważała wręcz, że mówię o kimś, kto dane idee