Ekstaza Alfreda Russela Wallace’a
i
Alfred Russel Wallace około 1895 r., autor nieznany, zdjęcie: domena publiczna
Opowieści

Ekstaza Alfreda Russela Wallace’a

Daniel Mason
Czyta się 17 minut

Nie mógł wyjść z zadziwienia, że życie na Ziemi jest tak nieprawdopodobnie zróżnicowane. Opętany ideą odkrywania nowych gatunków, wyruszał w coraz bardziej szalone podróże.

Napisałem [do Darwina] list, w którym wyraziłem nadzieję, że owa idea będzie dla niego tak samo nową, jak dla mnie, i że dostarczy brakującego elementu, który pozwoli wyjaśnić pochodzenie gatunków. Zapytałem, czy jego zdaniem rzecz jest warta przedstawienia panu Charlesowi Lyellowi, który tak pochlebnie wypowiedział się o poprzednim moim artykule.

Alfred Russel Wallace, My life: A record of events and opinions

(Moje życie. Zapis wypadków i przekonań)

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Zachwycała go różnorodność życia. Jako dziecko był zbieraczem – skamieniałości, kwiatów, chrząszczy, kamieni – i właśnie w zbieraniu odkrył później sens własnego istnienia. Zmuszony z powodu ojcowskich długów do zarzucenia szkoły w wieku 13 lat, uczył się ze wszystkiego, co wpadło mu w ręce: z gazet i belemnitów, z porzuconych podręczników, z Miltona i Robinsona Crusoe. Niech wielkie umysły z Oksfordu i Cambridge oddają się filozofowaniu. Machinacje kapryśnego Stwórcy, który wymyślił rajskie ptaki, serce umieścił po lewej stronie, a muszle skręcał w prawo, przekraczały jego pojęcie. Ale szukanie! Szukanie było jego powołaniem. Czyż nie usłyszał od frenologa, że będzie wiecznie szukał? Ze wszystkich 27 Gallowskich organów mózgu najbardziej uwypuklone miał obszary perfekcyjności i zachwytu. Kontemplując przyrodę i wszystkie jej permutacje, doznawał ekstazy, która miewała w sobie coś z pożądania.

Swojemu londyńskiemu agentowi Samuelowi Stevensowi wysyłał zbiory przeznaczone dla gabinetów osobliwości oraz miejskich muzeów, a Stevens odsyłał mu środki niezbędne do sfinansowania kolejnych ekspedycji. Z Walii udał się nad Amazonkę, gdzie pszczoły zaplątywały mu się w brodę, a nogi puchły od ukąszeń moskitów. Na Barra hipnotyzował uliczników. Na spokojnych jeziorach São Gabriel wokół jego łodzi krążyły różowe delfiny. Mrówki atakowały jego ptasie skórki, zwłaszcza upodobawszy sobie oczy. Okazy, na których zachowaniu szczególnie mu zależało, zalewał wódką z trzciny cukrowej i nawet gdy po latach, już w podeszłym wieku, rozmyślał o życiu w całym jego imponującym wachlarzu, miało ono dla niego zapach alkoholu. Zanim jako 29-latek powrócił do Anglii, przeżył śmierć brata na żółtą febrę, osiem ataków malarii i zagładę swoich zbiorów w pożarze na Morzu Sargassowym. Do tych nieszczęść miała jeszcze dojść ogólna obojętność, z jaką jego odkrycia przyjmowano w ojczyźnie, w której uchodził za „zbieracza owadów” i „kolekcjonera gatunków”. Zarzekał się, że nie będzie więcej podróżował. W marcu 1854 r. wyruszył jednak na kolejną wyprawę, tym razem na Archipelag Malajski, na pokładzie parowca kompanii P&O.

Choć w listach do matki z radością donosił o miejscach, do których się udawał, to fizyczne podróże były zaledwie nikłym śladem w bezmiarze jego zachwytu. Po tych wczesnych ekskursjach nie spodziewał się raczej wielkich objawień; zbiory były dla niego celem samym w sobie, nie zastanawiał się nad konsekwencjami, które spowodują. Gdy w końcu zwrócił się ku teorii, jedno wiedział na pewno: jego intencją nie było zniszczenie wiary; jego intencją było wyjaśnienie, skąd u chrząszcza wzięły się rogi. Jeśli od tego wiara się zachwieje – pomyślał (i był to koniec jego rozmyślań na ten temat) – będzie to sprawa dla teologów.

Gdy więc w pewien wyjątkowo ciepły tropikalny ranek wiosną 1858 r. nadeszła epifania, nie był przygotowany na jej ogrom. Rzeczywiście mówiono o nim, że jest po dziecinnemu naiwny: zbyt ufny, zbyt oczarowany wielkością innych, by sobie uzmysłowić, że sam zasługuje na wielkość. Bywały chwile, kiedy myślał: nie wiem nic. Ale bywały też chwile, zwłaszcza w nocy, po zbudzeniu ze snów, których nie pamiętał, gdy nachodziła go inna myśl: ta idea, ta piękna, płomienna idea, która przekształci, przeobrazi, przemodeluje świat, ta idea zrodziła się we mnie i tylko we mnie.

Później, wróciwszy między Anglików, powtarzał, że przyszła mu do głowy w gorączce. Miesiącami wędrował jak nomada po spękanych wulkanach archipelagu, przez Celebes, Sarawak, Kalimantan. Wszędzie witały go monsuny. W Singapurze zaglądał do wielkich kadzi amerykańskich wielorybników. Na Borneo polował na orangutany. Ledwie łódź dobiła do brzegu, natychmiast znikał w dżungli z siatką w ręku.

Podróżował, jak zwykle, bez odpoczynku, gnany do przodu ciągłą obawą, że jakieś gatunki przejdą mu koło nosa, jakieś kolory i kształty nie staną się jego udziałem. Nękany malarią, chudy i wycieńczony, z trudem wysiadywał prosto do końca posiłków, a mimo wszystko w terenie poruszał się z takim samym animuszem, z jakim w dzieciństwie zbierał okazy w rodzinnej Walii: pchany nie tyle siłą fizyczną, ile impetem ducha, podziwem i zachwytem, ruchem napędzanym przez sam ruch, słońcem, żarem i chłodem na karku, zdumieniem nad mnogością świata natury. Życie na morzu wyrobiło w nim nawyk wczesnego wstawania; rzeki oraz niezliczone przenoski ugruntowały przekonanie, iż człowiek posiada na własność tyle, ile zdoła udźwig­nąć. Czasem fantazjował, że wędruje bez bagażu, niosąc tylko ubranie na grzbiecie i piękny katalog swojego umysłu. Miał 34 lata. W liście do matki napisał: „Kończy mi się czas”.

Zbieracz owadów, kolekcjoner gatunków. Czy można się dziwić, że brzemienna w konsekwencje pierwsza wiadomość od Darwina miała postać zwykłej prośby o szereg okazów malajskiego ptactwa domowego? Gdy list, nadany z Down House, trafił do jego rąk, nie mógł uwierzyć, że jest prawdziwy. To niechybnie żart – uznał – spłatany mu przez któregoś z przyjaciół. I choć niedługo potem, bo dwa lata później, jego nazwisko miało na zawsze związać się z nazwiskiem Darwina, w najśmielszych snach nie przypuszczał, że mógłby zostać jego korespondentem. Podróż na okręcie „Beagle” przeczytał, nie mając 20 lat, a ilekroć w późniejszym życiu wspominał jej autora, stawał się na powrót szczudlastym młokosem. Znał wszystkie prace wielkiego uczonego o wąsonogach.

Wysłał udomowioną kaczkę oraz jej dziką protoplastkę. W przystępie śmiałości dołączył do przesyłki swoje rozważania w kwestii, która od pewnego czasu go nurtowała – o pojawianiu się różnic wśród gatunków. To dla niej jedyny raz zapuścił się w dziedzinę teorii, przy czym napisany przez niego w Sarawaku i opublikowany w „Rocznikach” artykuł przeszedł bez echa. Gdy wreszcie, przybywszy do Makasaru po miesiącach spędzonych w dżungli, otrzymał odpowiedź od Darwina, otworzył ją w porcie.

Dłoń mu się trzęsła, gdy raz, drugi, trzeci czytał słowa:

„Widzę wyraźnie, że myślimy bardzo podobnie i w pewnym stopniu doszliśmy do podobnych wniosków”.

Łzy stanęły mu w oczach. Przeczytał list raz jeszcze, złożył go i schował do kieszeni, ruszając z powrotem ku wodzie, a po 10 metrach zatrzymał się znowu, by się upewnić, że wciąż tam jest.

„Widzę wyraźnie, że myślimy bardzo podobnie i w pewnym stopniu doszliśmy do podobnych wniosków”. Czy zdawał sobie sprawę, że list oprócz komplementów zawiera też subtelną perswazję? „Tego lata minie dwadzieścia lat od chwili, gdy otworzyłem swój pierwszy notes i podjąłem kwestię, w jaki sposób gatunki i odmiany różnią się między sobą – pisał Darwin. – Przygotowuję właśnie swoją pracę do druku”. Lecz jeśli to była przestroga, prześlizgnął się po niej. Niepodobna, by ktoś tak wybitny poczuł się zagrożony przez młokosa. A może tułając się wiecznie po cudzoziemskich krajach, zaznał zbyt wiele dobroci od nieznajomych.

Johann Baptist Zwecker,

Johann Baptist Zwecker, „Ssaki z lasu na Borneo”, ilustracja do „The Geographical Distribution of Animals” Alfreda Russela Wallace’a, 1876 r.; zdjęcie: domena publiczna

W Makasarze z nowym zapałem puścił się na wędrówkę. Między czarne makaki, trzepoczące dzioborożce, kołujące motyle z rodzaju Ornithoptera. Wyskrobywał chrząszcze z gnijących owoców chlebowca. Na obrzeżach surowej krainy Bugisów patrzył, jak rzeki znikają w głębinach ziemi. W siatkę, którą przeczesywał liście, wikłały się nibykobry. Było lato. Zlany potem wyginał okulary, aby nie zsuwały mu się z nosa.

Zbieracz owadów, kolekcjoner ga­tunków. Lecz oto we wzorach przyszpilanych jeden po drugim okazów zaczął dostrzegać coś większego, wprawdzie jeszcze nie wiadomo co. Czuł się jak wtedy, gdy idąc przez dżunglę, wyczuwał obecność innej istoty, podążającej za nim w podszycie, istoty, która znikała, gdy się obejrzał. W nocy zaczął śnić o wielkim generatorze, klekotliwej maszynie, która pochłaniała stare gatunki, a po jej drugiej stronie, mrużąc oczy od światła, wyłaniały się nowe.

Wyspa po wyspie przemierzał archipelag, a każdy dzień przybliżał go do spotkania z aniołem na Ternate. Timor, Banda, Ambon. Wyspy, na których znalazł się w pierwszych miesiącach roku swojego odkrycia, były nieprzystępne, pełne bujnej roś­linności, pustoszone trzęsieniami ziemi – „dręczone” według jego okreś­lenia. Ogrom własnych zbiorów nie dawał mu teraz spokoju, kpił z niego swoim rozmiarem, spędzała mu sen z powiek niemożność wyjaśnienia, skąd wzięło się takie zróżnicowanie:

motyle – 620 gatunków,
ćmy – 2000 gatunków,
chrząszcze – 3700 gatunków,
pszczoły i osy – 750 gatunków,
muchy – 660 gatunków,
pluskwiaki – 500 gatunków,
szarańcze – 160 gatunków,
ważki – 110 gatunków.

Na wyspie Gilolo lasy kwitły szkarłatem iksory. W opuszczonym portugalskim forcie spotkał holenderskiego pułkownika i czwórkę apatycznych żołnierzy malajskich, którzy z brzękiem krisów dźwignęli swoje ciała z kamiennej posadzki. Z nadbrzeżnej chatynki puścił się między trawy falujące wysoko ponad głową. Przyglądał się nogalom zakopującym jaja na brzegu, obserwował mimikrę wilg i miodojadów, ustrzelił drozda o lazurowych barkach. Strząsając owady z kwiatów kokosa, zażartował do służącego, że Bóg musi mieć szczególne zamiłowanie do pszczół. Wróciła malaria („ta febra – pisał – zimnica, stara znajoma”). Chory i zbolały przeprawił się przez krótki kanał na wyspę Ternate, z jej uśpionym stożkiem, na której zamierzał odpocząć. Miasto otaczały langsaty i mangostany. W ruinach pałacu sułtana czekał, aż gorączka ustąpi.

Choć renoma, którą później zyskał, miała być nierozerwalnie związana z wyspą Ternate, zdawał sobie sprawę, że zdecydował o tym przypadek; to przecież w São Gabriel nad Rio Negro usłyszał od ribeirinhos o zmiennokształtnych; to na Kalimantanie w zapleśniałej bibliotece Białych Radżów czytał Owidiusza; wreszcie pośród wysokich traw na Gilolo, w ogniu narastającej gorączki pomyślał o Malthusie i o śmierci, a raz o niej pomyślawszy, nie mógł się już od tej refleksji uwolnić. Widział ścieżki znaczone pancerzykami chrząszczy, widział figowce dusiciele, widział rozkład, fragmenty kości, całe plaże połamanych korali, fale toczące kraby, wyrzucające ryby na piasek. Rozwiązanie – że to śmierć eliminuje najsłabszych, dokonuje selekcji odmian, a więc kształtuje formy najlepiej przystosowane do życia – było tak proste i tak piękne, że gdy je sobie uzmysłowił, trudno mu było uwierzyć, że ktokolwiek, włącznie z nim samym, mógł kiedykolwiek sądzić inaczej. Zmierzał ku tej chwili od dawna, od wielu miesięcy, lecz właśnie na wyspie Ternate nasunęła mu się odpowiedź i zawładnęła nim, wskoczyła w niego jak nabój w lufę karabinu, aż wstał, rozpalony, z łóżka i niosąc tę wizję przed sobą (czuł ją teraz, tę piękną, skończoną ideę, to ciepło w zakamarkach oczu) ostrożnie, delikatnie, jak owada, którego nie chce się zgnieść, usiadł i zaczął pisać. „Życie dzikich zwierząt jest walką o byt…”

„Cała łąka ukazała się Apellesowi w jednej chwili – pisał Ficino w innym czasie i miejscu – i obudziła w nim pragnienie malowania”. Tak też zbieracz owadów, ściskając pióro w drżących palcach, pracował wytrwale, otulając się kocami, gdy chwytał go ziąb, to znów rozbierając do naga, by ostudzić ogień wewnątrz. Później sam nie wiedział, ile w tym było gorączki, a ile olśnienia. Zapamiętał tę noc niewyraźnie: pot spływający strużkami po klatce piersiowej, oczy szczypiące od soli, wiotki mokry penis na zimnym siedzisku rattanowego krzesła. Chwilami zdawało mu się, że całe jego ciało znika, że unosi się nad nim jakiś duch albo anioł przynoszący wenę spoza tego świata. On sam był zaledwie skrybą. Gdy nazajutrz po zbudzeniu zastał gotowy artykuł, zesłany przez ową istotę, w ogóle nie przyszło mu do głowy, żeby go wysłać do kogoś innego niż Darwin.

Nadał przesyłkę 9 marca 1858 r. za pośrednictwem holenderskiego szkunera płynącego na Jawę. List był krótki i pełen szacunku. Sam artykuł nosił tytuł O skłonności odmian do odchylania się od pierwotnego typu i stanowił próbę wyjaśnienia „nadzwyczajnych zmian formy, instynktów i zwyczajów” świata przyrody. Przy pomyślnych wiatrach powinien trafić do rąk Darwina po 10 tygodniach, czyli w połowie maja. Darwin zaś miał zwyczaj odpisywać natychmiast, co oznaczało, że jego odpowiedź mogła dotrzeć na Ternate jeszcze w lipcu.

Po wysłaniu listu w długą drogę do Londynu czuł wielką pustkę. Choć planował wrócić do lasu, w kolejnych dniach zachodził nad morze i wpatrywał się niecierpliwie w horyzont, jakby licząc, że jego idea przeskoczy oceany. Nie mogąc dłużej znieść czekania, wypłynął na szkunerze „Hester Helena” ku Nowej Gwinei z nadzieją, że rytm zbieractwa ukoi jego rozbiegane myśli.

Zszedł na ląd w Dorey, na północnym wybrzeżu. Ogromną wyspę spowijała mgła. Chciał się uwolnić od nieznośnej radości swojego odkrycia, uciekał przed nią tak, jak się ucieka od pragnienia, przed którym nie ma ratunku. Wszędzie jednak widział walkę o byt. Ilekroć oglądał jakiegoś owada, zadawał sobie pytanie, w jaki sposób poszczególne cechy pozwoliły mu przetrwać kuźnię natury. Cień śmierci kładł się na wszystkich, nawet najbardziej zachwycających kolorach i kształtach. „Ta walka toczona każdego dnia, o każdej godzinie” – zapisał w dziennikach. Innym znowu razem: „ta bezustanna wojna”.

W pomroce papuaskich lasów natrafił na ślepaki mające rogi pod oczami. Wdychał słodką wilgoć mchów, identyfikował pijawki, które czepiały się jego kostek, polował na kangury drzewne i nieuchwytne kuskusy. Pogrążony w zadumie, błąkał się bez celu. Rozumiał, że to nieostrożność wypuszczać się na oślep w nieznane lasy, nie wiedząc nawet, którędy się wróci. Był jednak głuchy na własny głos rozsądku i na błagania swoich ludzi. W nocy zdejmowali węże z krokwi chaty. Drużynę paliła gorączka. Młody służący Jumaat zmarł na dyzenterię; pochowano go zawiniętego w biały całun.

W drugim miesiącu upadł i rozciął sobie kostkę. Rana owrzodziała; kataplazmy miejscowego znachora tylko ją zaogniły. Przez miesiąc nie mógł opuszczać schronienia. W lepszych momentach przyglądał się motylom lądującym na parapecie. Wytężał wzrok, żeby je zidentyfikować, ale były za daleko. Wyobrażał sobie, że to nowe gatunki, które uciekają mu, kto wie, czy nie bezpowrotnie. W gorszych momentach wpijał palce w nogę i wył z bólu.

Pocieszała go jedynie myśl, że list z pewnością przebył już oceany i dotarł do Londynu. Widział oczyma duszy, jak koperta z szelestem przesuwa się w torbie pełnej miłosnych wyznań i czasopism ogrodniczych, jak wędruje przez miasto ciemnych dymów przy boku całkiem nieświadomego listonosza. Wyobrażał sobie, że Darwin dostaje ją do rąk włas­nych. I że czyta list w samotności.

W dali przepływały zawinięte brze­gami do góry tratwy przypominające mu korakle walijskich rybaków, chyże prau i okręty najeżone armatami. Dopiero w sierpniu u brzegów Dorey zakotwiczyła kolejna jednostka i zabrała go z powrotem na Ternate. Dotarłszy na miejsce, byłby zeskoczył z pokładu na ląd, gdyby nie chora kostka. Tak – rzekł kapitan portu, spoglądając znad okularów bez szkieł – czekają na niego przesyłki, ale nie ma nic od Darwina. Tak, jest całkowicie pewien. Dobrze, specjalnie dla pana sprawdzę jeszcze raz.

Jeśli noga wciąż mu doskwierała, postanowił o tym nie pisać. Był człowiekiem odpornym na samotność, a jednak czuł się teraz osamotniony jak nigdy przedtem. Jego piękna idea krążyła mu po głowie jak tygrys w klatce. Swoim gospodyniom, dwóm malajskim siostrom, staruszkom o twarzach pobrużdżonych jak włoskie orzechy, zwierzył się z męki czekania i pokazał swoje zbiory, opowiadając o doborze naturalnym mieszanką portugalskiego i bahasa Melayu. Były – jak pisał – dobrymi mahometankami, które na jego pytania: „Skąd wzięły się te pióra, ten pancerz?”, „Skąd wzięła się skóra tej jaszczurki?” odpowiadały: „Bóg jest wielki” – w tej sprawie mógł im przyznać rację – i „Bóg jest miłosierny” – z czym (pomny okrucieństwa kolibrów i przedwczesnej śmierci brata) zgodzić się nie mógł. Codziennie wstawał o świcie i szedł do portu zobaczyć, czy nocą nie zawinął jakiś statek.

Minął sierpień.

„Te wyspy udręki”. Co się mogło wydarzyć? Odpowiedź od Darwina powinna już nadejść. Każdy dzień pogłębiał jego zgryzotę. Praca stała w miejscu. W roztargnieniu rozciął sobie dłoń przy otwieraniu małżów. Wiatr rozwarł niezaryglowane okiennice i porwał jego motyle, jego hestie, jego modraszki. Po tym, jak dwa razy wylał mu się arak do konserwacji, zmuszony był nabyć zapas u chińskich handlarzy szepczących między sobą, że wszyscy Anglicy są pijakami. Istniały, rzecz jasna, niezliczone powody, dla których list mógł zaginąć, przeróżne nieszczęścia, jakie spotykają statek na morzu. Ale jeśli tak było w istocie, należało działać, i to szybko. Czekając, ryzykował, że anioł nawiedzi kogoś jeszcze. Ile to już miesięcy? Trzeba napisać kolejny list.

Lecz zarazem… jakiś cichy głos doradzał mu wstrzemięźliwość. Co bowiem, jeśli artykuł jednak dotarł? Kucając nad wodą, przyglądał się rybakom. Nie doszły go żadne słuchy o zatonięciach ani o atakach piratów. Od lipca zresztą dostawał odpowiedzi na inne listy wysłane w owym marcowym dniu. Może Darwin zachorował? Jeśli tak, to lepiej poczekać, nie okazywać nadgorliwości, którą jego korespondent mógłby poczytać za impertynencję. Powtarzał sobie, że u gospodyń na Ternate jego sekret jest bezpieczny.

Nasuwała się też, oczywiście, inna możliwość, której z każdym upływającym dniem lękał się coraz bardziej. Taka mianowicie, że jego list nie tylko nie zaginął, ale był wręcz przyczyną milczenia. Niechybnie musiał napisać rzeczy tak obraźliwe lub ignoranckie, że wybitnemu uczonemu pozostało tylko zerwać kontakt. Dlaczego – pytał sam siebie – dlaczego nie zachował kopii listu ani artykułu? Gdy próbował sobie przypomnieć słowa, których użył, zmieniały się one, przepoczwarzały, aż list przybierał formę tak szpetną i odstręczającą, że chciało się, by naprawdę przepadł w morskich głębinach.

Niedługo potem był już pewien. Darwin przeczytał list wprowadzający i zachęcony uprzejmym tonem sięgnął po artykuł, zapewne dziwiąc się nieco, iż przesłano mu szkic, a nie rzecz ogłoszoną drukiem, lecz biorąc łaskawie poprawkę na to, że jego korespondent (musiał szybko przebiec wzrokiem po liście, aby przypomnieć sobie nazwisko kolekcjonera gatunków) znajdował się na krańcach świata, nie mając dostępu do czasopism towarzystw naukowych. Zaczął więc czytać, tekst okazał się jednak bredzeniem człowieka w gorączce. Był to ni mniej, ni więcej, tylko stek górnolotnych, niedorzecznych spekulacji, wyzutych z logiki przez ignorancję autora, tak wybrakowanych, tak pośpiesznych i absurdalnych, że niweczących wszelkie względy, jakie uczony miał dla kolekcjonera, który odważył się nawiązać z nim korespondencję, gdy przecież on, Darwin, prosił jedynie o kaczki.

Tak, Darwin miał na pęczki takich ludzi jak on: pokoje w Down House pełne były skórek, skorupiaków, paproci przywiezionych zza mórz w ciężkich szklanych gablotach. W szlachetnym odruchu pochylił się nad rozważaniami nowicjusza, jednak szlachetność miała swoje granice. Kim właściwie był Wallace? Czy nie pojawiał się przypadkiem w muzeum, zawsze bez szkolnego krawata, zawsze w tym samym trącącym pensjonatem ubraniu? Może trzeba spytać Lyella? Człowiek nie ucieknie od swojego pochodzenia. Czyż Darwin nie pisał o wychowanym w Londynie tubylcu z Ziemi Ognistej, który porzucił angielskie maniery i wrócił do barbarzyńskich zwyczajów swej rasy? „Nigdy nie przypuszczałbym, jak wielka jest różnica między człowiekiem dzikim a cywilizowanym. Jest ona większa niż między dzikim a udomowionym zwierzęciem”. To z Podróży na okręcie „Beagle”, którą zbieracz owadów kiedyś tak uwielbiał. Teraz uświadomił sobie, że jest wyłącznie kwestią czasu, aż Darwin i mężowie Akademii dojrzą w nim tego, kim był naprawdę: dorobkiewicza pozbawionego salonowej ogłady, syna bankruta, człeczynę z siatką, któremu się roi, że może być jednym z nich.

Zbieracz owadów, kolekcjoner gatunków. Lecz mimo wszystko pod tymi obawami tlił się nieustająco żar jego euforii, od czasu do czasu buchając żywym płomieniem. Zdumiewał go już nie tylko bezmiar życia. Teraz widział wokół siebie nie tyle samo życie, ile jego zmienność, coraz ostrzejsze kły, miodniki z coraz słodszym nektarem, kalejdoskopowy taniec kolorów na rozwiniętych do lotu skrzydłach. Natura, ta niepowstrzymana siła, od zawsze eliminowała słabszych, wolniejszych, mniej szponiastych; niszczyła swoje niezliczone formy i tworzyła w ich miejsce tyle samo nowych.

Kciuki fioletowiały mu od skórek mangustynek, a od kciuków fioletowiały jego dzienniki. Przestał się myć. Błąkał się niespokojnie po targowiskach na Ternate, codziennie rano w pośpiechu sprawdzał pocztę. Czy zastanawiał się, jak wygląda w oczach innych? Fanatyk owładnięty pięknym snem, który miał zmienić oblicze ziemi. Nie, nie pobłądził. Jego odkrycie było tak samo prawdziwe, jak prawdziwe były wszystkie chrząszcze, rozgwiazdy, złotawe kolibry zebrane w czasie wypraw.

To dlatego Darwin nie mógł mu odpisać. Oni również pracowali nad tym rozwiązaniem, uczeni mężowie Towarzystwa Linneuszowskiego i Akademii Królewskiej, i oto dotarł do nich list ze stemplem z nikomu nieznanej wioski, skreślony drżącą ręką człowieka dwakroć od nich młodszego. „Przyniosłem ogień do ich gmachów” – zapisał na kartkach sztywnych od rozlanego araku, a potem zamazał te słowa. Minione miesiące – mordercze dni upału i wyczekiwania, ślepienia w horyzont z nadzieją, że pojawi się na nim statek pocztowy, ciągłego fantazjowania o wyjmowaniu listu z koperty – to był czas potrzebny na to, aby ogień się rozprzestrzenił, przerodził w pożogę, która nie ustanie, dopóki nie zniszczy wszystkiego, nie tylko Księgi Rodzaju, nie tylko myśli Arystotelesa i arcybiskupa Usshera, lecz także (wiedział to, bo znał rozkosz poszukiwania) snu samego Darwina.

Czekał zatem, aż ogień znajdzie paliwo, aż Wielcy Uczeni staną wobec majestatu jego odkrycia i zachwycą się nim. Zachwycą, po czym z wolna się odwrócą, by potoczyć wzrokiem po swoich gmachach i, zebrawszy się razem, przyjmą to odkrycie za własne. Wiedzieli (podobnie jak on), że taki majestat nie przystoi zbieraczowi owadów, który nauki pobierał w Instytucie Rzemieślniczym. Pojął w końcu sens uprzejmej przestrogi Darwina sprzed wielu miesięcy. Odkrycie nigdy nie było jego; myśląc o nim w ten sposób, popełniał herezję.

Niech zatem ogień płonie – pomyślał, stając w podwiniętych nogawkach na koralowej plaży, na której spienione fale przyboju lizały mu kostki. Niech płonie i obraca wszystko w popiół. Już czas. Tak jak Kopernik wyrwał nas z centrum wszechświata, tak samo oni zaniosą ludzkości kolejną nowinę. Niech obalają Pismo Święte i budują nowy świat na ewangelii o ślepakach i kangurach drzewnych. On wróci do dżungli. Niech mają sławę dla siebie; jemu zależało jedynie na dalszym przeżywaniu zachwytów.

Pod koniec września, wciąż nie mając żadnej odpowiedzi, udał się na Gilolo. List z Down House był już wtedy gdzieś na Oceanie Indyjskim, pochlebny, lecz powściągliwy, niedający żadnego pojęcia o wstrząsach wywołanych przez młodego zbieracza, o zmianach, które zapoczątkował. On jednak nie mógł o tym wiedzieć tamtej jesieni w lasach Gilolo, gdzie wzbogacił swoje zbiory o nieznaną mu dotąd odmianę lory, zdobną w czerwone, niebieskie i zielone pióra, jak również, kilka dni później, o latającą za dnia ćmę Cocytia, gatunek nie tylko bardzo piękny, ale także wyjątkowo rzadki.

Johann Baptist Zwecker, "Dzioborożec żałobny", fragment ilustracji do "The Geographical Distribution of Animals", 1876 r.; zdjęcie: domena publiczna

Johann Baptist Zwecker, „Dzioborożec żałobny”, fragment ilustracji do „The Geographical Distribution of Animals”, 1876 r.; zdjęcie: domena publiczna

Przełożył Łukasz Witczak


Cytaty z Listów wybranych Darwina w tłumaczeniu Teresy Opalińskiej. Cytat z Podróży na okręcie „Beagle” w tłumaczeniu Kazimierza Witalisa Szarskiego. Lead dodany przez redakcję.

Czytaj również:

Życie dobrze przepłynięte
i
zdjęcie: archiwum Mihályego Csíkszentmihályiego
Pogoda ducha

Życie dobrze przepłynięte

Tomasz Stawiszyński

Słynny psycholog Mihály Csíkszentmihályi opowiada Tomaszowi Stawiszyńskiemu o swojej recepcie na „szczególną odmianę szczęścia” – satysfakcji z tego, co robi się tu i teraz.

Przepływ zaczyna się w sobotę, 30 listopada 2019 r., w Skirball Cultural Center w Los Angeles, w okolicy południa czasu lokalnego. Właśnie wtedy otrzymuję wiadomość od Zuzy Lewandowskiej, mojej redakcyjnej koleżanki, która w „Przekroju” zajmuje się kontaktami z zagranicą. Wiadomość jest krótka: „Mihály Csíkszentmihályi jednak z Tobą porozmawia. Widzicie się jutro o 14.00 u niego w domu, w Clermont. Powodzenia”.

Czytaj dalej