Czerwono-niebieski lateks mocno opina moje ciało. Za mocno. Na klacie rysują się napompowane ślady muskulatury godne półzawodowego kulturysty. Gdybym był balonem, żadna igła nie byłaby w stanie mnie przebić. Tak sobie powtarzam. Codziennie. Czerwona peleryna subtelnie podwiewana jest przez wiatr. Lody o smaku szampana kokieteryjnie zdobią kąciki moich ust. Czuję się super. Jestem super. Supermanem jestem. Obok mnie Catwoman w wersji wieczorowej – zamiast lateksu eteryczna, czarna suknia. Na nogach modne tego roku adidasy, które za miesiąc staną się reliktem przeszłości. Najbardziej pasują jej rogi na głowie.
Kroczymy spalonymi jesiennym słońcem ulicami Wrocławia. Czynimy dobro, ponieważ tego wymaga nasza funkcja społeczno-zawodowa. Catwoman obchodzi urodziny. Z tej też okazji z superludzi najszlachetniejszego sortu zmieniliśmy się w superbohaterów, a nasze prawe uczynki z kalibru ludzkiego urosły do pozaziemskiego. Nie mylić z niebiańskim.
Do przystanku "Rondo" zbliża się chyboczący na boki tramwaj. Mam wrażenie, jakby miał się zaraz przewrócić, więc kiedy staje, zapieram się całym ciężarem na chodniku i próbuję go utrzymać, choć podobno wygląda to tak, jakbym chciał zrzucić go z torów. Siłuję się z nim kilkadziesiąt sekund, aż uznaję, że opanowałem sytuację i podróżnym nic nie grozi. Spoglądam przez szyby na ludzi w oczekiwaniu na wyrazy wdzięczności. Jakiś facet robi mi zdjęcia, młoda kobieta pokazuje język i zanosi się śmiechem. Ktoś krzyczy: "idiota!". Catwoman strzela fotkę za fotką. Korzystam z uśmiechu numer 66, w myślach przybijając piątkę z samym sobą.
Na rynku podchodzi do mnie starszy człowiek chyboczący się podobnie jak tramwaj. Bucha z niego nienawiść i zapach wina. Raczej nie rodowodem z wiosennego bukietu Gironde Montroussant Bordeaux.
– Synku, a ty to skąd je