Inne horyzonty
i
„Godzina ciszy”, Henri Georges J. I. Meunier, 1897 r., Cleveland Museum of Art/Rawpixel (domena publiczna)
Doznania

Inne horyzonty

Wojciech Bonowicz
Czyta się 9 minut

Francuski filozof Gabriel Marcel w jednej ze swoich najważniejszych książek, zatytułowanej Być i mieć, zapisał krótkie, choć znamienne wyznanie: „Sam nie wiem, w co wierzę”.

Niejednoznaczność i zarazem prostota tego stwierdzenia sprawiają, że nawet dziś, blis­ko 90 lat później, brzmi ono jak prowokacja. Trzeba pamiętać, że Marcel był człowiekiem religijnym, nieukrywającym swojego przywiązania do chrześcijaństwa. I że jego wyznanie nie miało charakteru wyłącznie osobistego; stanowiło raczej element szerszej filozoficznej refleksji nad naturą naszej obecności w świecie. Przywołane słowa nie dotyczą wiary zogniskowanej wokół określonych przekonań na temat uniwersum, człowieka i tego, co wobec widzialnej, doświadczalnej rzeczywistości transcendentne. Ale nie jest to także wyznanie niewiary. Spotykamy się tu z niezwykłym, paradoksalnym, a przez to bardzo poruszającym credo: wierzę, lecz sam nie wiem w co.

Jak rozumieć te słowa? Czyżby wiara miała być formą pozbawioną treści? Czy można wierzyć, nie ukierunkowując swojej wiary na określony przedmiot, choćby określony w sposób najbardziej mglisty? Nie, wyznanie Marcela nie mówi również tego. Wiara nie jest tu „bez treści”, przeciwnie – to wiara „w coś”, tyle że jej treść pozostaje nieuchwytna, jest czymś, co się dopiero zjawi. Nie wchodząc głęboko w rozważania filozofa, powiedzmy tyle: w tym konkretnym fragmencie tekstu rozumie on wiarę jako postawę, fundamentalne nastawienie, swoistą zgodę na to, co człowieka otacza i co do niego przyjdzie. Afirmację istnienia jako takiego, zanim istnienie to rozważymy bardziej szczegółowo i konkretnie; zaufanie, że to, co jest – w całym swoim bogactwie i złożoności, w pięknie oraz tragizmie – jest darem i jest „do przyjęcia”.

Wiarę tak pojętą opatrzyć można rozmai­tymi określeniami: globalna, całościowa, podstawowa czy fundamentalna. Wszystkie wskazują na jej pierwotny charakter, wyprzedzający wszelką religię czy jakiekolwiek duchowe poszukiwania. Nie na darmo w powyższych rozważaniach padło słowo „zaufanie”. Wiara tak ujęta stanowi w istocie akt zaufania wobec świata, jaki zastaliśmy; uznanie, że jest on „naszym” światem. Tym samym okazuje się też ona otwarciem na życie, które w tym świecie mamy. Zanim pojawi się krytyka, bunt względem jego składowych, a nawet całkowite odrzucenie (słynne Leśmianowskie: „Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?”), zanim rozstrzygniemy, czy to świat „wspaniały”, czy raczej „padół łez” – albo nawet „wspaniały łez padół”, bo dlaczego nie – pojawia się w nas swoista zgoda na całość, w której przyszło nam żyć. Zgoda ta może z czasem przekształcić się w pytanie o sens istnienia – i naszego, i tej całości, która je otacza – jednak nie zadawalibyśmy go, gdyby coś na kształt sensu już uprzednio nam się nie objawiło.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W mrokach niepamięci

Poruszamy się tu na razie w obrębie pojęć; czas sięgnąć po obrazy. Proponuję lekturę wiersza szwedzkiego poety Tomasa Tranströmera zatytułowanego W delcie Nilu (w przekładzie Magdaleny Wasilewskiej-Chmury):

Młoda żona płakała nad talerzem

w hotelu po powrocie z miasta

gdzie na ulicach czołgali się i leżeli chorzy

a dzieci czekała śmierć z nędzy.

 

Udali się z mężem do pokoju na górze

skropionego wodą, by nie unosił się kurz.

Prawie bez słowa poszli do łóżek.

Ona zapadła w ciężki sen. On nie mógł zasnąć.

 

W mroku na zewnątrz przetaczał się hałas.

Szum, tupot, krzyki, turkot wozów, śpiew.

W tonacji nędzy. Bez wytchnienia.

I mężczyzna zasnął skulony w wielkie „nie”.

 

I przyszedł sen. Że płynie statkiem.

W szarej wodzie powstał wir

i przemówił głos: „Jest ktoś dobry.

Jest ktoś, kto widzi wszystko bez nienawiści”.

Zdarzenia opisane w wierszu przenoszą nas w świat, o którego istnieniu na co dzień nie pamiętamy. Dwójka turys­tów – jak się domyślamy, z Europy – trafia do miasta w delcie Nilu, gdzie zostaje zaskoczona widokami nędzy, o jakiej dotąd nie mieli pojęcia. Opis tego, co zobaczyli w ciągu jednego dnia, jest rzeczowy i powściągliwy; wiersz nie epatuje cierpieniem, skupia się raczej na reakcjach przedstawionych bohaterów. Kobieta po kolacji kładzie się bez słowa do łóżka i zapada „w ciężki sen”. Jej mąż również się nie ­odzywa; nasłuchując odgłosów ulicy, ­długo rozmyśla o tym, co zobaczył, by w końcu zasnąć z uczuciem niezgody na to, że tak wielu ludzi żyje w nędzy i poniżeniu.

Mężczyzna ma dziwny sen: śni mu się podróż statkiem i wir, który nieoczekiwanie pojawia się na powierzchni wody. Wir oznacza niebezpieczeństwo, ale może też symbolizować nadnaturalną ingerencję. Głos, który rozlega się we śnie, stanowi swoistą odpowiedź na złość odczuwaną przez mężczyznę. Słowa: „Jest ktoś dobry./Jest ktoś, kto widzi wszystko bez nienawiści” zdają się odnosić do Boga. Ale słowo „Bóg” w wierszu nie pada. Nic także nie wskazuje na to, by ogarniający mężczyz­nę gniew miał formę buntu religijnego: buntu przeciwko temu, który taki, a nie inny świat stworzył. To raczej naturalna reakcja na ogrom udręki, z jaką przyszło mu się skonfrontować.

Widok cierpienia – bezgranicznego, czyniącego nas bezradnymi – podcina to, co Marcel nazywa wiarą całościową. Oto świat, którego nie można zaakceptować, świat nie do przyjęcia. A jednak – mówi we śnie głos – jest ktoś, kto patrzy na ów świat „bez nienawiści”. To bardzo ciekawe sformułowanie. Nie mówi ono, że ów tajemniczy ktoś patrzy „z miłością”; to brzmiałoby nieprawdziwie, zbyt słodko i zbyt okrutnie zarazem. Mówi tylko, że spojrzenie owego nieznajomego jest wolne od nienawiści. Niby to samo, a jednak nie to samo. Spojrzenie wolne od nienawiści nie szuka dla cierpienia usprawiedliwień. Jest tylko – i aż – innym widzeniem tego, co bolesne, dojmujące, raniące. To perspektywa, w której świat – w całej swojej nędzy i okrucieństwie – nie zostaje postawiony w stan oskarżenia.

Wielkie „nie”

Wiersz szwedzkiego poety opowiada o postawie nazywanej czasami postawą trudnej afirmacji. Skądinąd nie da się dziś – po tym wszystkim, co wydarzyło się w XX stuleciu, i wobec tego, co wiemy o świecie nam współczesnym – wyobrazić sobie jakiejkolwiek afirmacji świata, która pomijałaby to, co trudne; byłaby ona piękno­duchostwem, samooszustwem. Świat nie daje się – raz jeszcze wróćmy do tego określenia – ot, tak po prostu „przyjąć”. Nie sposób się w nim rozgościć, nie sposób z nim ułożyć; postać „skulona w wielkie »nie«” to typowy bohater współczesnej literatury i sztuki. Nie można być dziś wolnym – pisze Adam Zagajewski w eseju O życiu w wolności – jeśli nie stanie się między złem a pięknem, nie będzie się „trwało w czujności wobec tych tak bardzo do siebie niepodobnych potęg”. Zachwyt, który oderwałby się od uważności względem zła, prowadziłby do „nieprzyjemnego, niekiedy odpychającego estetyzmu”. Nie wystarczy też jednak wpatrywać się w samo zło; stawiałoby to nas – powiada Zagajewski – w roli prokuratorów nieustannie i „w postawie posępnej goryczy” wytaczających człowiekowi oraz światu coraz to nowe procesy. Gorycz ta jest uzasadniona, „ale przecież nie jest to jedyna możliwość, jedyny horyzont”. „Świat jest straszny, lecz ja postanowiłem, że jest piękny” – powiedziałby zapewne, w podobnym duchu, Bohumil Hrabal.

Wiersz Tranströmera podsuwa również – delikatnie, dyskretnie – możliwość innego horyzontu. Trudno jednak byłoby powiedzieć, że horyzontem tym jest piękno. Mamy tu raczej do czynienia – powtórzę – z innym spojrzeniem: takim, które nie usprawiedliwia, ale też nie oskarża. Które jest cierpliwe, w tym znaczeniu, że potrafi znieść widok tego, co „nie do zniesienia”. Wbrew pozorom spojrzenie to nie pozostaje bierne. Jest wycofaniem nienawiści, a zatem swoistym powrotem do pierwotnego zaufania. Bardzo możliwe, że owo „zaufanie po rozczarowaniu”, trudna afirmacja, zraniona wiara stanowi – jednak to już dopowiadam spoza wiersza – istotny, może wręcz najważniejszy warunek przemiany naszego świata.

Pradawna metafora

Nieprzypadkowo podobny ton – ton afirmacji – pojawia się często tam, gdzie mowa o naszych relacjach z przyrodą i o potrzebie ich naprawy. Poczucie jedności z naturą lub pragnienie ściślejszego zjednoczenia z nią są czymś podobnym do wiary, o jakiej tu mowa. One także związane są bowiem z odczuciem świata jako całości. Całość ta może być postrzegana jako dar, ale może też być przeżywana jako coś, co nas w sobie zawiera, z wnętrza czego się wyłoniliśmy i do czego powrócimy. Historia ludzkiej wyobraźni to historia nieustannego przemieszczania się metafor. Metafory „jedni” i „podziału” należą bez wątpienia do najstarszych z nich.

„Sądzę, że mógłbym odmienić swoje ­życie i zamieszkać wśród zwierząt, tak są łagodne i powściągliwe – pisze w ekstatycznej Pieśni o sobie Walt Whitman (przytaczam ją tu w przekładzie Andrzeja Szuby). – Nie dręczy ich myśl o własnym losie, i nie lamentują nad nim. […] Ani ­jedno na całej ziemi nie zabiega o szacunek dla siebie, ani też nie jest nieszczęśliwe”. Zwierzęta w tym fragmencie Pieśni… opisane są jako istoty doskonałe: rzekotka drzewna nazwana jest „arcydziełem dla najwybredniejszych”, o krowie żującej z opuszczonym łbem mówi się, że „przewy­ższa każdy posąg” i nawet mysz jawi się jako „dość cudowna, by oszołomić sekstylion niedowiarków”. Charakterystyczna dla Whitmana ekstatyczność ma charakter niemal religijny, jego zachwyty układają się w panteistyczne litanie. Równocześnie jedność przeżywa się tu jako coś bardzo konkretnego, zmysłowego, namacalnego: „Twierdzę, że jednoczę w sobie gnejs, węgiel, długowłosy mech, owoce, ziarna, jadalne korzenie,/I cały jestem pokryty stiukami czworonogów i ptaków”. Ja, choć tak mocno przez poetę akcentowane, zdaje się nie stanowić przeszkody w tym zjednoczeniu.

Jednak świadomości pęknięcia i podziału trudno uniknąć. Jedność została utracona. „Nie zasłużyliśmy ani na psa, ani na ptaka, ani na krowę – pisze w jednej z próz poetyckich Julia Hartwig. – Nie mówiąc już o młodym koniu. Młodym koniu lśniącym jak ciemna gwiazda na bezmiarze łąki. Natrętni, interesowni, niechcący niczego i domagający się wszystkiego, nie zasłużyliśmy na przyjaźń innych gatunków. I bogacz jest wstrętny, i biedak, pokryty wrzodem i wszawy. Ale pies nam to wybacza. Wsuwa pysk w opuszczoną dłoń człowieka i domaga się pieszczoty”. Poetka sięga po znany biblijny obraz: biedaka, który daremnie czekał na pomoc u bram bogacza, a psy lizały jego wrzody. Lecz sens tamtego obrazu zostaje w znamienny sposób przekształcony. W pękniętym, poróżnionym świecie biedak tak samo jak bogacz nie zasługuje na przyjaźń zwierząt. Nie ma człowieka pozbawionego winy, każdy odpowiada za to, że więź łącząca go z innymi gatunkami została zerwana.

Dlatego w tej krótkiej prozie, inaczej niż w ewangelicznej przypowieści, na planie pierwszym znajduje się pies. To właśnie jego gest – ten, którym poszukuje czułości – staje się gestem pojednania. Warto zwrócić uwagę na użyte przez poetkę słowo „opuszczona”. Opuszczona dłoń to taka, która po prostu opadła na ziemię. Ale może to być także dłoń, która nie zdołała czegoś utrzymać, z której coś się wysunęło, albo taka, która od dawna nie zaznała ludzkiego dotyku. Pies symbolizuje tu nie tylko pojednanie między człowiekiem a zwierzętami; musi on również naprawić to, co zostało zepsute między człowiekiem a innymi ludźmi.

Czy wiara w jedność świata to złudzenie, wędrująca przez wieki metafora? Dziś, kto wie, czy nie bardziej niż kiedyś, staje za nią wiedza ukazująca, jak bardzo skomplikowany jest system powiązań między tym, co ludzkie, a tym, co zwykło się dotąd nazywać „pozaludzkim”. Granice „ludzkiego” i „zwierzęcego” nieustannie się przesuwają, zmienia się też nasze postrzeganie roś­lin. A jednak odczucie otaczającego nas świata jako całości i jedności wciąż nie jest powszechne. Gdyby tak było, łatwiej powstrzymalibyśmy procesy degradacji.

„Sam nie wiem, w co wierzę…” Słowa Gabriela Marcela są niczym snop światła wpuszczony do ciemnego pomieszczenia. Wraz z nim otwiera się możliwość innego spojrzenia na to, kim jesteśmy i gdzie się znaleźliśmy. Ale słowa te zmuszają także do zadania kolejnych pytań. Czy prawdziwy kryzys wiary nie sięga głębiej niż kwestia zaufania do takiej czy innej religii? I czy aby zmienić coś w naszym świecie, nie trzeba poruszyć właśnie tej głębi, podstaw naszego odczuwania, naszej najgłębszej nadziei?

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Czytaj również:

Nie uwierzysz!
i
Kometa C/2022 E3, 27.01.2023 r., zdjęcie: Alessandro Bianconi, Edu INAF/Flickr (CC BY-SA 2.0)
Kosmos

Nie uwierzysz!

Szymon Drobniak

Trudno uwierzyć, że zielona kometa niesie w sobie atomy węgla starsze niż nasz system planetarny, a muszki owocowe potrafią liczyć. I świetnie, bo nauka ma na to nieodparte dowody, których zrozumienie nie wymaga wiary.

Zaczęła w sposób, w jaki z reguły nie rozpoczyna się dyskusji naukowej. Badaczka, z którą od kilkunastu dni mozolnie śledziłem każdy ruch i drżenie skrzydeł 1243 muszek owocowych, wpadła do pokoju przygotowawczego i od progu wykrzyknęła: „Nie uwierzysz!”. Wymachiwała nieco zmiętym rulonem papieru, z którego wyzierały czerwone linie i słupki. Mrowie punktów – galaktyka genomów naszych maleńkich bzyczących towarzyszek. Właś­nie w tej gęstwinie liczb i zgromadzonych danych miało się skrywać to, co niewiarygodne. I najwyraźniej, mimo że wypełniało plik zadrukowanych kartek, nie mogło się zmieścić w statecznej głowie badacza.

Czytaj dalej