Geny
i
zdjęcie: Aarón Blanco Tejedor/Unsplash
Doznania

Geny

Mateusz Kołczinger
Czyta się 4 minuty

Historia naukowczyni N. i jej eksperymentu, który przyniósł nadzwyczajne skutki. Kiedy pracowałem jako portier w Instytucie Nauk, gwiazdą tego ośrodka badawczego była dr N., osoba legendarnie inteligentna, słynąca także z doskonale podzielnej uwagi. Potrafiła jednocześnie rozwiązywać dwa zupełnie różne problemy, robiąc przy tym notatki – każda ręka zapisywała wyniki innego rozumowania. Gdy kłaniałem się jej na powitanie i pożegnanie, kierowała ku mnie jedno tylko oko, bo i taką miała umiejętność. Często też widywałem ją, jak spacerowała z dwoma telefonami komórkowymi, jeden trzymając przy lewym, drugi przy prawym uchu. Ponieważ usta miała tylko jedne, musiała tak prowadzić rozmowy, aby wypowiadać te same kwestie w tym samym czasie do obu słuchawek – ale jak wspomniałem, była legendarnie inteligentna, więc przychodziło jej to bez wysiłku. Trudno się dziwić, że przy tak wielkich zdolnościach dr N. wybrała sobie najambitniejszy cel badań, a mianowicie nieśmiertelność. Z dalekich krajów przybywały do instytutu pojemniki z morską wodą, w której pływały drapieżne, półcentymetrowe meduzy z rodzaju Turritopsis. Zwierzęta te potrafią radykalnie się odmłodzić, cofnąć w czasie do stadium polipa, czyli meduziego dziecka, i sztuczkę tę powtarzają dowolną liczbę razy, co czyni je potencjalnie niedostępnymi dla śmierci. Dr N. analizowała DNA tych żyjątek wzdłuż i wszerz, izolując najbardziej obiecujące fragmenty, aż uznała, że jest gotowa na przeprowadzenie upragnionego eksperymentu wszczepienia odmładzających genów sobie samej. Nie wiedziałbym pewnie nic o tych jej poczynaniach, gdyby nie fakt, że dr N. zwykła pracować nocą i potrzebowała czasem kogoś, kto by jej coś podał lub przytrzymał – uwagę miała podzielną, ale ręce mimo wszystko tylko dwie. Pomagałem więc, jak mogłem, starając się nie zadawać zbędnych pytań. W noc eksperymentu musiałem mieszać geny meduzy z morską wodą w olbrzymiej probówce, jedno­cześnie przytrzymując nogą włącznik umieszczonego pod naczyniem urządzenia grzewczego (trochę nie stykał). Dr N. stała przy oknie, wpatrywała się w księżyc i rachowała coś zawzięcie, aż raptem – bez ostrzeżeń i ceregieli – odwróciła się, wskoczyła do probówki i zanurzyła się w roztworze aż po czubek głowy. Trochę ­ponurkowała, wyszła i usiadła na fotelu, który wcześniej zabezpieczyliśmy folią. Na efekty nie trzeba było długo czekać, dr N. młodniała w oczach. Osiągnęła wiek doktorantki, następnie studentki, uczennicy szkoły średniej, gimnazjum, szkoły podstawowej. Już po chwili na fotelu siedziała kilkuletnia dziewczynka, która wcale nie miała zamiaru przestać młodnieć i zaraz zmieniła się w oseska. Mocny roztwór uwarzyliśmy, nie ma co! Na tym się nie skończyło. Niemowlę wciąż cofało się w czasie. Wróciło do stadium życia płodowego, stało się zarodkiem, zygotą, aż w końcu – czy ktoś mi w ogóle uwierzy? – tam, gdzie jeszcze przed momentem siedziała przemoczona, lecz dystyngowana dr N., leżały: komórka jajowa i plemnik. Gamety popatrywały na siebie z wy­raźną niechęcią, najwidoczniej zadowolone z faktu, że się rozdzieliły. Po chwili każda z nich ostentacyjnie podążyła w innym kierunku. Komórka jajowa poturlała się w stronę regaliku z książkami, a plemnik zaczął myszkować w okolicach wieszaka na płaszcze, może szukając papierosów. Sytuacja była nad wyraz przykra. Czułem, że nie mogę tego tak zostawić, i rozglądałem się po pomieszczeniu za jakąś wskazówką, podpowiedzią, co czynić. Znalazłem ją szybko. Tuż obok komputera stało oprawione w ramkę zdjęcie, na oko sprzed trzydziestu kilku lat, przedstawiające dwie młode, uśmiechnięte osoby – mężczyznę i kobietę. Musieli to być rodzice dr N. Stali na tle imponującej witryny, w której widniał afisz z napisem: „Festiwal wagnerowski”. Jestem tylko skromnym portierem, ale potrafię kojarzyć fakty. Korzystając ze stojącego obok komputera, odszukałem w Internecie duet miłosny z II aktu Tristana i Izoldy, włączyłem odtwarzanie i z wyczuciem wyregulowałem głośność. Podstęp zadziałał. Plemnik oraz komórka jajowa łypnęły ku sobie przychylniej. O sink hernieder, Nacht der Liebe… Uznałem, że czas się wycofać. Na palcach wymknąłem się z laboratorium i delikatnie zamknąłem za sobą drzwi. Schodząc po schodach, modliłem się w duchu, żeby w środek pieśni nie wdarły się reklamy, rujnując erotyczny czar. Wszystko jednak poszło, jak należy, i już następnego dnia spotkałem naukowczynię całą i zdrową. Co więcej, po raz pierwszy dr N. spojrzała na mnie obojgiem oczu! Powiedziała też coś miłego, choć nie pamiętam co, bo akurat oglądałem ważny mecz. A niedługo potem wyjechała nad ciepłe morza, aby badać te swoje meduzy w ich naturalnym środowisku. Słyszałem, że jest szczęśliwa.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Czytaj również:

Panna Eglantyne
i
Max Liebermann, „Wolny czas w sierocińcu w Amsterdamie”, ok. 1881 r./WikiArt (domena publiczna)
Marzenia o lepszym świecie

Panna Eglantyne

Sylwia Niemczyk

Dzieci mają prawo do opieki, nauki i życia bez przemocy – żeby jednak stało się to oczywistością, trzeba było się postarać. I postarała się o to dwójka zapaleńców: Janusz Korczak jako jeden z pierwszych apelował o uznanie praw dziecka, Eglantyne Jebb doprowadziła do ich spisania. 

Nigdy się nie poznali, ale gdyby jakimś trafem stanęli obok siebie, można by było wziąć ich za rodzeństwo. Oboje rudawi, o wysokim czole, głęboko osadzonych, niebieskich oczach, prawie w tym samym wieku – Korczak był młodszy o dwa albo trzy lata (zależnie od tego, czy za rok jego narodzin przyjmiemy 1878, czy 1879). Oboje podobnie błys­kotliwi, z charyzmą i pacyfizmem w sercu. Różniło ich za to podejście do dzieci. On naprawdę lubił z nimi przebywać, Eglantyne Jebb wprost przeciwnie. Nie chciała mieć własnych, cudze, nawet te z najbliższej rodziny, męczyły ją. W Korczakowskim Domu Sierot – zatłoczonym i hałaśliwym – pewnie nie wytrzymałaby ani jednego dnia. Ale osobiste sympatie i antypatie nigdy nie miały dla niej większego znaczenia. Dzieci na świecie istnieją, więc trzeba się o nie zatroszczyć. W młodości chciała zostać nauczycielką, stoczyła nawet o to boje z ojcem, który uważał, że owszem, to dobre zajęcie, ale tylko wtedy, gdy panna nie ma szans na małżeństwo, więc może sobie spokojnie psuć reputację studiami, a nawet zarobkowaniem. Eglantyne zupełnie nie zależało na reputacji (podobnie jak na zamążpójściu), z pracy w szkole zrezygnowała jednak już po roku – mimo szczerych chęci nie umiała przyzwyczaić się do dzieci. W późniejszych latach mówiła o swoim nauczycielstwie jako o porażce, zarazem przyznając, że było to jedno z najważniejszych doświadczeń w jej życiu. Dzięki niemu po raz pierwszy zobaczyła prawdziwe ubóstwo („wiedziałam, że tutaj żyje się ciężko, ale nie wiedziałam, że aż tak” – pisała do przyjaciółki) oraz to, jakie piętno odciskało ono na jej uczennicach, jak dusiło ich ambicje, ciekawość świata, dziecięcą radość. Między innymi ta wiedza doprowadzi ją kilkanaście lat później do punktu, kiedy – już ciężko chora – postanowi uratować wszystkie dzieci na świecie.

Czytaj dalej